Coraz częściej słyszymy, że Matka Ziemia jest chora, a jej największym utrapieniem człowiek. Ludzkość to „rak”, który ją niszczy, zatem należy ją z niego wyleczyć, prowadząc do depopulacji. To już nie jest ochrona środowiska, ale szalona ideologia ekologizmu
Naszą wyobraźnię w ostatnich tygodniach rozpalały dyskusje na temat przyszłego „unijnego menu”. Czy będziemy jedli robaki? Troska o klimat zaćmi rozum kolejnych oszalałych ze strachu pokoleń, przyjmie kształt surowych dyrektyw, nacisku na ustawodawstwa państw, spowoduje wzrost pogardy i zamordyzm, jakiego świat nie widział? „Indywidualny ślad węglowy”, który rzekomo po sobie zostawiamy, sprawi, że powrócą limity, kartki na wszystko - spełni się utopia Orwella?
Coraz częściej słyszymy, że Matka Ziemia jest chora, a jej największym utrapieniem człowiek. Ludzkość to „rak”, który ją niszczy, zatem należy ją z niego wyleczyć, prowadząc do depopulacji. Wszystko jedno, jakim kosztem i w jaki sposób. Pandemie, wojny, inflacja, niepewność zabierają sen, demolują umysł, paraliżują. Dlaczego? Skąd ten lęk?
Odpowiedź nie jest prosta. Ludźmi sparaliżowanymi strachem łatwiej zarządzać. Wiedzieli o tym dobrze twórcy minionych totalitaryzmów, wiedzą macherzy od inżynierii społecznej i dzisiaj. To też, paradoksalnie, efekt skazania na banicję Pana Boga. Wraz z nią została odrzucona perspektywa innego świata. A gdy okazało się, że planeta A jest jedynym dobrem, jakie posiadamy, zaś życie „tu i teraz” - jedynym, jakie jest nam dane, zaczęły się problemy. Skoro nie ma miejsca na świat B, trzeba zrobić wszystko, aby ocalić ten widzialny. Jedyny. Zniszczalny. Podlegający degradacji - uparcie przypominający o przemijalności i nietrwałości „prochu ziemi”. Nazywany Matką Ziemią - zabsolutyzowany, ubóstwiony. Za wszelką cenę, nie zważając na koszty.
I tak doszliśmy do krawędzi, za którą czai się - przyozdobiona (prawie) wszystkimi kolorami tęczy, obietnicami raju, z równo ustawionymi na półkach utopiami - kosmata rozpacz.
***
Zadziwiające, że ośmieszając wiarę w Boga i wszystko, co na niej zostało zbudowane przez blisko dwadzieścia wieków, deprecjonując obietnicę zbawienia, współcześni ideolodzy zawstydzająco szybko wymyślili nową wiarę. Stokroć bardziej totalitarną niż ta, z którą tak zaciekle walczą. Ze swoimi dogmatami, „liturgią”, wizją świata, moralnością. Wiarę w „boską” sprawczość człowieka, który jednym podpisem - niczym czarodziejskim „pstryk!” - może z mężczyzny stać się kobietą i odwrotnie. Wiarę w katastrofę, która jakoby już za kilka lat zdemoluje świat, że krowie/świńskie/owcze bąki zatruwają klimat do tego stopnia, iż glob czeka zagłada i jedynym ratunkiem jest wybicie pogłowia, zamknięcie hodowli, co sprawi, że obniżą się poziomy oceanów i huragany będą wiały z mniejszą siłą. Że tylko weganizm, wcinanie robaków, „elektryki” na ulicach i drakońskie limity nakładane na maluczkich uratują świat.
Mamy do czynienia ze szczególnego rodzaju mesjanizmem - wystarczy spojrzenie na globus, na malutką Unię Europejską (w zestawieniu z innymi kontynentami, potęgami gospodarczymi typu Chiny, Rosja, zamieszkiwane przez ponad miliard mieszkańców Indie itd.), by dostrzec absurdalność postulatów. Ale dla ekoterrorystów, niezliczonej liczby organizacji w rodzaju C40 Cities (do której należy Warszawa), dla naszej rodzimej świeckiej prorokini Sylwii Spurek nie ma dyskusji. Poprawność polityczna zaćmiła rozum.
„Można powiedzieć, że ktoś chce nam zafundować bardzo wielki post” - pisze w swoim felietonie na łamach „Gościa Niedzielnego” Franciszek Kucharczak („Zawracanie planety” GN 8/23). „W tej chwili nie jesteśmy jeszcze odpowiednio urobieni do przyjęcia takich projektów, ale metodą gotowania żaby można przeprowadzić wszystko. W odróżnieniu jednak od prawdziwego Wielkiego Postu ten, gdyby został wdrożony, byłby narzucony, permanentny i totalny, bo dotykający elementarnych spraw naszego życia” - dodaje. „Skoro uporczywą propagandą można wmówić ludziom istnienie 50 płci, to da się ich też przekonać o konieczności ratowania planety jedzeniem wyłącznie papki z soi i robaków oraz szlabanem na samochody”.
„Oto do jakich paradoksów prowadzi lewaków marksizm: wyśmiewają ludzi wierzących za to, że klęczą przed Stwórcą - a sami ścierają sobie kolana od klęczenia przed majestatem George’a Floyda” - pisze Łukasz Winiarski, autor wydanej niedawno książki pt. „Manifest antykomunistyczny”. „Opluwają chrześcijaństwo za «tłamszenie wolności wyboru», a sami nie tylko klęczą, ale i wywierają ogromną presję na pozostałych, by również klęczeli. Drwią z sakramentu spowiedzi, a sami wyznają swoje grzechy publicznie, często na łamach prasy, gdzie żalą się, jak trudno im żyć ze świadomością swojej białej przynależności rasowej. Kpią z grzechu pierworodnego, a sami przepraszają za to, że urodzili się biali! Są u nich ikony świeckich świętych, których krytykowanie jest bluźnierstwem, są kapłani postępu, są kazania głoszone z medialnych ambon, ba - nawet zbieranie na tacę jest! To zabawne, jak ta zajadle antyreligijna doktryna skończyła, czerpiąc z religii pełnymi garściami i pod wieloma względami wręcz ją małpując” (Łukasz Winiarski, „Manifest antykomunistyczny”, Biblioteka Wolności, 2022).
Czy skończyła? A może to dopiero początek. Coś, co wydaje się dziś paranoją, jutro stanie się rzeczywistością. I niewielkie będziemy mieli pole do działania, by cokolwiek zmienić. Zdziwieni: jak to się mogło stać?...
***
Wielki Post jest czasem odkrywania wolności. Tej, która najpełniejszy i najpiękniejszy swój kształt przyjęła w Jezusie Chrystusie. Tej, która kryje się w pełnym nadziei zapewnieniu św. Pawła, iż „łaską jesteśmy zbawieni”. Jest czasem demaskowania również tego, który chce nam ją zeszpecić, zdeformować.
Św. Łukasz w 12 rozdziale swojej Ewangelii zamieszcza dość dziwaczny dialog Jezusa z faryzeuszami. Oskarżają Go o to, że mocą Belzebuba wyrzuca złe duchy. „Jak może ktoś wejść do domu mocarza i sprzęt mu zagrabić, jeśli mocarza wpierw nie zwiąże? I dopiero wtedy dom Jego ograbi” - odpowiada Chrystus (Łk 12,29). Mniejsza o absurdalne oskarżenie. W zdaniu jest zawarta poważniejsza przestroga.
Jak najprościej pokonać człowieka - „mocarza”, bo przecież za takich lubimy się uważać? Najpierw trzeba go związać: myśli, pragnienia, dążenia, chęć dociekania prawdy. Albo spętać strachem, chciwością, gonitwą za pieniędzmi, znaczeniem, zabsolutyzowaną wizją wolności. Ograniczyć pole manewru w taki sposób, by za bezcelowe uważał starania o „jakieś tam niebo” czy świętość.
Jak pokonać rodzinę? Tak samo: związać jej członków - z komputerem, fejsbukiem, pracoholizmem i przekonaniem, że od stanu konta zależy wszystko. Zajmą się sobą, aż wyrosną niewidzialne mury, które skutecznie osłabią „mocarza”. A diabły - jak to lapidarnie ujął śp. ks. Piotr Pawlukiewicz - będą workami z domu szczęście wynosić.
Nic nie utrzyma człowieka w niewoli tak mocno, jak grzech. Podobnie jak nienawiść, totalitarne utopie. Nikt i nic nie będzie się już wtedy liczyć. I nie będzie żadnych granic, żadnego wstydu, którego nie mógłby przekroczyć.
Echo Katolickie 9/2023