Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (47/2000)
Jakie ma być państwo idealne, a przynajmniej możliwie zbliżone do ideału — to temat aktualny od czasów, kiedy ludzie zaczęli organizować się w państwo. O państwie idealnym rozpisywali się już starożytni filozofowie greccy, o wyobrażeniach państwa idealnego można i dziś wiele naczytać się w publicystyce i nasłuchać w rozmowach obywateli rozżalonych, że żyją w państwie właśnie takim, a nie innym. Nierzadko stoją za tymi żalami oczekiwania zbyt wysokie, nierealistyczne, podsycane na dodatek przez polityków — demagogów, mówiących ludziom to, co chcieliby słyszeć.
Już Platon, który rozwijał koncepcję państwa idealnego i szczegółowo opisał, jak je urządzić, doszedł pod koniec życia do wniosku, że jego wizja jest utopijna i zaczął kreślić zarys państwa „dla przeciętnych ludzi”. Historia dowodzi, że próby utworzenia państwa idealnego prowadzą do państwa totalitarnego. Lepiej przeto zrezygnować z mrzonek o państwie idealnym, a budować realistycznie po prostu państwo dobre.
Ale cóż to jest dobre państwo? Jakie winno ono spełniać kryteria, jak wyglądać, by można było je za takie uznać?
Mądra wydaje mi się opinia, wedle której państwo jest dobre wtedy, gdy obywatele się go nie boją, a państwo nie boi się obywateli. Ważne jest w tym stwierdzeniu równoczesne zachodzenie obydwu tych stanów faktycznych. Sytuacja polityczna jest zdrowa, gdy nie opiera się na lęku, lecz na zaufaniu: obywateli do państwa, państwa do obywateli. A z tym — wzajemnym — zaufaniem nie jest najlepiej, panuje raczej nieufność. Nie dlatego, by państwo bało się anarchistycznego przewrotu ani też by obywatele musieli się lękać gwałcenia przez państwo ich podstawowych praw i wolności. Problem — nie tylko w Polsce — polega na tym, że wzajemny stosunek obywateli i państwa przypomina zabawę w kotka i myszkę. Wzięło się to stąd, że współczesne państwo zostało obciążone zbyt wieloma zadaniami, do których ono właściwie nie jest potrzebne i których realizacja jest kosztowna. Tak się stało we wszystkich państwach europejskich, a my w Polsce radośnie fundujemy sobie państwo o kosztach w cywilizacji zachodniej chyba niespotykanych. Wbrew wszelkim zapowiedziom aparat państwa się rozrasta i drożeje. Konsekwentnie też żadna próba obniżenia podatków nie może się udać. Ponieważ ich wysokość jest niezdrowa, powstaje odruch obronny. Obywatele wysilają swe intelekty w poszukiwaniu sposobu obejścia przepisów. Jedni naruszają je wprost, oszukują — i wcale nie spotykają się ze społecznym napiętnowaniem. Inni szukają „luk w prawie”, kombinują nad najkorzystniejszym dla siebie rozwiązaniem w postaci ulg, wspólnie składanych deklaracji — byle tylko zapłacić jak najmniej. I jest to najzupełniej legalne, podobnie jak legalne są poradniki podatkowe, podpowiadające, jak wyinterpretować przepisy w sposób najkorzystniejszy dla siebie. Również u nas funkcjonuje nowy zawód doradcy podatkowego, a więc osoby żyjącej, w zgodzie z prawem, z porad, jak zminimalizować podatki.
Druga strona tego medalu to ta, że państwo, wiedząc o tym, postrzega obywateli jeśli już nie jako potencjalnych przestępców, to jako kombinatorów nastawionych na wykiwanie fiskusa. Państwo reaguje też odpowiednio, rozbudowując aparat kontroli — co jeszcze bardziej podnosi koszta państwa. Wytwarza się błędne koło: państwo potrzebuje więcej pieniędzy, obywatele — aby żyć — migają się, jak mogą. I tak prysło wzajemne zaufanie. A wszystko to dlatego, że łatwiej jest oddawać się mrzonkom o państwie idealnym, niż budować realne.
opr. mg/mg