Półprawda jest więc zabiegiem nie tylko złym, ale również perfidnym, ponieważ nosząca znamiona prawdy informacja tworzy w umyśle odbiorcy fałszywy obraz rzeczywistości, powodując jego wadliwe działanie
Pełna myśl Władysława Grzeszczyka brzmi: „Półprawda to więcej niż całe kłamstwo”. I jest w tym racja. Słownik Języka Polskiego definiując bowiem półprawdę, mówi, iż jest to informacja niepełna, mająca na celu wprowadzenie osoby informowanej w błąd.
Półprawda jest więc zabiegiem nie tylko złym, ale również perfidnym, ponieważ nosząca znamiona prawdy informacja tworzy w umyśle odbiorcy fałszywy obraz rzeczywistości, powodując jego wadliwe działanie. Oczywiście nie mam na myśli braku wiedzy osoby informującej. Zdarza się przecież, że sami w codziennym życiu przekazujemy innym informacje, które później okazują się niepełnymi. Ale normalny człowiek, dostrzegłszy swój błąd, jak najszybciej stara się go naprawić. Tymczasem przemysł medialny jak najstaranniej przemilcza swoje wpadki, starając się je tuszować (co i tak jest najmniejszym problemem, ponieważ najczęściej wmawia się nam, że błędu nie było). W naszej polskiej rzeczywistości, po tragedii smoleńskiej z procederem karmienia nas półprawdami mamy do czynienia aż nadto często.
Jean Cocteau ma rację twierdząc, że dzisiejsza moda na demokratyzm nie może dotyczyć prawdy. Jednym z największych (moim zdaniem) przekrętów w mediach jest posiłkowanie się sondażami jako argumentami za jakimiś ocenami. Z faktu, że ponad 50% społeczeństwa będzie uważać, że Kopernik był kobietą (a tak uważały wszystkie kobiety w sławetnej „Seksmisji”), nie wynika, iż tak było w rzeczywistości. Podobnie z faktu, że społeczeństwo ufa tym, a nie innym politykom, nie wynika wcale, który z nich ma rację. Carlos Ruiz Zafón pisał w jednym ze swoich dzieł: „Ludzie są gotowi uwierzyć we wszystko, tylko nie w prawdę.” Biorąc to po uwagę, opieranie się na analizach sondaży nie jest dochodzeniem do prawdy, a jedynie podlizywaniem się potencjalnym klientom. Mit czwartej władzy rozbija się o rynek medialny. Dlatego należy bardzo uważać na serwowane nam informacje, zwłaszcza te poparte jakimiś sondażami. Podobnie rzecz ma się z danymi publikowanymi odnośnie naszego stanu gospodarczego. Pokazywana od prawie roku mapka z zieloną wyspą na tle czerwonych stanów alarmowych w Europie zdaje się krzepić nadzieję, że u nas tak źle nie jest. Problem w tym, że mapka ta odnosi się do części danych, mianowicie do wzrostu PKB, a nie oddaje w całości naszych problemów. Bo nawet jeśli wzrasta PKB, a co za tym idzie również wpływy do kasy państwowej, nie oznacza to jeszcze, iż radzimy sobie ekonomicznie. Ostatnie doniesienia „The New York Times'a” o zadłużeniu wewnętrznym naszego kraju raczej przyprawia o mdłości, a nie o zachwyt. Wynika z niego, że wprawdzie oficjalne zadłużenie Polski wynosi 50,5% PKB, ale ukryty dług publiczny to 1550,4% PKB! Dla porównania Grecja, przeżywająca zapaść ekonomiczną, choć jawny dług posiada na poziomie 113,2% PKB, ukrytego ma tylko 875,2% PKB. Rodzi się więc pytanie: czy my nie znajdujemy się lekko nad przepaścią? Ale ważniejsze jest inne pytanie: dlaczego jesteśmy okłamywani zielonym kolorem? Jeśli więc u nas jest tak dobrze, dlaczego musimy podnosić podatek VAT, co zdaniem ekonomistów i tak nie wystarczy dla załatania dziur w budżecie na 2011 r. (potrzebny jest wzrost gospodarczy na poziomie 7%, a to jest raczej niemożliwe)? Na rzeczy wydaje się także pytanie: Co właściwie czeka nas w 2011 roku? Już przecież wiadomo (wszak wybory skończone, a Hrabia w Pałacu), że nici z obiecanych podwyżek dla nauczycieli oraz ze zniżek dla studentów.
Półprawda ma się znakomicie zwłaszcza w świecie historii, idei oraz wartości. Patrząc tylko na to, co dzieje się wokół tragedii smoleńskiej, można zauważyć, jak półprawdami kształtowana jest opinia publiczna. Nikt dzisiaj w Polsce nie zająknie się nawet, odpowiadając na pytanie o organizację wyjazdu polskiego prezydenta do Katynia 10 kwietnia 2010 r. Oczywiście w opinii publicznej zakodowano skutecznie, że organizatorem był Lech Kaczyński. Tymczasem w piśmie wiceministra spraw zagranicznych, Andrzeja Kremera z 23 lutego 2010 r. czytamy: „Zgodnie z coroczną tradycją Rada Ochrony Pamięci i Męczeństwa organizuje w dniu 10 kwietnia 2010 r. wyjazd oficjalnej delegacji polskiej na coroczne uroczystości w Katyniu.” Z dalszej części pisma wynika, że Prezydent Lech Kaczyński został poproszony o uczestnictwo w tych uroczystościach i przewodniczenie oficjalnej delegacji. Nie był więc organizatorem. Ponadto same uroczystości planowano już od jesieni 2009 r., a nie - jak utrzymują media (a przynajmniej lwia ich część) - w odpowiedzi na spotkanie Tuska z Putinem 7 kwietnia. Podobnie rzecz ma się z sławetną już dzisiaj frazą „samolot prezydencki”. W naszym kraju dysponentem samolotów dla ViP-ów jest rząd, a konkretnie Kancelaria Prezesa Rady Ministrów (obecnie odpowiedzialny jest za to min. Tomasz Arabski). Samoloty są więc rządowe, a nie prezydenckie. Dowodzi tego zarówno wystąpienie Kancelarii Prezydenta o zabezpieczenie przelotu poprzez użycie samolotów TU-154 i JAK40 (pismo z 9 marca 2010 r.), jak również, w związku z pamiętnym „incydentem brukselskim”, fakt, że pod uwagę brano przejazd polskiej delegacji do Smoleńska pociągiem. Ponieważ pismo z 9 marca zostało automatycznie przesłane zarówno do MON-u, jak i do BOR-u, odpowiedzialność za wydanie dyrektyw bezpieczeństwa, jak i dopilnowanie zabezpieczenia przelotu, spada na te instytucje. Dlaczego więc przekazuje się opinii publicznej, iż odpowiedzialnym za to był nieżyjący prezydent?
W związku z katastrofą smoleńską media zaczęły interesować się córką prezydenckiej pary, Martą Kaczyńską. Ostatnio nawet kancelaria nowego prezydenta oskarżyła ją o opóźnienia w remoncie apartamentów prezydenckich, na który potrzeba 4 miesięcy. Z tego powodu Bronisław Komorowski nie będzie mógł wprowadzić się z rodziną do pałacu zaraz po zaprzysiężeniu. Problem w tym, że skoro zaprzysiężenie ma miejsce 6 sierpnia, łatwo wyliczyć - operując tylko przaśną matematyką, która nie ma żadnej proweniencji partyjnej — że remont powinien zacząć się 6 kwietnia (!), czyli na cztery dni przed nieoczekiwaną (?) śmiercią Lecha Kaczyńskiego. Że bzdura, to widać gołym okiem. Ale tak już bywa, że półprawda wcześniej czy później zjada własny ogon. Tylko ilu z nas, przez własną bezmyślność, będzie jeszcze oszukanych? Skończyć więc trzeba z wiarą autorytetom (nie tylko medialnym), a zacząć wreszcie myśleć. I może nie jest to wołanie na puszczy.
opr. aw/aw