Powrót

Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (19/2004)

Po kilkudziesięciu latach zamieszania i niewoli, po kilkunastu latach reform wewnętrznych i po wyrwaniu się z orbity wpływów Rosji, wracamy do politycznej wspólnoty państw europejskich. To drugi, po członkostwie w NATO, milowy krok do odbudowy pozycji Polski jako normalnego, europejskiego kraju, który może być partnerem dla innych i może korzystać ze wszystkich zdobyczy politycznych i cywilizacyjnych zachodniej cywilizacji.

Z historycznej perspektywy jest to konieczny i oczywisty krok wynikający właśnie z doświadczeń ostatnich kilkudziesięciu lat. Dla Polaków, którzy nigdy nie wyrzekli się swojej tożsamości, zawsze było jasne, że nasz kraj jest częścią cywilizacji północnoatlantyckiej. Tylko policyjno-wojskowy przymus i zdrada mogły na jakiś czas zawiesić ten oczywisty stan rzeczy. Polska jest od tysiąca lat integralną częścią Europy. Z tego powodu rację mają wszyscy oburzający się na głupawy slogan, że „Polska wchodzi do Europy". To samo można powiedzieć o Węgrzech, Czechach, Słowacji, krajach byłej Jugosławii, Rumunii i Bułgarii. Tak samo zawsze częścią Europy były kraje nadbałtyckie: Estonia, Litwa i Łotwa.

Wracamy nie do Europy, ale do jej politycznego kształtu. Powracamy do własnego domu z niewoli sowieckiej, na którą zgodę wyraziły inne kraje „starej" Europy w obawie przed siłą i agresją.

W sensie politycznym wracamy więc na swoje miejsce. Wracamy do politycznej wspólnoty, która przez wszystkie lata od drugiej wojny światowej bardzo się zmieniła. Poszczególne kraje Europy Zachodniej nie czekały z rozwojem gospodarczym i cywilizacyjnym na nieszczęśników, którzy wpadli w ręce Kremla. Świat gnał naprzód. Wracamy więc jak ubodzy krewni. Można się na to oburzać, ale niestety nie da się tego szybko zmienić. Nasi bogatsi krewni w krajach Europy Zachodniej zadowolili się pomocą, jakiej udzielili krajom wychodzącym z komunistycznego koszmaru na początku lat 90. i dziś uważają, że musimy sobie z naszą biedą radzić przede wszystkim na własną rękę. W początkach lat 90. pomoc polityczna i finansowa dla krajów dawnego bloku wschodniego wydawała się czymś oczywistym i była rodzajem inwestycji w europejskie bezpieczeństwo. Dziś coraz częściej możemy doświadczyć ze strony bogatych krajów Zachodu pewnego rodzaju cwaniactwa, które psuje nastrój święta związanego z odzyskaną wolnością.

Nastroje w Polsce są więc umiarkowanie entuzjastyczne i trochę podobne do tych, jakie towarzyszyły nam w roku 1989 i 1990, kiedy to wprawdzie wychodziliśmy z komunizmu, ale nowymi kapitalistami okazywali się sekretarze komunistycznej partii i ich szwagrowie, a dawni bohaterowie opozycji bronili jak niepodległości praw komunistów do majątku, jaki PZPR ukradła społeczeństwu.

Generalnie wszyscy zgadzali się, że zmiana była konieczna, jednak cena, jaką płaciliśmy, była, zdaniem wielu, wygórowana. Styl, w jakim wmawiano Polakom, że właśnie realizują się ich najskrytsze marzenia, był obłudny. Dzisiejszy fatalny stan państwa jest odległym refleksem ówczesnych zaniedbań, tchórzostwa elit i zwykłej głupoty.

Wejściu Polski do Unii Europejskiej towarzyszą podobnie mieszane uczucia. Niby mamy to, czego chcieliśmy, jednak w tej beczce miodu jest co najmniej kilka łyżek dziegciu. Silne państwa, należące od lat do Unii, demonstrują ostatnio postawę mało sympatyczną. Wracamy do wspólnoty w atmosferze małostkowych targów o pieniądze: kto komu dopłaci, jak będziemy rozliczać wspólny budżet itp. To rzeczy konieczne do rozstrzygnięcia, ale sposób, w jaki się to odbywa, przypomina handel na kiepskim bazarze, a nie zawieranie historycznej umowy o przyszłości kontynentu.

Kiedy negocjowaliśmy warunki udziału w Unii, ustalono w Nicei pewien podział wpływów i siłę głosu dla nowych państw. Po referendum i decyzji o przystąpieniu Polski do UE Francja i Niemcy - największe państwa Europy - podjęły próbę przeforsowania zmiany tego układu i odebrania nam części wpływów. I znów odbywa się to w gorszącej atmosferze.

Wchodzimy wreszcie do Unii, w której elity traktują chrześcijańskie dziedzictwo kontynentu z lekceważeniem, a często i niechęcią. Trudno przyjąć to jako dobry znak.

Współczesna Europa taka właśnie jest: trochę samolubna, trochę zdemoralizowana, nieco pokrętna i nieszczera. Innej nie mamy. To, jaka będzie w przyszłości, zależy dziś także i od nas. Bo lepsza może być na pewno.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama