Aż chciałoby się dziś powtórzyć słowa Martina Luthera Kinga: „miałem sen”. Sen, że zaczniemy się nawzajem traktować jak ludzie, że skończymy z agresją wobec tych, którzy mają odmienne poglądy
Słynne przemówienie Martina Luthera Kinga z 28 sierpnia 1963 roku, które przeszło do historii amerykańskiego oratorstwa, rozpoczynało się od słów: „Miałem sen”.
Mówca śnił o nowym świecie, bez przemocy i nierówności rasowych. Śnił, że „pewnego dnia na czerwonych wzgórzach Georgii synowie byłych niewolników i synowie byłych właścicieli niewolników usiądą razem przy stole braterstwa”.
Aż chciałoby się powtórzyć te słowa o pragnieniu lepszego, nowego świata. Tak, miałem sen. Że włączając telewizor, nie będę musiał oglądać posiedzenia Sejmu, w którego trakcie jeden parlamentarzysta obrzuca drugiego parlamentarzystę słowami nieparlamentarnymi. Że komentując na wizji decyzję tegoż posła, nie powie o nim, że jest „sprzedajną szmatą” (lub „kompletnym durniem”). Że oddając do druku kolejny numer katolickiego tygodnika, nie będę musiał czytać o atakach, popisach agresji, dyrygowanych przez wykształconych, kulturalnych przecież ludzi, którzy w imię rzekomo wyższych celów przekraczają standardy, jakich zwykło się po elitach oczekiwać. Jak pięknie byłoby się z takiego snu obudzić i stwierdzić, że to wcale nie był sen. Odkryć, że nawet ludzie o odmiennych poglądach potrafią ze sobą rozmawiać i, choć nie zgadzają się ze sobą, okazywać sobie szacunek.
Szacunku do drugiego człowieka uczymy się zazwyczaj w rodzinie. To o niej można przeczytać w bieżącym numerze „Gościa Niedzielnego”, a raczej o tym, czy rodzina może być dzisiaj jeszcze środowiskiem żywej wiary, czy ma szansę ostać się — jak napisał Franciszek Kucharczak — wobec oferty tego świata, trakcyjnej, a jednocześnie sprzecznej z chrześcijańskim modelem życia („Bóg wymyślił rodzinę” — ss. 16—19). Czterdzieści lat temu świetnie zdiagnozował te sprzeczności Jan Paweł II w „Familiaris consortio”: „Nie brakuje niepokojących objawów degradacji niektórych podstawowych wartości: błędne pojmowanie w teorii i praktyce niezależności małżonków we wzajemnych odniesieniach; duży zamęt w pojmowaniu autorytetu rodziców i dzieci; praktyczne trudności, które często napotyka rodzina w przekazywaniu wartości; stale wzrastająca liczba rozwodów, plaga przerywania ciąży, coraz częstsze uciekanie się do sterylizacji; faktyczne utrwalanie się mentalności przeciwnej poczęciu nowego życia”. Do tej litanii problemów można by dodać jeszcze parę innych, które narosły od 1981 roku, jak choćby alienacja dzieci i młodzieży w przestrzeni wirtualnych relacji.
Papieska diagnoza jest bardzo bolesna i boleśnie aktualna, Jan Paweł II stwierdził bowiem dalej, iż u podstaw tych negatywnych zjawisk leży fałszywe pojęcie wolności „rozumianej nie jako zdolność do realizowania prawdziwego zamysłu Bożego wobec małżeństwa i rodziny, ale jako autonomiczna siła, utwierdzająca w dążeniu do osiągnięcia własnego egoistycznego dobra, nierzadko przeciwko innym”.
Otóż i to. Miałem więc kolejny sen, chciałoby się dopisać. Sen, w którym wolność traktowana była poważnie. Nie wedle reguły „róbta, co chceta” podpartej wątpliwej jakości argumentami i nie do końca przejrzystą retoryką — zamulić, by nie było widać. Raczej według „kochaj i czyń, co chcesz”.
opr. mg/mg