Bronię Wildsteina

Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (7/2005)

Jak można podejrzewać - Bronisław Wildstein chciał odczarować listę i uczynić z niej element wiedzy publicznej, dzięki której ludzie będą mogli wiedzieć, czy byli obiektem zainteresowania SB. Nie opublikował jej nigdzie, ale też nie uważał za właściwe, by była jedynie strzeżonym skarbem grupy dziennikarzy.

Ten zamysł miał jeden słaby punkt - listę zasobów archiwalnych przy złej woli łatwo było ochrzcić listą agentów. Przeciwnicy lustracji wykorzystali tę słabość z wyjątkowo złą wolą.

Histeryczny ton, z jakim o liście donosiła część mediów, przypomniał mi złą wolę przeciwników lustracji w czasie pierwszej próby jej przeprowadzenia w czerwcu 1992 roku.

Zarówno wtedy, jak i teraz lista zasobów archiwalnych po dawnej SB została ze złą wolą uznana za listę agentów. Głoszono, że lista jest jak pożar, że każdy może się na niej znaleźć i jest ona elementem politycznej gry. Osoby utożsamiane z ideą lustracji ukazywano jako krzywdzicieli niewinnych ludzi, decydujących samowolnie, kto był agentem, a kto nie.

W czerwcu 1992 roku minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz wykonał uchwałę Sejmu zobowiązującą go do ujawnienia zasobów archiwalnych dawnej SB, dotyczących posłów i urzędników Kancelarii Prezydenta.

Antoni Macierewicz podkreślał, że lista jest tylko zapisem stanu archiwów i wszystkie wątpliwe wypadki rozstrzygać winien sąd lustracyjny pod kierownictwem sędziego Adama Strzembosza. Jednak szybko wykaz nazwano listą Macierewicza i ogłoszono ją listą agentów - po to, by następnie wykazywać jej nietrafność. W atmosferze politycznej histerii rząd Olszewskiego, którego ministrem był Macierewicz, obalono i głoszono legendy o planowanym zamachu stanu za pomocą wojska. Nad lustracją zapadła cisza na siedem lat, aż do 1999 roku, gdy za rządów AWS uruchomiono wreszcie proces lustracyjny.

Podobnie stało się z listą IPN skopiowaną z czytelni instytutu przez Wildsteina. Użycie nazwiska znanego publicysty „Rzeczpospolitej" dla nazwania listy sugerowało, że to on sam osądzał, kto był agentem, a kto nie. Inna nazwa - ubecka lista - wskazywać miała na jej nikczemny charakter. Tymczasem lista powstała w IPN dla celów uporządkowania zasobu archiwum i nigdy nie miała mieć charakteru listy agentów.

„Gazeta Wyborcza" rozpisywała się nad popłochem, jaki rzekomo miała wywoływać lista w warszawskim świecie dziennikarstwa i polityki.

Opisy rzekomej histerii wokół listy zastępowały fakty. A faktem było to, że lista nie może być uznawana za spis agentów. To nieodpowiedzialne zachowanie skrytykowała w końcu Rada Etyki Mediów, zaznaczając, że niektóre publikacje np. „Gazety Wyborczej" - „Ubecka lista krąży po Polsce", „Barbarzyństwo Wildsteina" - „dezinformowały odbiorców, nasilając atmosferę wzajemnych podejrzeń".

Czy aura histerii wokół lustracji będzie trwać? Czy jej przeciwnicy będą skuteczni w straszeniu Polaków? Czy wreszcie my sami pozwolimy, by strach zastąpił dyskusję o lustracji?

Publicysta

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama