Dyskusje o Boskiej wszechmocy zazwyczaj zaczynają się od pytania: "Czy Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie mógłby podnieść?" A czy człowiek może postawić tak mądre pytanie, że sam go nie zrozumie?
Horse stone.jpg, źródło: Wikimedia Commons
Nie sposób rozpocząć dyskusji o Boskiej wszechmocy inaczej jak przez odwołanie się do naftaliną woniejącego stereotypu, który mocą bezwładności rządzących stereotypami pojawić się musi zawsze przy tej okazji. „Czy Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie mógłby podnieść?”
Najlepszą odpowiedzią na pytanie jest oczywiście pytanie, przy czym kto kamieniem pytania wojuje, od kamienia pytania zginąć może. Zapytuję więc — takie są reguły „wojny sprawiedliwej” — równie podchwytliwe: czy pytający o Boską wszechmoc i kamień potrafi zadać tak mądre pytanie, że sam go nie zrozumie? Skryta złośliwość tak postawionej kwestii polega na tym, że każda odpowiedź pogrąża odpowiadającego w głupocie, wszak pod tym jednym warunkiem, że da się on „nabrać” na mądrość pytania i podejmie się siłą rzeczy nieudanej próby dania odpowiedzi! Jeśli już, to negatywna odpowiedź — nie jestem w stanie wymyślić tak mądrego pytania, bym sam go nie zrozumiał — świadczyłaby na korzyść mądrości odpowiadającego, choć zdaje się, że odmowa odpowiedzi byłaby bardziej na miejscu — zgodnie z podstawową zasadą savoir-vivre gentelman nie reaguje na zaczepki. Podobnie o wszechmocy Boga świadczyłoby raczej przyznanie się do niemocy stworzenia czegoś nie do uniesienia, gdyby tylko dobrze wychowany Bóg nie ignorował podstępnych pytań.
„Humor to rzecz poważna” (Robert Stiller), a zatem pytającego o nie-do-podniesienia-kamień miałbym ochotę zapytać żartobliwie, gdzie i kiedy widział Boga, który cokolwiek podnosi. Być może podglądał on kiedyś Boga spacerującego rano, kiedy ranne wstają zorze, po stworzonej przez siebie ziemi, i schylającego się od czasu do czasu, by dźwignąć głaz jakiś, albo przynajmniej kamyk, a niechby tylko ziarnko piasku, co trudno byłoby może uznać za dowód wszechmocy, ale co nie odbiegałoby wiele od podrzucania przez Boga całymi Tatrami czy innymi Alpami jak gdyby to była piłeczka, fraszka czy taka sobie igraszka. W obu bowiem przypadkach — Boga przesypującego z ręki do ręki piasek czy Wszechmogącego żonglującego górami — mamy do czynienia z tym samym „pomyleniem porządków” świata stworzonego i Stwórcy tego świata. Bóg nie abstrakcyjny, choćby zjadł tysiąc kotletów i nie wiem, jak się wytężał, to nie udźwignie nawet ziarnka piasku, taki to ciężar; uff. Gdyby kamień i Bóg należały do tego samego świata, to albo stworzenie musiałoby być Bogiem (nonsens), albo Bóg musiał by być stworzeniem (niedorzeczność). Takiego Boga mieszkającego w świecie stworzonym już dawno by zresztą ukamienowano — i sam bym się do tej czynności przyłączył, bo byłby to bożek jeno! A przecież jeśli nie podnoszą na Niego kamieni, to dlatego, że kamienie nie sięgają Boga.
W tym świadomie doprowadzonym do absurdu rozumowaniu pojawia się mam nadzieję pewien przebłysk prawdy o Bogu, którego wszechmoc nie może polegać na bawieniu się rzeczywistością, a więc pośrednio i sobą samym, skoro jest się Autorem tejże rzeczywistości. Chrześcijański Stwórca nie z tego świata sprawia, że świat ten istnieje, a żeby zrozumieć istotę tego, co nazywamy stwarzaniem, warto byłoby zamiast zastawiać pułapkę, w której nielogiczność samemu się niechybnie wpadnie, zapytać, kto może stworzyć nie tylko wielki kamień, ale i kamyk, czy ziarnko piasku nawet; czy ktokolwiek poza Stwórcą może stworzyć cokolwiek, a potem to coś podtrzymywać w istnieniu?! Bo nie chodzi o „casting na Boga” — poszukiwanie Tego, który uniesie każdy kamień — ale o Boga jednego, od którego wszystko pochodzi i bez którego nie mogłoby istnieć. Jacyś chętni wszechmogący? Niech pierwsi rzucą kamieniem w Boga chrześcijan, skoro widzą Go materialnego, zamieszkującego wśród tego, co sam stworzył! Ten abstrakcyjny Bóg ma się w każdym razie, jak słusznie podsumowuje ceniony dominikanin, „nijak do Boga rzeczywistego. Bóg rzeczywisty jest zupełnie inny” (Jacek Salij).
Być może dla niektórych taki Bóg, który nie jest niczym nieograniczony, staje się „kamieniem potknięcia” — dlatego gorszą się taką wszechmocą „z ograniczoną odpowiedzialnością”, która nie oznacza Boskiego „widzimisię”, ale która w rzeczy samej wynika właśnie z odpowiedzialności — bo przecież Bóg nie działa poza logiką, którą sam stworzył. Cytryna, którą dodałem do popijanej właśnie herbaty, nie może być jednocześnie kwaśna i nie wykrzywiająca ust (chyba że jest się Kawalerem Orderu Uśmiechu), suma kątów trójkąta, którym symbolicznie przedstawiamy Trójcę Świętą, wynosić musi sto osiemdziesiąt stopni, ani o „jotę” stopnia Wszechmocny nie ma mocy tego zmienić, podobnie jak raz stworzywszy mężczyznę i kobietę, konsekwentnie pozostać musi niereformowalnie antygenderowy (stając się człowiekiem — pozapłciowy Bóg wybrać musi jedną z dwu płciowych opcji). I te de, i te pe. Najważniejsze jednak, że Bóg nie może nie być dobry, co można uznać za ograniczenie Jego omnipotencji, ale lepiej byłoby w tym widzieć „logikę miłości” — nie wszystko złoto, co się świeci, i nie wszystko, co wolno uczynić — świadczy o wszechmożności. Oto zwiastuję czytelnikowi radość wielką: chrześcijański Bóg — w przeciwieństwie do idoli innych religii — nie jest bezwzględnie wolny w tym sensie, że miałby ulegać kaprysom własnej woli, co równałoby się zniewoleniu stworzonego przez niego człowieka.
Powiedzmy w końcu to, co prędzej czy później (raczej jednak rychło, jeśli tendencje demograficzne się nie zmienią — a mogą, nie jesteśmy jako ludzie zdeterminowani) będzie musiało i tak wybrzmieć: Boga Biblii odróżnia od Boga Koranu właśnie odmienne rozumienie wszechmocy, co ma jak najbardziej praktyczne skutki, dzięki którym z kolei możemy lepiej zrozumieć, na czym polega wolna wola i moc Boga chrześcijan, a pośrednio i ludzi stworzonych na Jego podobieństwo. Warto zdać sobie sprawę, że muzułmańska lista dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Boga nie zawiera miana „Ojciec”, w czym trzeba by słyszeć niedobrą nowinę: nie można z takim Bogiem nawiązać relacji wzajemnej miłości, bo w ogóle nie wolno mu przypisywać uczucia miłości. „Bóg Koranu obdarzony zostaje najpiękniejszymi imionami, jakie zna ludzki język, ale ostatecznie — podkreślał Jan Paweł II — jest to Bóg pozaświatowy, Bóg, który pozostaje tylko Majestatem, a nie jest nigdy Emmanuelem, Bogiem z Nami” (Przekroczyć próg nadziei). Jeśli „według islamu żydowskie i chrześcijańskie pojmowanie Boga ogranicza Jego wszechmoc”, to z kolei „utożsamienie Boga z Wolą Absolutną” prowadzi do wiary w to, „że Bóg może polecić cokolwiek — również coś nieracjonalnego” (George Weigel), na które to niebezpieczeństwo zwrócił uwagę Benedykt XVI w przemówieniu wygłoszonym w Ratyzbonie (przy czym papież nie krytykował islamu, ale kreślił obraz zdrowych i toksycznych relacji wiara-rozum). Wydaje się, że genezy dżihadystycznych zamachów można by dopatrywać się właśnie w takim arcywoluntarystycznym postrzeganiu natury Boga. Swoją drogą to ciekawe, że Bogu absolutnie wolnemu nie wolno okazywać ludzkich uczuć.
Na tym tle wyraźniej widać, że nie da się rozpatrywać wszechmocy Boga chrześcijańskiego jako oddzielonej od rozumu i miłości! „Bóg jest Ojcem wszechmogącym” — powiadają autorzy Katechizmu Kościoła Katolickiego — „Jego ojcostwo i Jego wszechmoc wyjaśniają się wzajemnie” (nr 270). Można dla zilustrowania tego wykonać proste ćwiczenie z wyobraźni i przedstawić sobie dwie rodziny: jedną zdrową, w której autorytet taty sprawowany jest z trzeźwą miłością — w zgodzie z ustalonymi i znanymi wszystkim domownikom zasadami, których konsekwencje dosięgają również jego, a drugą toksyczną, w której ojciec alkoholik sprawuje swoje „wszechmocne” rządy, a członkowie rodziny dopasowywać się muszą do jego niczym nieskrępowanego (a w rzeczywistości zniewolonego nałogiem) „widzimisię”. Ten drugi, obrazowo pisząc, tworzy kamienie, których żadne dziecko nie jest w stanie udźwignąć; sam zresztą zostaje również przez nie przygnieciony. Bóg jedynie wszechmocny to bożek patologiczny, z kolei jedyny prawdziwy Bóg chrześcijański łączy wszechmoc z rozumem i miłością.
Właśnie to pęknięcie pomiędzy wszechmocą a ojcostwem, które dokonało się w postrzeganiu Boga przez państwo Adama i Ewę Rajskich, dosięga wszystkich czasów, i ono też daje znać o sobie w pytaniu, od którego rozpoczęliśmy niniejszy tekst. Ostatecznie właśnie z miłości wszechmożny Bóg stanie się ograniczonym w swojej mocy człowiekiem, choć nie przestanie być Bogiem, który wszystko może. W tym dopiero przejawi się rzeczywiście godny rozważenia „paradoks omnipotencji” — Chrystus, „uczłowieczony” Bóg, rzeczywiście w swojej ludzkiej naturze nie będzie w stanie unieść wszystkich kamieni, które sam stworzył. Ale właściwie po co miałby tego chcieć, skoro ostatecznie nie o wszechmoc chodzi, a o miłość wszechmocną? Takiego Boga-Człowieka dałoby się bezspornie ukamienować, choć akurat wybrano krzyżowanie. Gdyby nie przepaść pomiędzy filozofią a teologią, przepaść, za wykopanie której nie odpowiada wiara, ale właśnie rozum zrywający związek z wiarą, można by, jak sądzę, ten podstawowy dla chrześcijaństwa „paradoks Wcielenia” nieco uracjonalnić (uniesprzecznić), choć nigdy do końca zrozumieć tę należącą przecież do porządku wiary tajemnicę. Ale to już temat na odrębny tekst, a najlepiej osobistą medytację. Synowie Boga mogą przecież oczekiwać pouczenia ze strony Ojca.
opr. mg/mg