O bonach oświatowych (1999)
Ministerstwo Edukacji Narodowej optymistycznie zapowiada, że już od 1 stycznia 2000 roku szkoły mogą być finansowane za pośrednictwem bonów oświatowych. Byłaby to realizacja jednej z najważniejszych, choć niedocenianych, obietnic przedwyborczych obecnie rządzących ugrupowań, AWS i UW. Podobnie jednak jak w wypadku innych teraz realizowanych reform, nasuwa się pytanie, czy i jak ten słuszny zamiar zostanie urzeczywistniony.
Idea bonu oświatowego (zwanego też czekiem i voucherem) jest prosta: środki budżetowe na szkolnictwo dzieli się przez liczbę uczniów i przydziela rodzicom w postaci kwitu, którym płacą za szkołę dziecka, np. w miesięcznych ratach. Można też, choć jest to mniej klarowne, nie dawać takiego bonu do ręki, lecz przelewać pieniądze za każdego zarejestrowanego ucznia. Szkoła za taki bon otrzymuje od państwa pieniądze. Jeśli jest droższa niż przeciętna placówka szkolna, musi albo obniżyć koszty, albo wymagać dopłaty.
Nie są one może od razu widoczne, ale jest ich kilka i mają charakter długofalowy. Przede wszystkim rodzice zyskują realny wpływ na funkcjonowanie szkoły i możność jej wyboru. Oni przecież przynoszą pieniądze, a dobra szkoła, aprobowana przez rodziców więcej zarobi. Po reformie takie problemy jak niski poziom nauczania czy narkotyki i przemoc spowodują prędzej czy później zamknięcie złej szkoły, natomiast do tej pory różne patologie praktycznie nie miały wpływu na jej finansową egzystencję. Natomiast dobrzy nauczyciele odczują poprawę. Wiąże się to z drugą korzyścią: bon skłania do poprawy poziomu szkół.
Przy bonie oświatowym rysuje się też realna szansa, że nawet państwowa szkoła będzie miała program i profil zgodny z oczekiwaniami rodziców i realnymi potrzebami. W szczególności trudniej będzie przez szkołę sączyć niepożądaną ideologię, jak to się gęsto nadal dzieje.
Nie będziemy jednak skazani na szkołę państwową. Obecnie szkoły prywatne, społeczne i kościelne są stosunkowo kosztowne. Rodzice płacą wprawdzie na szkoły, uiszczając podatki, ale za dziecko w szkole niepublicznej muszą zapłacić drugi raz. Tymczasem przy należytej wysokości bonu oświatowego bardzo wielu rodziców będzie wolało zanieść ów bon do szkoły niepaństwowej, nawet jeśli trzeba będzie trochę dopłacić. Największą szansę rozwoju zyskają nie nastawione na zysk szkoły prowadzone przez zakony i stowarzyszenia katolickie. (Chyba, że władza znów nas oszuka i ograniczy bon do szkół państwowych...).
Inna korzyść z bonów to możliwość oszczędzenia na administracji oświatowej. Jeśli szkoła otrzymuje środki od rodziców, dzięki czemu mogą oni stawiać jej wymagania, zbędny staje się rosnący system nadzoru, liczne etaty w kuratoriach itp.
Może to kogoś zdziwić, ale lista zalet bonu oświatowego już zawiera odpowiedź na pytanie, dlaczego napotyka on na sprzeciw. System ten bowiem bardzo ogranicza władzę państwa nad szkołą i pozycję administracji oświatowej, jak też wpływy działaczy związkowych. Ci ostatni w sporach z rządem o podwyżki mogą zyskać poklask, ale nie będą przydatni w codziennym budowaniu szkoły, która zarabia na szacunek i utrzymanie dzięki dobrej pracy. Systemowi bonu sprzeciwią się również liczni źli nauczyciele, którzy po reformie nie będą tolerowani (notabene utrudnianie przez przepisy ich zwalniania byłoby poważnym osłabieniem reformy). Następnie, system ten stanowi tamę dla wciskania zwykłym ludziom nie chcianej przez nich ideologii, w szczególności laickiej i pseudopostępowej.
Wyjaśnia to w zupełności, czemu system ten nie został wprowadzony w żadnym państwie, choć lokalnie odnosił sukcesy. Współczesne państwa o bardzo rozbudowanym aparacie biurokratycznym niechętnie widzą zmniejszanie swojej władzy. Lobby lewicowo-laickie, w połączeniu z urzędami oświatowymi i związkowcami, potrafi utrącić każdą reformę. Z tego zapewne środowiska pochodzą ci „zachodni eksperci”, którzy odradzają nam reformę (ciekawe, czy na dodatek Polska im za to płaci?).
Doskonałym przykładem przeszkód tego typu są Stany Zjednoczone, gdzie najwcześniej zaproponowano system bonowy. Jego wprowadzenie oznaczałoby jednak likwidację drogiej, bardzo kiepskiej i zdemoralizowanej szkoły publicznej na rzecz szkół prywatnych, a zwłaszcza katolickich, które w tym kraju mają zasłużoną dobrą markę. Ciągle więc system bonowy pozostaje w USA w sferze projektów.
W Polsce, gdzie prawo rodziców do wychowania dzieci i pragnienie wolności są szczęśliwie dość ugruntowane, jawi się więc szansa wprowadzenia ulepszeń, które w zbiurokratyzowanych i przeżartych postępową ideologią krajach zachodnich są utrącane.
Wstępne zapowiedzi wskazują niestety, że system bonu oświatowego ma być połowiczny. Nic nie słychać o redukcji administracji oświatowej i wydatków na nią (przypominam, że administracja państwowa i pokrewna rozrosła się od 1989 roku jakieś trzy-cztery razy). Następnie, tylko część wydatków na oświatę — nie wiadomo jaka — rozdzielona będzie poprzez bony przeznaczone dla szkół. Resztę podzielą samorządy, zasadniczo na cele remontowe. Oznacza to dyskryminację szkół niepaństwowych. Jest to tym bardziej krzywdzące, że wyższe koszta tych szkół biorą się głównie stąd, że muszą one płacić za lokale, podczas gdy szkołom państwowym już je zafundowano z naszych pieniędzy. Po drugie, okaże się wtedy, że jak działo się to do tej pory, więcej na remont dostanie szkoła z poparciem albo zaniedbana przez złe prowadzenie, natomiast mniej taka, której dyrekcja dbała o budynek na bieżąco, zapobiegła dewastacji itp. Do szkoły powinien iść cały bon, a samorządy jak dotąd mogą z własnych środków dodawać coś według uznania.
Ważną zaletą bonów jest to, że reforma taka nie zależy bezpośrednio od wysokości nakładów na oświatę. Chodzi w niej o lepsze wykorzystanie już istniejących pieniędzy. Nieporozumieniem są więc głosy z ministerstwa i związków, że wprowadzenie bonu zależy od dodatkowych środków. Wygląda to na torpedowanie projektu.
Zgadzam się, że obok — absolutnie podstawowych — wydatków na bezpieczeństwo kraju (wojsko, policję i sądy) oświata powinna iść zaraz na następnym miejscu. Jednak reformę bonową, czyli obalenie postkomunistycznego systemu praktycznego monopolu oświaty państwowej, wprowadzić trzeba zaraz, mimo skromnych środków: Nie łudźmy się, zebrane od nas w podatkach pieniądze rząd i Sejm będą dawać teraz na górników; rolników, nieudaną reformę zdrowia itp., a nie na dzieci. Co więcej, reformę trzeba poprzeć ustawą, by była trwała. Dodam, że jest to może najważniejsza reforma, gdyż to głównie stan oświaty decyduje o dalszej przyszłości kraju, o tym, jak Polacy będą myśleć i pracować za lat 10, 20, 50. Perspektywa taka jest oczywiście obca politykom myślącym o najbliższych wyborach. Długofalowa poprawa szkolnictwa jest jednak ważniejsza od złudnych zmian, które rzekomo mają komuś poprawić byt od jutra. (1999)
Bon, ale jaki? Nasz Dziennik z 6 IX 1999, ss. 9
Zbiór artykułów i felietonów M. Wojciechowskiego: Wiara — cywilizacja — polityka. Dextra — As, Rzeszów — Rybnik 2001
opr. mg/ab