Rozmowa z Tonym Blairem, byłym premierem Wielkiej Brytanii na temat społeczeństwa, katolicyzmu i duchowości
«Rób, co chcesz — mówiła moja prababcia — tylko nie żeń się z katoliczką. A ja to właśnie zrobiłem».
Tony Blair, czołowa postać na arenie międzynarodowej w ostatnich latach, a prawdopodobnie również w najbliższej przyszłości, jest gentelmenem. Dobrze wychowany, uśmiechnięty, uprzejmy, jak już dziś mało kto potrafi, trzykrotnie wybrany na premiera Anglii, jest politykiem, którego w ostatnim dniu urzędowania Parlament kraju znanego z chłodnej rezerwy pożegnał standing ovation.
Zacznijmy od tego, że od niedawna należy Pan do Kościoła katolickiego. Dwa lata temu, po czerwcowej wizycie u Papieża, świat zaczął otwarcie mówić o Pańskim nawróceniu na katolicyzm. Czy może nam Pan opowiedzieć, jak dojrzała ta decyzja?
Moja duchowa podróż zaczęła się wtedy, gdy zacząłem chodzić na Mszę św. z moją żoną. Potem, gdy przyszły na świat dzieci, zostały ochrzczone w wierze katolickiej. Tak więc przez 25 lat albo i dłużej chodziłem na Mszę św. W miarę upływu czasu przekonałem się, że z emocjonalnego, intelektualnego i racjonalnego punktu widzenia jest to duchowy dom najbardziej mi odpowiadający. Trwało to jednak bardzo długo. Kiedy przestałem być premierem i uwolniłem się od związanych z tym obowiązków, podjąłem decyzję.
Czy Pana rodzina była religijna?
W rzeczywistości nie bardzo. Moja matka, irlandzka protestantka, chodziła do kościoła od przypadku do przypadku. Mój ojciec natomiast był wojującym ateistą. W Durham jednak posłali mnie do Chorister School, tuż obok katedry, i religia stała się integralną częścią mojej szkolnej edukacji. Prawdziwy przełom przeżyłem jednak na uniwersytecie, kiedy zacząłem poważnie i dużo głębiej myśleć o mojej wierze chrześcijańskiej. Wtedy zrozumiałem, że jest ona nie tylko ważnym, ale wręcz najistotniejszym aspektem mojego życia.
Jak wiadomo, Cherie Booth jest od zawsze praktykującą katoliczką. Jakie znaczenie miała religia w waszym małżeństwie?
Religia była czymś, co nas zbliżyło. Poznaliśmy się niezależnie od religii, ale z wielkim zainteresowaniem odkryłem, że moja żona bardzo aktywnie działała w katolickiej organizacji studenckiej i innych stowarzyszeniach młodzieży. Dla młodych ludzi w naszym wieku, 23- czy 24-letnich, było rzeczą dość niezwykłą odkrycie, że łączy nas zainteresowanie religią.
Podczas ostatniej wizyty, jaką złożył Pan jako premier, podarował Pan Benedyktowi XVI trzy fotografie Johna Henry'ego Newmana. Czy wybór tego prezentu był podyktowany przez fakt, że postać kard. Newmana odegrała znaczącą rolę w Pana nawróceniu? Czy inne postaci też miały w tym swój udział?
Nie, to nie z tego powodu, choć oczywiście znałem historię kard. Newmana i czytałem jego pisma. Fotografie były po prostu stosownym prezentem. Jeśli chodzi o inne postaci, to w 2003 r. miałem szczęście uczestniczyć wraz z rodziną w Mszy św. odprawianej przez Jana Pawła II w jego prywatnej kaplicy; jest to wspomnienie jeszcze bardzo żywe, to wydarzenie wywarło na mnie ogromne wrażenie. Oczywiście najprawdopodobniej podjąłbym decyzję o nawróceniu niezależnie od tego, ale ten epizod niewątpliwie umocnił mnie w tym postanowieniu. Jednym z aspektów, który najbardziej mnie pociągnął w Kościele katolickim, jest jego charakter powszechny. Jeśli jesteś katolikiem, możesz pojechać do jakiejkolwiek części świata i w każdym kraju uczestniczyć w Mszy św. Byłem na Mszy św. w Kigali, w Pekinie, w Singapurze. Pamiętam, jak kiedyś uczestniczyłem w liturgii w Tokio: wszedłem incognito, nie zwracając na siebie uwagi, ale na końcu jedna pani poprosiła licznych gości, żeby wstali i się przedstawili. Wstałem więc i powiedziałem: jestem Tony z Londynu. Była to spora niespodzianka! Właśnie to jest wspaniałe, że gdziekolwiek znajdziesz się na świecie, jesteś w komunii z innymi. Bardzo mnie to fascynuje. Kościół powszechny jest ważnym modelem instytucji globalnej.
Społeczeństwo angielskie i jego polityka bardzo różnią się od społeczeństwa i polityki Stanów Zjednoczonych: w Wielkiej Brytanii rzadko mówi się głośno o wyznawanej wierze, i Anglicy się dziwią, kiedy ktoś otwarcie o tym opowiada. Czy sądzi Pan, że decydują o tym motywy kulturowe?
Myślę, że jest to bardziej problem mediów niż zwykłych ludzi. Nigdy nie robiłem szumu wokół mojej wiary, choć było absolutnie oczywiste, że jestem wierzący: przez całe lata co tydzień chodziłem na Mszę św., niczego zatem nie ukrywałem. I muszę powiedzieć, że nigdy nie miałem kłopotów z ludźmi z tego powodu, a wręcz przeciwnie. Sądzę jednak, że w naszej kulturze medialnej kiedy człowiek zaczyna publicznie mówić o wierze jako przywódca polityczny, natychmiast budzi w ludziach podejrzliwość, a nie zainteresowanie. Natomiast w Stanach Zjednoczonych mówienie o wierze jest uważane po prostu za rzecz oczywistą. Niestety taka jest rzeczywistość. Mogę jednak powiedzieć, że dla zwykłych ludzi, w odróżnieniu od tych, którzy występują w telewizji albo piszą w gazetach, to nie jest żaden problem. Zawsze byłem świadomy, że gdybym zaczął za dużo mówić o wierze, domagano by się ode mnie wielu wyjaśnień. Z pewnością byłoby inaczej w Stanach Zjednoczonych. Nie umiem powiedzieć, czy za tą odmiennością w podejściu stoją różnice kulturowe. Być może w Ameryce chodzenie do kościoła należy do życia codziennego w znacznie większej mierze niż dzisiaj w Europie. Z Wielką Brytanią włącznie. Pozostaje jednak faktem, że z tego co pamiętam, rozmawiałem o kwestiach politycznych ze wspólnotami religijnymi prawdopodobnie o wiele więcej niż jakikolwiek inny polityk.
Europejczyka uderza, jak wiele w polityce amerykańskiej mówi się o Bogu, jak często się na Niego powołuje.
To prawda. Muszę jednak powiedzieć uczciwie, że tym, co niepokoi Anglików, jest fakt, że polityk może wykorzystać Boga w kampanii wyborczej. W odróżnieniu od nich Amerykanie tak nie myślą, uważają to za naturalne. Myślę, że ważne jest, żeby otwierać się na wiarę i żeby ludzie czuli, że swobodnie mogą to robić.
Nie możemy zapominać, że w krajach anglosaskich — i nie tylko! — istnieją znaczne uprzedzenia do katolików, którzy uprawiają politykę. Myśli się, że katolicki polityk nie jest wolny i że decyzje, które podejmuje, zapadają w Watykanie.
To wielka prawda. Do momentu nawrócenia nie byłem w pełni świadomy, że istnieje to uprzedzenie, i muszę powiedzieć, że kiedy zdałem sobie z tego sprawę, byłem bardzo zaskoczony. Jedną z kolacji, w których uczestniczyłem zaraz po złożeniu urzędu premiera, była Alfred E. Smith Memorial Foundation Dinner w Nowym Jorku, organizowana dorocznie przez wspólnotę katolicką (a dokładnie przez wspomnianą fundację i archidiecezję nowojorską). Al Smith, który czterokrotnie był wybrany na gubernatora Nowego Jorku, i walczył o sprawiedliwość społeczną — zwalczał ubóstwo i wspierał działania na rzecz postępu — był katolikiem. Był pierwszym katolikiem, który kandydował w wyborach do Białego Domu w 1928 r. Gdy pisałem swoje przemówienie, zebrałem materiały o tej postaci i ze zdumieniem odkryłem, że prawdziwym tematem kampanii wyborczej był właśnie jego katolicyzm. W relacjach prasowych wyczuwało się obawę, że jeśli Smith wygra wybory, to papież z Watykanu przeniesie się do Białego Domu! Lękiem napawała perspektywa, że krajem będzie rządził Kościół katolicki.
Tłumaczy to słynną doktrynę Kennedy'ego, zgodnie z którą wyznanie prezydenta nie powinno mieć żadnego wpływu na decyzje wyborców.
Owszem, Kennedy ostatecznie obalił ten mit. Ja oczywiście o uprzedzeniach wiedziałem, również dlatego, że rodzina mojej matki była protestancka i silnie antykatolicka. Ale choć o tym wiedziałem, nie do końca rozumiałem, jak wielki jest ich rzeczywisty zasięg, dopóki sam się o tym nie przekonałem.
Bede Griffiths, który nawrócił się w 1931 r., był świadomy, że jego decyzja o przystąpieniu do Kościoła katolickiego sprawi przykrość jego bliskim, zwłaszcza matce. Jego otoczenie martwiło się, że na skutek tej decyzji straci swoje korzenie.
Moja chora prababcia, kobieta niezwykła pod wieloma względami, w jednym z rzadkich momentów, kiedy odzyskiwała przytomność, powiedziała mi: rób, co chcesz, tylko nie żeń się z katoliczką. A ja właśnie to zrobiłem!
Mówiąc ogólniej, czy sądzi Pan, że w nowoczesnych demokracjach polityk ma prawo wypowiadać się w imię swojej wiary — na przykład wyrażając sprzeciw wobec aborcji, bo jest ona łamaniem piątego przykazania — czy też powinien milczeć o tym, w co wierzy?
Zawsze uważałem, że ludzie mają prawo mówić. Kładłem na to wielki nacisk w Wielkiej Brytanii. Także dlatego, że są to sprawy dla ludzi bardzo ważne, głęboko odczuwane. Ludzie mają różne poglądy na te sprawy, i jeśli człowiek myśli coś, co ma dla niego absolutnie zasadnicze znaczenie, ma prawo o tym mówić.
Wracając do Pana, czy po nawróceniu coś się zmieniło w Pana życiu osobistym (na przykład jako ojca), w Pańskiej działalności politycznej w Wielkiej Brytanii i w końcu w Pana nowej roli na arenie międzynarodowej?
W sposobie bycia ojcem jest po prostu ciągłość. Troje moich starszych dzieci, które są już dorosłe, jest praktykującymi katolikami (i dalej chodzą na Mszę św., na szczęście!). Ochrzciliśmy je, chodziły do szkół katolickich — również Leo uczy się dzisiaj w szkole katolickiej — i dalej są katolikami. Wiara zawsze odgrywała ważną rolę w naszym życiu rodzinnym. W tym zatem sensie moje nawrócenie nic nie zmieniło. Jeśli chodzi o angielską politykę, to od czasu, gdy opuściłem Downing Street, staram się w niej nie uczestniczyć. Natomiast w działalności międzynarodowej oczywiście dzięki wierze jestem szczególnie uwrażliwiony i zwracam większą uwagę na pewne specyficzne tematy. Popatrzmy na Bliski Wschód. Przebywanie tam jest dla wierzącego bardzo emocjonujące i inspirujące. Wspaniale jest odwiedzać miejsca święte, takie jak Jerycho, brzeg Jordanu, gdzie odbył się chrzest Jezusa, no i oczywiście Jerozolima, gdzie mieści się moje biuro. Fakt, że jestem wierzący, nadaje mojej pracy specjalne znaczenie. W Afryce aktywnie działa moja fundacja ds. dialogu między religiami: mamy na przykład program, w którym różne religie wspólnie walczą z malarią, zabijającą co roku na tym kontynencie milion osób, głównie dzieci. Zajmujemy się także zmianami klimatycznymi: jestem przekonany, że jako chrześcijanie jesteśmy odpowiedzialni za poszanowanie środowiska dla dobra przyszłych pokoleń. Jednym słowem, we wszystkich tych kwestiach moja wiara ma decydujące znaczenie. Tony Blair Faith Foundation pragnie szerzyć poszanowanie i znajomość największych religii — chrześcijaństwa, islamu, hinduizmu, buddyzmu, religii sikhów i żydowskiej — pokazując, że wiara jest we współczesnym świecie wielką siłą popychającą ku dobru. Pamiętam, że przedstawiłem program fundacji w katedrze westminsterskiej audytorium katolickiemu.
Czy fakt, że jest Pan katolikiem, jest w Pana mniemaniu pomocą czy utrudnieniem w działalności na Bliskim Wschodzie?
Muszę powiedzieć, że nigdy nie stanowiło to dla mnie problemu. Nigdy. Przeciwnie, często myślę, że w dzisiejszym świecie wiara potęguje zdolność osoby do nawiązywania relacji z ludźmi innych wyznań. Oczywiście czasami jest również na odwrót i dochodzi do ostrego przeciwstawienia. Jednak ze względu na to, że wiara jest dziś wystawiona na silne i agresywne ataki sekularyzacji, ludzie wyznający różne religie niekiedy zacieśniają sojusze.
W «Caritas in veritate» Papież napisał, że «religia chrześcijańska oraz inne religie mogą wnieść swój wkład w rozwój tylko wtedy, gdy Bóg znajduje miejsce również w sferze publicznej, z konkretnym odniesieniem do wymiaru kulturalnego, społecznego, ekonomicznego, a zwłaszcza politycznego» (n. 56). Czy sądzi Pan, że dzisiejszy świat chce słuchać religii, czy też woli ją lekceważyć?
Myślę, że istnieje tu pewien konflikt. Osobiście w pełni podzielam to, co Papież pisze w encyklice, błyskotliwym tekście, który powinno się czytać wielokrotnie. Uważam, że religia odgrywa w społeczeństwie i w jego rozwoju rolę zasadniczą i niepowtarzalną, jak choćby na przykład w kwestii stosowania nowych technologii. Prawdą jest jednak również, że istnieje tu pewien konflikt, bo wiele osób chce, by religia pozostawała poza sferą publiczną. Ten, kto tak jak ja twierdzi, że religia odgrywa ważną rolę, nie myśli, że skończą się dysputy i spory. Przeciwnie, będą one trwały nadal w wielu kwestiach, w których Kościół będzie po jednej stronie, a politycy po drugiej. Nie sądzę jednak, żeby to było istotne — istotne jest to, że wiara ma pełne prawo być w tej sferze obecna i zabierać głos. Nie powinna milczeć. Zatem ważne jest nie tylko znalezienie słusznych rozwiązań, ale również żeby nie zabrakło głosu wiary w debacie publicznej (pomyślmy o takich kwestiach, jak sprawiedliwość i solidarność narodów i państw). Dopiero co wróciłem z Chin, gdzie spędzam teraz dużo czasu, i z zafascynowaniem patrzę, jak ten kraj usiłuje znaleźć swoją drogę ku przyszłości. Nie są to tylko wysiłki mające na celu postęp gospodarczy i społeczny, ale również odkrywanie na nowo tradycji religijnych i filozoficznych. Wysłuchałem w Chinach wielu głosów: bardzo wiele mówi się o konfucjanizmie, taoizmie i buddyzmie. Nawet wspólnota chrześcijańska dziś otwiera się w Chinach coraz bardziej. Pod wieloma względami Chiny są na innym poziomie rozwoju niż nasze społeczeństwa, można by więc sądzić, że dominuje w tym kraju tendencja do mówienia: jeśli naprawdę zależy nam na postępie, nowoczesności i rozwoju, musimy odsunąć religię na bok. Tymczasem interesującą rzeczą jest odkrycie, że choć wiele osób chce właśnie tego, słychać też głosy mówiące coś zupełnie innego. Głosy przypominające, że Chiny są starożytną cywilizacją o silnych tradycjach religijnych i filozoficznych, które dotyczą nie tylko państwa i jednostki, ale również sfery religijnej. Wierzę, że jest to dla nas naprawdę ważna lekcja.
Moim zdaniem okoliczności, w jakich pojawił się w ostatnich latach na arenie międzynarodowej islam, zdecydowanie zmieniły rolę i miejsce, jakie przyznaje się dziś religii w polityce, sposób, w jaki myślimy o ich wzajemnym oddziaływaniu.
W pełni się z tym zgadzam. W pewnym sensie jest to punkt widzenia mojej fundacji. Nawet jeśli człowiek nie wierzy, może zawsze zrozumieć znaczenie wiary, może zrozumieć, że wiara jest ważna. Widzieliśmy, co wydarzyło się w świecie muzułmańskim: są osoby, które twierdzą, że nie ma to żadnego związku z religią. To kompletny absurd. Oczywiście, że ma to związek z religią.
We wspomnianej encyklice Benedykt XVI pisze, że «pragnienie dobra wspólnego i działanie na jego rzecz stanowi wymóg sprawiedliwości i miłości» (n. 7). Co Pan o tym sądzi jako katolik, jako były premier angielski, jako polityk liczący się dzisiaj na arenie międzynarodowej i jako prawdopodobny przyszły prezydent Europy?
Zgadzam się z tym. Uważam, że przywódca polityczny jest uwarunkowany przez pewne zobowiązania i musi zabiegać o głosy wyborców. Na tym polega demokracja. I tu właśnie, moim zdaniem, wiara odgrywa wyjątkową rolę. Kościół katolicki postępuje zgodnie z prawdą Bożą, i myślę, że Papieżowi bardzo zależy na tym, żeby wszyscy zrozumieli, że jest to chrześcijański obowiązek. Oczywiście może to czasem prowadzić do konfliktu ze światem polityki, sam tego doświadczyłem jako przywódca polityczny. Jednakże jest bardzo ważne, żeby istniał aspekt religijny: nieprzypadkowo Papież pisze, że humanizm bez Boga jest nieludzki. Sądzę, że chce przez to powiedzieć, że ludzkie czyny i ludzki umysł są zawsze ograniczone, jeśli nie kieruje nimi wiara. Niekiedy mogą być wręcz niebezpieczne.
Niewątpliwie trudno będzie urzeczywistnić politykę zarysowaną przez Papieża w encyklice.
Ludzie często błędnie pojmują politykę. Polityka to wzajemne oddziaływanie idealizmu i realizmu: zazwyczaj nie jest to zwycięstwo jednego nad drugim. Kiedy w 2005 r. postanowiliśmy, że główną kwestią omawianą podczas szczytu g 8 w Gleneagles będzie ubóstwo w Afryce, wybór ten miał mocne poparcie Kościoła katolickiego i Jana Pawła II. I miało to kluczowe znaczenie. Kiedy trzeba zdecydować, ile pieniędzy przeznaczyć na pewien cel, czy powinno się przeznaczyć ich więcej i czy można zrobić więcej, rodzą się bardzo zawikłane kwestie polityczne. Kwestie, które mogą doprowadzić również do ostrych sporów. Jednak fakt, że się o tym mówi i że to stanowisko cieszy się poparciem Kościoła katolickiego, może faktycznie pomóc politykowi w dokonaniu właściwego wyboru. Problemy oczywiście nie znikają, ale jest to pomoc. Kiedy powiedziałem Anglikom, że musimy zdecydowanie zwiększyć naszą pomoc dla Afryki, Kościół katolicki, który mówił powszechnie, że jest to słuszny wybór i rzecz dobra z moralnego punktu widzenia, był dla mnie wielkim wsparciem. Oczywiście nie zmienia to faktu, że krytykowano wydawanie naszych pieniędzy na innych zamiast na nas samych.
W Wielkiej Brytanii rzeczywiście występują poważne problemy społeczne; musiało to być niełatwe.
To prawda, mamy problemy, ale mają je wszyscy.
Tak, ale łatwiej dostrzec problemy innych niż własne!
Właśnie!
Jako ojciec czworga dzieci co sądzi Pan o roli ojca? Jak Pan widzi przyszłość ojcostwa w naszym świecie?
Po pierwsze, uważam, że ojcostwo jest rolą, do której należy podchodzić w sposób odpowiedzialny i bez nadmiernej pewności siebie. Niezależnie od tego, jak wysoko ceniłem swoje umiejętności i inteligencję, zawsze uważałem, że być ojcem jest rzeczą niezwykle trudną. I dalej tak myślę. Po drugie, sądzę oczywiście, że również ojciec odgrywa w rodzinie rolę kluczową, on także jest bardzo ważny z punktu widzenia rozwoju i wychowania dziecka. Po trzecie, uważam, że w pewnym sensie odradza się idea rodziny. Myślę, że także w tej dziedzinie wspólnoty religijne i Kościół mają do odegrania swoją rolę. Rodziny mają oczywiście swoje problemy, rozpadają się i, jak się obawiam, będzie tak dalej. Zawsze jednak myślałem, że wskazania Kościoła w odniesieniu do rodziny są pożyteczne. Jasne, że nie ma dobrego małżeństwa bez wysiłku. Wymaga tego również ojcostwo. Myślę jednak, że w obliczu wielkich zmian, jakie zachodzą także w życiu społecznym, naprawdę konieczne jest odkrycie na nowo, że ojcostwo jest odpowiedzialnym zadaniem i że jest potrzebne.
Jakie wrażenie robi na Panu myśl, że Pana prawnuki będą się uczyły o Panu z podręczników szkolnych?
Ktoś mi już na to zwrócił uwagę parę dni temu i wtedy po raz pierwszy o tym pomyślałem. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale tak jest naprawdę! Nigdy o sobie nie myślę w taki sposób. A poza tym dużo zależy od tego, co tam wyczytają!
Pan zrobił sporo rzeczy...
Tak, ale ja z natury zawsze wolę skupiać się na przyszłości. Nie znaczy to, że nie myślę nigdy o przeszłości, bo oczywiście zastanawiam się nad wieloma sprawami i do nich wracam, ale czuję, że mogę jeszcze coś z siebie dać. Czuję, że mam jeszcze życie przed sobą, a nie tylko za sobą. Kto wie, jak historia oceni różne przedsięwzięcia, w których miałem swój udział, w szczególności liczne konflikty zbrojne, jak na przykład w Iraku, Afganistanie, Kosowie, Sarajewie. Nie mając pojęcia, jaka będzie ta ocena, myślę po prostu, że absolutnie nie ma sensu się tym nadmiernie przejmować.
To uderzające, że Pan przywiązuje taką wagę do przyszłości. Pewnie, że skoro został Pan premierem w wieku 44 lat, to dziś jest Pan jeszcze młody — zakończył Pan sprawowanie tego urzędu, mając przed sobą jeszcze wiele czasu. Włochy na przykład mają tradycyjnie klasę polityczną w starszym wieku: dlatego trudno spotkać polityka, który po 10 latach sprawowania rządów byłby tak skoncentrowany na swojej politycznej przyszłości.
Owszem, ale uważam, że w rzeczywistości jest to rzecz pozytywna. Muszę powiedzieć, że nauczyłem się w tych latach bardzo wielu rzeczy, tak mi się wydaje. Politycy, którzy kończą sprawowanie urzędu, będąc jeszcze młodzi, mogą się okazać bardzo przydatni. Myślę o takich politykach jak Bill Clinton czy Aznar: mają oni do spożytkowania naprawdę bardzo wielkie doświadczenie.
Czy Pana żona nie zamierza rozpocząć działalności politycznej? Były przecież takie przypadki w innych krajach...
Nie, nie sądzę, żeby ją to interesowało!
A przecież kobiety w polityce są nam naprawdę potrzebne.
To prawda, kobiety w polityce są rzeczywiście potrzebne. Trzeba to powtarzać.
Pana kraj był zresztą przez dłuższy czas rządzony przez kobietę, która skądinąd była interesującym przykładem kobiety w polityce.
Z pewnością tak. Sądzę jednak, że uprzedzenia w stosunku do kobiet są w rzeczywistości dużo mniej rozpowszechnione, niż się na ogół myśli. Pamiętam, że mój ojciec zawsze mi powtarzał — a był człowiekiem starej daty — że Anglicy nigdy nie wybiorą na premiera kobiety. A przecież zrobili to aż trzy razy!
O czym marzył Tony Blair, kiedy był dzieckiem?
Jakie miałem ambicje? Obawiam się, że były one bardzo zwyczajne i banalne: chciałem zostać piłkarzem albo gwiazdą rocka!
Nigdy Panu nie przyszło do głowy, że chciałby Pan zostać premierem?
Nie, byłbym ciężko przerażony, gdyby ktoś mi powiedział, że zostanę politykiem. I to do 20 czy 21 roku życia. Moje pierwsze dwa lata na uniwersytecie wypełniło bardziej chodzenie na imprezy i słuchanie rock and rolla niż polityka.
Czy przypomina Pan sobie, jak po raz pierwszy poszedł Pan głosować? Ja pamiętam, że poczułam się wtedy ważna: czułam, że moja ojczyzna mnie potrzebuje.
Pewnie, że pamiętam! Były to wybory w 1974 r., a ja byłem na uniwersytecie. Powiedziałbym jednak, że głosowaniem, które miało przełomowe znaczenie w moim życiu, było referendum w sprawie Europy w 1975 r. Pamiętam doskonale, że głosowałem za, i była to bardzo świadoma decyzja. Byłem przekonany, że to bardzo ważny wybór z punktu widzenia przyszłości Wielkiej Brytanii. Bardzo dobrze pamiętam ten niezwykle interesujący moment.
Rozmawiała Giulia Galeotti
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (11-12/2009) and Polish Bishops Conference