Zawracanie głowy kijem od transparentu

Psioczenie ludzi religijnych na "desakralizację" rzeczywistości wynika z zasadniczego niezrozumienia tajemnicy Wcielenia Chrystusa, które było rewolucją, podważającą podział na "sacrum" i "profanum"

Ci, którzy nie czytają znaków czasu, tracą orientację i prowadzą innych na manowce, nawet jeśli prowadzeniu temu towarzyszy arcypobożne z pozoru uzasadnienie. Kto nie traktuje poważnie świata stworzonego przez Boga, musi ośmieszać niebo i Tego, który w nim mieszka. Za takich uważam tych wszystkich psioczących czy miauczących — w zależności od temperamentu — na desakralizację rzeczywistości, która okazuje się rządzić swoimi prawami i daje się tłumaczyć „po ludzku”, i wzywających w związku z tym do powrotu do religijności „naturalnej”, kiedy wszystko było jeszcze intuicyjnie „boskie”; tę tęsknotę za starymi, „dobrymi” czasami religijności niewolniczej uważam za jedno z najniebezpieczniejszych nieporozumień. Ta pomyłka wyraża się zresztą na różne sposoby — często przybiera postać dowodzenia potrzeby wiary chrześcijańskiej powszechną religijnością ludzi wszystkich czasów! Jakby wiara i religia znaczyły to samo i jakby się zamknęło oczy na to, że niewiara dotyczy — wcale nie przypadkiem! — krajów o tradycji chrześcijańskiej, co powinno dawać wiele do myślenia.

Tak się — również nie przypadkiem — składa, że często właśnie duchowni, a więc ci wierni „nieświeccy”, których powołaniem nie jest szukanie królestwa Bożego przez zajmowanie się sprawami świeckimi i których egzystencja nie jest utkana ze zwyczajnych warunków życia rodzinnego i społecznego (por. KK 31), nie umieją właściwie odczytać znaku czasu, dlatego wolą powrót do punktu wyjścia, który jawi im się jako bezpieczniejszy. Dzieje się tak dlatego, że być może nie zdali sobie sprawy z konsekwencji rewolucji chrześcijańskiej, która już się dokonała. Idą więc jako konserwatyści w pochodzie chrześcijańskiej rewolucji, i choć trzymają rewolucyjne transparenty, to ich nie rozumieją, za to kijami od tych transparentów próbują zawrócić czas, przy okazji mieszając w głowach zarówno wierzących, jak i niewierzących. Nie można jednak zawrócić kijem nawet Wisły, a co dopiero Jordanu czy Tybru. Rewolucja chrześcijańska już się dokonała, nawet jeśli nie chcą tego zauważyć ci, którzy piastują odpowiedzialne stanowiska w instytucji, która w imieniu Boga i z Nim tej rewolucji dokonała. Spróbujmy przyjrzeć się dwu zasadniczym etapom, które się na nią złożyły i które w pewien sposób wciąż się na nią składają; w tym celu należy prześledzić fazy Bożego objawiania się.

Najpierw Bóg musiał się oddalić, żeby później stać się bliskim. Gdyby nie transcendencja Boga, nieskończenie różnego od świata i człowieka, nie byłaby możliwa ani Jego immanencja w świecie, ani Jego zdrowa relacja z człowiekiem. Jak w relacji międzyludzkiej (jeśli nie ma być toksyczna, nie wolno dopuścić do „zlewania się” tożsamości osób), tak i na linii Bóg — człowiek. Chodzi o zjednoczenie, a nie rozpuszczenie się w sobie nawzajem. Dlatego wiara Izraelitów tak mocno wyróżnia się na tle innych ówczesnych przekonań religijnych — bo oddzieliła Boga od świata i człowieka. Natchnieni autorzy zarzucają poganom, że zafascynowani dziełem stworzenia, dali się zwieść i ubóstwili to, co stworzone. Z kolei wyznanie wiary w jednego Boga Stworzyciela pociągnęło za sobą wyrzeczenie się wszelkich innych bóstw i w dalszej konsekwencji pozostawiło autonomię (ale nie niezależność) światu i człowiekowi. Pozostał tylko Bóg i człowiek, bez tak lubianych przez panteistów bytów pośrednich, które, paradoksalnie, zamiast przybliżać Boga i człowieka, podkreślały nieskończony dystans między nimi.

Po tym pierwszym szoku, jaki musiała wywołać ta monoteistyczna rewolucja oddzielająca Boga od człowieka i świata, przyszła pora na szok drugi, być może jeszcze większy, szczególnie w skonserwatywniałym już środowisku porewolucyjnym — Bóg staje się człowiekiem i rodzi się w czasie i ludzkim świecie. Oto prawdziwa rewolucja: Ów nieskończenie różny od świata pojawia się w świecie jako jeden z nas, wieczność łączy się z czasem, Bóg jednoczy z człowiekiem! Okazuje się, że jest możliwe — w jakiś misteryjny sposób — zjednoczenie dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, w jednej Osobie Chrystusa. Dzięki Soborowi Chalcedońskiemu (451 rok) nie tyle wiemy, jak się to dokonało, ile unikamy niewłaściwego rozumienia: chodzi o zjednoczenie natur, ale nie ich zmieszanie (jak chciałaby herezja monofizytyzmu); z drugiej strony chodzi o dwie natury, ale tylko jedną Osobę (przeciw nestorianizmowi, który rozdzielał natury w taki sposób, że w Chrystusie mielibyśmy do czynienia z dwiema osobami, Boską i ludzką).

Warto sobie uświadomić owoce tej — z powodów chyba pedagogicznych dwuetapowej, choć tak naprawdę stanowiącej jedną - rewolucji Chrystusowej; bo tym właśnie imieniem trzeba ją nazwać, skoro, jak powiada Pismo, wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone. On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie (Kol 1,16—17). W konsekwencji przyjęcia radykalizmu Osoby Chrystusa jako Boga i człowieka musiał się zmienić, w sposób nie do pomyślenia przez najpobożniejsze nawet głowy, ale być może do uwierzenia przez najmniej pobożne umysły, obraz Boga i Jego relacji z człowiekiem i światem. W takim razie wolno powiedzieć od razu — nawet jeśli zrozumienie tego wymagałoby długotrwałej refleksji teologicznej — że również człowieka i całą rzeczywistość trzeba by widzieć w tej dwuwymiarowości na wzór dwóch natur Chrystusa. Można powiedzieć za kardynałem Christopherem Schönbornem, że Chalcedon jest czymś w rodzaju „formuły światowej”, albowiem Chrystus stanowi ośrodek, wszystko w Nim ma istnienie, przez Niego i w Nim zostało stworzone.

Dzięki rewolucji chrześcijańskiej broniącej obu natur przed zmieszaniem i rozdzielaniem rzeczywistość stworzenia została niejako „odbóstwiona”, ale za to poddana Bogu; stała się autonomiczna, ale nie niezależna. I odtąd można ją było poznawać, ale już nie trzeba jej było czcić, jak dotąd to czyniono; w ten sposób rewolucja chrześcijańska dała kulturze zachodniej świat jako po prostu świat, pozbawiony tajemnicy i dzięki temu (co tylko na pozór wygląda na paradoks) pełen niezliczonych, możliwych do badania cudów (D. B. Hart). To dzięki chrześcijaństwu nieświadomy tego ateista-scjentysta Richard Dawkins może mówić, i w dodatku mieć rację, że rozpleciona tęcza nie traci nic ze swego piękna. Właśnie dzięki tej Chrystusowej rewolucji Sobór Watykański II mógł z jednej strony bronić autonomii rzeczywistości doczesnych, które cieszą się własnymi prawami i wartościami, a z drugiej strony przestrzegać przed udzieleniem tym rzeczywistościom takiej autonomii, która byłaby już nie „niemieszaniem” natur, ale ich rozdzieleniem i zaakcentowaniem tylko jednej z nich (por. KDK 36)

Oto prawdziwy znak czasu: „żyjemy i poruszamy się” w ludzkiej naturze Chrystusa, w świecie rzeczywistości ziemskich, co samo w sobie jest konieczne i dobre. Jednak, niestety, współcześni zapominają o życiu drugą naturą Chrystusa, nie wiedzą też, w jaki sposób można by zjednoczyć te dwa wymiary rzeczywistości stworzonej na wzór dwóch natur Chrystusa. Wiemy tylko, jak tego nie robić: nie wolno ani mieszać natur (monofizytyzm), ani tak ich rozdzielić, żeby można było o Boskim wymiarze zapomnieć (nestorianizm). Wydaje się, że nowi ateiści to starzy nestorianie, tyle że w wydaniu postchrześcijańskim. Właśnie, nie można bowiem zapominać, że dopiero chrześcijański Bóg — jako radykalnie różny od świata — dał człowiekowi wolną wolę, by Go odrzucić; ateizm stał się możliwy dopiero w czasach nowożytnych. Zakłada on chrześcijaństwo i o tyle jest fenomenem postchrześcijańskim (W. Kasper). W takim razie na dzisiejszych błądzących, niejako „uwięzionych” w ludzkiej naturze Chrystusa, należałoby spojrzeć być może jak na synów marnotrawnych, którzy oddalili się od Ojca i żywią się strąkami, czyli tym, co świnie. Tyle że świnie należy dziś widzieć jako zwierzęta czyste, a strąki jako dzieło Boga. Z kolei chrześcijanie powinni bardziej przypominać czekającego ich Ojca niż psioczącego starszego syna, który nie umiał się cieszyć ani rzeczywistościami ziemskimi, ani ojcem.

Dobra Nowina jest taka: żyjemy w czasach religijności synowskiej, świadomie przeżywanej, nawet jeśli relacja z Bogiem jest tu odrzucana. W każdym razie powrotu do monofizytyzmu — mieszającego natury i w konsekwencji sakralizującego po pogańsku to, co naturalne — nie ma. Niech więc chrześcijanie ani nie stają w jednym szeregu z newage'owcami, którzy tak właśnie czynią, ani nie ulegają pokusie ateistycznego nestorianizmu. Należy iść wąską ścieżką, nie zbaczać ani w przeszłość pełną bożków, ani w przyszłość bez Boga. Duchowni zaś, zamiast skazanych na porażkę prób zawracania rzeki i głów kijem od chrześcijańskiego transparentu, niech uczą się od świeckich ukochania tego co ziemskie, nawet jeśli ci dopiero uczą się miłować tą samą miłością to co Boże. Raczej należałoby im pomóc w zjednoczeniu rzeczywistości doczesnej i nadprzyrodzonej.

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2013) nr 4 Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama