Jak nie zubożyć przekazu ewangelii poprzez nieprofesjonalne wykorzystywanie mediów
Media są wdzięcznym tematem zarówno rozmów towarzyskich, jak i artykułów prasowych, są niezastąpionym obiektem wszelkiego rodzaju analiz i plotek. Istnieje nawet specjalne pismo, które stara się zajmować mediami profesjonalnie. Pisze się więc i rozprawia na ich temat z łatwoœcią, dowcipem i swadą. Wszakże pod jednym warunkiem: że rozmowa nie dotyczy mediów katolickich. Dlaczego? Bo cały ten zgiełk, jaki istnieje wokół zwykłych codziennych gazet, telewizji państwowej czy komercyjnej, jest wynikiem prawdy zawartej w znanym i często powtarzanym powiedzeniu, że media to czwarta władza. Ale dla Koœcioła, zarówno telewizja jak i inne media, nie mogą być domeną władzy lecz przepowiadania. W tym cała trudnoœć
Czy w ogóle można głosić wiarę przy pomocy radia, telewizji i prasy? Czy można głosić wiarę inaczej niż osobiście? Czy Jezus wysyłając Dwunastu i siedemdziesięciu dwóch powiedział: macie tu zwoje, zanieście je pod strzechy i do faryzeuszy? Przeciwnie - kazał uczniom spotykać się z ludźmi osobiście i głosić im Dobrą Nowinę. Mieli pójść, nie zabierając ze sobą na drogę niczego, bo każdy ciężar odbiera siłę Słowu. Ogołoceni ze wszystkiego, byli sami ze Słowem i człowiekiem, do którego mówili.
A jednak Ewangelia została spisana. Spisano też Dzieje Apostolskie i ze czcią zachowano Listy Apostołów. Dziś, czytając ten zapis, mówimy: „Oto Słowo Boże”. Nawet Bóg posługuje się mediami. Ważna jest jednak kolejność: najpierw Bóg spotkał się z człowiekiem, potem człowiek człowiekowi niósł prawdę o tym spotkaniu, a następnie Duch Święty czuwał nad prawdziwością zapisu.
Pierwsza, istotna cecha mediów jest taka, że media są na końcu.
W historii Kościoła jest pewien moment dobrze ilustrujący zagadnienie głoszenia Słowa i roli mediów w tym głoszeniu. Gdzieś pod koniec XII i na początku XIII, wieku zaznaczył się w Kościele poważny kryzys. Oto wzrosły potrzeby religijne ludzi, a Kościół nie umiał na nie odpowiedzieć. Duszpasterstwo parafialne było nieudolne, poziom duchownych często bardzo niski. Historyk, prof. Jerzy Kłoczowski pisze, że np. w Anglii „biskup Winchester u schyłku XIII wieku poleca archidiakonom swej diecezji sprawdzić, czy księża znają 10 przykazań, 7 sakramentów, 7 grzechów głównych i Credo. Problematyczna była zarówno znajomość rytu sakramentów chrztu czy pokuty, jak i rozumienie łacińskich słów konsekracji”.*
Gdy zanika wiedza religijna, a człowiek pragnie Boga, w siłę rosną sekty. W tym okresie, na południu Francji, w Langwedocji zamieszanie w umysłach siali katarzy starą manichejską doktryną ogłaszaną jako jedyna prawdziwa Ewangelia. Mnisi cysterscy, którzy zostali wysłani przez papieża na pomoc miejscowemu Kościołowi, nie mogli nic poradzić. Kaznodziejstwo, które uprawiali, nie pasowało do nowej epoki. Wyglądało ono mniej więcej w ten sposób, że pod naciskiem władz odbywało się spotkanie, na którym wzywano heretyków do przedstawienia tego, co jest treścią ich wiary. Jeśli wysłannicy papiescy wykazali niezgodność wierzeń z wiarą Kościoła, stwierdzali herezję i ogłaszali to w publicznym kazaniu, wzywając winnych do porzucenia błędów oraz grożąc nałożeniem kar. Nie odnosiło to, oczywiście, żadnego skutku. Już sam fakt, że władze zmuszały ludność do spotkania z legatami papieskimi, świadczy o małym zainteresowaniu autorytarnym nauczaniem Kościoła. Katarzy i waldensi górowali nad cystersami swoją bezpośredniością, prostotą życia, ubóstwem, które głosili słowem i czynem. Niewykształconej ludności nie przeszkadzały niedorzeczności ich doktryny.**
Prawdziwa odpowiedź Kościoła nie przyszła w formie oficjalnych werdyktów i wypowiadanych z namaszczeniem słów o konieczności prawdziwej wiary, nie przyszła też w formie krucjaty, którą zorganizowano, gdy słowa nie odniosły skutku, ale w działaniu świętych tamtego czasu. Świętego Dominika, który znalazł sposób na dotarcie z prawdą do tych, którzy ją zagubili, bo poszedł do nich tak, jak Apostołowie, nie biorąc nic na drogę tylko Słowo i świętego Franciszka, który zastosował tę samą metodę, choć nie walczył bezpośrednio z herezjami.
Oba powstałe wtedy zakony zrewolucjonizowały sposób mówienia o Bogu. Zakon św. Dominika został nawet nazwany Zakonem Kaznodziejskim. Od tamtego czasu, nie było w Kościele głębszego sporu o sposób głoszenia.
A gdzie tu media? Media przyszły z następnym pokoleniem. Z tymi, którzy zapisali nam w pamięci Dominika, w dzień rozmawiającego z ludźmi o Bogu a w nocy z Bogiem o ludziach. Także ze św. Tomaszem, mędrcem nad mędrcami, dzięki któremu wiemy dziś, co to prawdziwa dysputa, który pogodził Arystotelesa z Chrystusem i znał wszystkie argumenty przeciw manichejczykom. A wiedział o Bogu i świecie tak dużo, że siedemset lat później wciąż czerpiemy z jego traktatów. Najpierw jednak było spotkanie z Bogiem, potem z człowiekiem, któremu trzeba było odpowiedzieć na jego pytania i wątpliwości, a potem dopiero opowieść o tym zapisano. Media są na końcu.
Bywa, że mówiąc o przekazywaniu wiary używamy określenia „świadectwo”, choć świadectwo rozumiemy dziś często, jako danie wyrazu pobożnym uczuciom. Czasem Czytelnicy LISTU proszą nas o drukowanie takich właśnie świadectw, a my je drukujemy, bo rozumiemy ich potrzebę. Jednak świadectwem, które dawał św. Dominik były nie tylko pobożne uczucia. To byłoby za mało w zetknięciu z ludźmi, którzy zagubili prawdę. On mówił o bardzo trudnych rzeczach: o zbawieniu, które się dokonuje, o tym, kim jest Chrystus, o Bogu Jedynym w Trójcy, a świadectwem, czyli potwierdzeniem, że to, co mówi jest prawdą, było jego życie: ubóstwo, czystość, miłość braterska, cierpliwość, dar modlitwy. Takie właśnie, trochę inne rozumienie terminu „świadectwo”, pomaga znaleźć odpowiedź na pytanie o treść przekazu w mediach, o których mówimy, że są katolickie. (Choć gdyby nazwę „media katolickie” zastąpić określeniem „Boże media”, byłoby chyba mniej nieporozumień.)
Wszystko może być tematem. Świat ludzi wierzących jest ciągle światem nieprzedstawionym. Ci, którzy żyją z dala od Kościoła, z dala np. od ruchów i wspólnot katolickich, w ogóle nie wiedzą o istnieniu rzeczywistości, w której Bóg ciągle mówi do człowieka, w której trwa nieustannie ofiara Chrystusa, a święci żyją i umierają jak przed wiekami, chroniąc świat przed zagładą. Kiedy kilka lat temu przyprowadziłam niewierzącego znajomego do kościoła na noc czuwania przed Zesłaniem Ducha Świętego, długo siedział milczeniu, aż w końcu powiedział: „To niemożliwe żeby taki świat w ogóle istniał”. Ludzie, których zobaczył i z którymi rozmawiał podczas krótkiej przerwy w środku nocy, świat, o którym mówili i w którym, jak powiedział, „najwyraźniej żyli” - wszystko to wydało mu się tak niezwykłe, że aż nierzeczywiste. Przysłał potem swojego syna do duszpasterstwa szkół średnich, ale syn jakoś się w tym świecie nie odnalazł.
Jest jednak i inne nieprzedstawienie - gorsze, naprawdę szkodliwe. Katolickie media boją się katolickich tematów podejmowanych z myślą o ludziach wierzących. Boją się tematu „Kim jest Bóg?”. Kiedyś dla Ojców Kościoła było to najważniejsze pytanie. W XIII wieku kontynuował ich rozważania św. Tomasz. Mniej więcej dwieście lat później narodził się św. Ignacy Loyola, św. Teresa Wielka, św. Jan od Krzyża i inni, którzy opisywali dokładnie i z wielkim talentem, jakie są drogi poznania Boga i czego doświadcza człowiek, który Go szuka. Dziś, patrząc na katolickie media, można pomyśleć, że pytanie kim jest Bóg i jakie są drogi, które do Niego prowadzą, nikogo już nie interesuje. Tego pytania nie ma ani w telewizji, ani w popularnych pismach. Podobno temat źle się sprzedaje... Są teksty z pogranicza psychologii, socjologii, polityki i życia codziennego, czasem coś pobożnego o modlitwie, ale w oderwaniu od pytań podstawowych.
Można, oczywiście, upierać się, że dorosło jakieś cherlawe pokolenie, które nie jest w stanie skupić się na pytaniach podstawowych dla ludzi wszystkich czasów, ale na ogół jest tak, że źle się sprzedaje, to co jest źle zrobione.
Te spostrzeżenia dotyczą głównie telewizji i popularnych pism. W Polsce istnieją znakomite katolickie periodyki dla ludzi wykształconych, są doskonałe oficyny wydawnicze, a coraz piękniejsze katolickie księgarnie uginają się pod cudownymi książkami. Tylko, że ludzi czytających trudne teksty jest niewielu. Do tych, którzy nie czytają, bo np. tak dużo pracują, że nie są w stanie potem przebrnąć przez niebanalną książkę czy gęsto zadrukowane stronice ambitnych miesięczników, trzeba dotrzeć inaczej. Jeśli nie znajdziemy na to sposobu oni na zawsze zasną w objęciach wysokonakładowych kolorowych gazet, w których na jednej stronie jest piękna chrześcijańska ikonografia z życzeniami świątecznymi dla czytelników a na następnej pytanie o seks grupowy. Najbardziej narażeni na zaśnięcie są ludzie młodzi. Do nich kolorowe tygodniki i miesięczniki przemawiają najmocniej.
Codziennie pod nasze drzwi przynoszone są szeleszczące reklamówki supermarketów. Zawieszają je nam na klamkach, wsuwają pod drzwi. To makulatura lądująca szybko w śmieciach. A co pomyśleć o pismach katolickich wydawanych w podobny sposób, na podobnym papierze, w podobnym stylu, a nawet w podobnej, nikłej objętości? Jeśli porównamy je do kolorowych, znakomicie redagowanych magazynów łaszących się do ludzi z witryn kiosków i empików, przychodzi do głowy jedna myśl: gorsze, bo katolickie. Nieudolne naśladownictwo grafiki i kolorystyki znanych młodzieżowych szlagierów, też nie jest drogą. Drogą w ogóle nie jest naśladownictwo stylu świata, to tylko równanie do przeciętności. Nowy styl trzeba dopiero znaleźć.
Kościół jest piękny, jego historia pełna głębi i mądrości, Chrystus, który nam towarzyszy opromienia wszystko blaskiem niewypowiedzianym. Artyści, mędrcy, święci wszystkich pokoleń cierpieli, starając się to wyrazić, a nasza epoka nie chce nad tym pracować. Zostawia w ten sposób poszukujących Boga w samotności.
W wywiadzie z Jędrzejem Majką o. Jan A. Kłoczowski OP przytacza opinię osoby chorej, która zauważa, że radio nadaje Mszy św. intymność, zaś telewizja nie pozwala się skupić. Jest w tym sporo prawdy, ale nie do końca jest to wynik gorszego przekaźnika, jakim jest telewizja. Radio ma niewiele środków wyrazu i pewnie dlatego dobrze je wykorzystuje. Telewizja natomiast posiada całe bogactwo środków wyrazu, ale na tym, że je posiada, sprawa się kończy. Pomijając transmisje Mszy św. papieskich - które ze względu na Czcigodnego Celebransa i obecność milionów, po jednej i po drugiej stronie ekranu są wielkim widowiskiem i w jakiś tajemniczy sposób jednoczą wszystkich wokół ołtarza - transmisje „zwykłych” Mszy św., o których się mówi, że są dla chorych, to niestety, klęska. Nie ma w tych transmisjach żadnej głębszej myśli realizacyjnej, żadnej próby zbudowania na ekranie tego, czym Msza św. naprawdę jest, żadnego myślenia o widzu. Obojętne kamery wzajemnie się filmują, wszystkie kąty patrzenia nietrafione, rozproszone światło rozkłada obraz na atomy, ostry, nieprzyjemny dźwięk, skłania do natychmiastowego użycia pilota i zmiany kanału; montaż nastawiony na oglądanie, a nie na budowę właściwego dla danej części Mszy św. klimatu. Żadnej walki o uczestnictwo widza.
Nawet transmitując Mszę św., media muszą być na końcu. Bo najpierw Bóg spotkał się człowiekiem i to jest treść sakramentu, potem człowiek człowiekowi przynosi tę wiadomość i to jest wspólnota zgromadzona wokół ołtarza, a potem są media, które mówią o tym światu pomagając mu w uczestnictwie. Żeby przekazać prawdę o każdej Mszy św., trzeba całym sercem wniknąć w istotę tej właśnie, każdej konkretnej Mszy św. To zakłada „niewiedzę” i doświadczanie całej rzeczywistości Ofiary za każdym razem od nowa.
Ojciec Gabriel Nissim, który przez kilka lat zajmował się we Francji niedzielnymi transmisjami Mszy św. opowiadał kiedyś o wielkich możliwościach jakie w tej dziedzinie daje telewizja. Ale najbardziej niezwykła w jego opowieści była historia o tym, jak wspólnota parafialna przygotowuje się duchowo do Eucharystii, która dzięki telewizji będzie świadectwem jej wiary.
Ważnym tematem dotyczącym mediów katolickich jest obecność księdza. W prasie sytuacja jest prostsza. Złożyła się na nią długa tradycja i pewne podobieństwo pracy w redakcji do duszpasterstwa i pracy naukowej. W telewizji sprawa wciąż budzi wątpliwości. Przez osiem lat realizowałam filmy i programy katolickie zarówno dla redakcji katolickiej, jak i dla redakcji świeckich i wiem, jak bardzo kapłan jest potrzebny. Szukanie go przy kolejnym filmie zajmowało mi nieraz sporo czasu.
W telewizji obraz i obecność księdza nosi znamiona pewnego zafałszowania, bo istnieje dziwny „dualizm”, będący wynikiem lekceważenia tego, kim kapłan jest z samej swojej istoty. Kapłan to nie jest „zwykły” człowiek i nie powinien takiego udawać. Dobry kapłan niesie ze sobą ogromną wiedzę duchową, dużo większą niż inni. On, w jakimś sensie, ze względu na zdolność wnikania w istotę rzeczywistości, stabilizuje świat, jest rodzajem ciężarka utrzymującego równowagę. Bo tak się jakoś dzieje, że porzucając świat i wybierając seminarium lub zakon i nie oszukując w tym wyborze, nie oszukując w formacji, człowiek szybciej dojrzewa i szybciej się rozwija. Czasem widzimy całkiem młodego księdza i dziwimy się jego dojrzałości i świętości. Nie dlatego, że jest już dziełem skończonym i doskonałym, ale dlatego, że w stosunku do rówieśników „ze świata” jest dużo dalej. Na tym polega ten fenomen, że młody człowiek w sutannie czy habicie może pomóc wewnętrznie nawet bardzo dojrzałej osobie (oczywiście z Bożą pomocą). Sam Jezus to potwierdza mówiąc, że nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii żeby nie otrzymał stokroć więcej... (Mk 10,29). Dobry kapłan otrzymuje stokroć więcej, czyli cały świat „głębiej”. „Głębiej” to jeszcze nie jest dobre określenie - on dostaje świat „bardziej”. Bardziej ojca i matkę, których porzucił, bardziej braci i siostry, pola i łąki. To jego posiadanie „bardziej” i widzenie „głębiej” sprawia, że jest kimś, kogo chce się zapytać o wiele ważnych spraw. (Wiadomo, że bywają i tacy księża, których nie chce się zapytać o nic, ale nie mówmy o nich.)
Taki ktoś potrzebny jest zarówno za kulisami telewizji, w pracy redakcyjnej, jak i na ekranie. Nie jest potrzebny ani ksiądz zarządca, ani ksiądz biegający z kamerą po mieście, sam wymyślający swoje programy, sam je zatwierdzający i sam kolaudujący. Telewizja to wielkie rozproszenie, któremu łatwo się poddać. Kapłan, który w niej pracuje musi chronić swoje „bardziej”.
Równie ważne i trudne jest stworzenie wizerunku księdza na ekranie. Nie wystarczy postawić kamerę i powiedzieć: mów! Trzeba wiedzieć, kim jest ten, który mówi, bo od tego zależy czy to, co ma do powiedzenia, dotrze do ludzi. Czy jest to ekspert, czy człowiek, który znakomicie poprowadzi intymną rozmowę z zagubionym człowiekiem, a może po prostu ktoś, kto opowie w niebanalny sposób o swoim doświadczeniu. Podczas jednej z podróży papieskich można było zobaczyć pewnego jezuitę, wybitnego specjalistę, dobrze mówiącego, mającego duże wyczucie co należy powiedzieć, żeby pomóc widzowi w rozumieniu papieskiego przesłania. Jeździł po Polsce za Papieżem i przed każdą transmisją zadawał miejscowym vipom różne pytania. Robił to, co mogłaby robić „długowłosa blondynka” o pięknym uśmiechu. I robił to oczywiście niedobrze: źle trzymał mikrofon, źle się ustawiał do kamery a zadając pytania zawierał w nich odpowiedź, wprawiając rozmówcę w konsternację. Za to w Studiu Papieskim siedziała właśnie „długowłosa blondynka” i starała się być ekspertem. To było jak w karnawale, gdzie celowo odwraca się role.
W dobrej telewizji na wizerunek jednego człowieka pracuje kilkadziesiąt osób. Wszyscy są fachowcami. Może już czas na fachowców, bo media katolickie nie mogą przypominać legatów papieskich z XIII wieku bezskutecznie przekonywujących katarów.
Jest tylko jedna zasada: opowiadaj tak, jak się opowiada sześciolatkowi. Bo wtedy będzie to twoja opowieść. Możesz używać słów, obrazów, dźwięków, ludzi i ich historii, księży i świeckich, poukładanych teologów i szalonych charyzmatyków, wszystkiego czego zechcesz, tylko to ma być twoja opowieść o tym, kim jest Bóg i jak do niego idziesz.
I... pośpiesz się.
ELA KONDERAK
*Jerzy Kłoczowski, Od pustelni do wspólnoty, Warszawa 1987, s.16 **por. Marie-Humbert Vicaire OP, Dominik i jego bracia kaznodzieje, Poznań, 1985, s. 78opr. ab/ab