Rozmowa z polonijnym działaczem z białoruskiej Lidy
Długa i powikłana była Pańska droga do polskości...
— Moja mama to Białorusinka, ojciec w połowie Polak, w połowie Rosjanin. I choć jego matka pochodziła spod Puław, nigdy nie czuł się Polakiem. Wręcz przeciwnie, mogę powiedzieć, że z domu wyniosłem zdecydowanie antypolskie nastawienie. I tak było do momentu, gdy nie spotkałem na swojej drodze swojej przyszłej żony Teresy, Polki...
Ale ten podział był tak naprawdę czysto umowny: oboje nie znaliśmy języka polskiego i rozmawialiśmy początkowo jedynie po rosyjsku. Ona była homo sovieticus, i ja byłem homo sovieticus.
Któregoś dnia poszliśmy jednak na imieniny jej chrzestnej matki. Przywitałem się rosyjskim zdrastwujtie, na co całe towarzystwo odpowiedziało: dzień dobry panu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem w mojej Lidzie Polaków rozmawiających w swoim języku. To był dla mnie szok. Potem była wizyta u jej babci, wilnianki, która chciała zobaczyć tego „kacapa, męża swojej wnuczki”. I pierwszy kontakt z polską gazetą. Zdobyłem się na śmiałość i zapytałem: a może babcia pokaże mi polskie litery? A kiedy zacząłem czytać, to poszło już dalej niesłychanie łatwo.
Pewnie odezwała się w Panu polska krew po babci...
— Tej krwi musiało być rzeczywiście sporo, bo od tamtej pory zacząłem namiętnie czytać polskie książki i prasę, na okrągło słuchałem też I Programu Polskiego Radia. To było 10 lat fascynacji językiem polskim. Wtedy już nie czułem się ruskim, a raczej obywatelem czy może raczej spadkobiercą Wielkiego Księstwa Litewskiego z jego niezwykłym narodowościowym konglomeratem.
Ale to jeszcze nie była „ta” polskość...
— Ona przyszła później. Najpierw wpadła mi w ręce jedyna polskojęzyczna gazeta ukazująca się na terenie ZSRR. I właśnie w niej, wśród morza informacji o przodownikach pracy, kołchozach i plenum KC, na ostatniej stronie znalazłem informację o Polskim Teatrze Ludowym. U nas w ZSRR polski teatr? Niemożliwe. Póki nie dotknę, nie uwierzę. Pojechałem więc do Wilna. I zobaczyłem tam młodzież rozmawiającą po polsku na scenie, na przystanku, w kawiarni, w domu. Zrozumiałem wtedy, że ten język nie jest jedynie na potrzeby przedstawienia, ale to ich codzienna mowa.
A potem znów przeczytałem: polska szkoła na Litwie. No nie, w teatr to jeszcze uwierzę, ale w polską szkołę w ZSRR? Ale to była prawda. Pojechałem, obejrzałem, i usłyszałem polską mowę na szkolnych korytarzach. Zajrzałem nawet do szkolnego dziennika i zobaczyłem w nim 27 polskich imion i nazwisk. Żadnych tam Andriei czy Jelen tylko Andrzej, Helena, Stanisław, Władysław, Elżbieta...
Przesiedziałem w tej szkole cały dzień, a kiedy z niej wychodziłem, to już nie jako syn Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale jako Polak. Te dzieci przełamały we mnie ostatnie bariery.
Więc gdyby dziś ktoś zapytał Pana o narodowość...
— ...to odpowiedziałbym, że w stu procentach czuję się Polakiem. Powiem więcej, jestem głęboko przekonany o tym, że Polak z wyboru jest jeszcze większym patriotą niż Polak z urodzenia.
Mocne słowa. Czy inni Polacy na Białorusi myślą podobnie jak Pan?
— W mojej stutysięcznej Lidzie oficjalnie 38 proc. mieszkańców stanowią Polacy. Nieoficjalnie oceniam, że jest ich nawet 60 proc., bo dużo z nich zakwalifikowano odgórnie do narodowości białoruskiej. Na całej Białorusi jest ok. miliona Polaków, w tym 400 tys. „oficjalnych”.
Te liczby nie oddają jednak prawdy - kręgosłup polskości jest bowiem złamany przez lata rusyfikacji i sowietyzacji. Polaków można tak naprawdę rozpoznać jedynie po swojsko brzmiących nazwiskach. Nasz język schodzi stopniowo do getta, bo niemal wszyscy mówią dziś po rosyjsku. Polskość udało się zachować jedynie w Kościele. Ale już na wschodzie Białorusi coraz mocniej postępuje białorusinizacja i rusyfikacja, bo wielu księży uważa, że należy prowadzić nabożeństwa właśnie w tych językach. Ale przecież Polacy nie po to tyle wycierpieli, trwając w polskości, by teraz przechodzić na ruski język. Ale oczywiście jest też grupa odważnych polskich księży, chociażby mój ksiądz proboszcz Józef Hańczyc - dzielny kapłan i wspaniały patriota.
Na całej Białorusi mamy tylko dwie polskie szkoły. Ale kiedy pytają mnie, czy Polacy są u nas dyskryminowani, choć odpowiadam, że oczywiście tak, to zaraz dodaję, iż jest tu naród jeszcze bardziej dyskryminowany: białoruski naród... Bo na Białorusi nie ma ani jednej średniej białoruskiej szkoły! To jedyna republika, w której sowietom udało się zrusyfikować cały kraj. W tym tkwi tragedia tego narodu.
Zatem polskie słowo u Was na wagę złota...
— Potrzebujemy go, aby przetrwać. Brakuje nam książek i prasy, przede wszystkim tych świeżych, aktualnych. W Domu Polskim w Lidzie jest 10 tys. polskich książek, ale to głównie klasyka — Mickiewicz, Sienkiewicz, Reymont. Zdecydowanie za mało jest nowych pozycji tłumaczących najnowszą historię i politykę, zwłaszcza jeśli chodzi o wszelkie sprawy związane ze Wschodem — także z Rosją, Ukrainą czy krajami nadbałtyckimi.
Mamy wielu wspaniałych ofiarodawców, wśród nich są także Czytelnicy „Przewodnika Katolickiego', ale potrzeby są nadal spore. Jeśli więc ktoś chciałby włączyć się w pomoc Polakom na Białorusi, to każdy tego typu dar przyjmujemy z ogromną wdzięcznością.
Nasza poczta działa sprawnie pod warunkiem, że nie są to duże paczki: najlepiej jedno-dwa czasopisma czy jedna książka. Przesyłki można kierować na mój adres, pisany po polsku:
Aleksander Siemionow
Ul. Rybinowskogo 58/13
23/300 Lida
Białoruś
Nie spotykają Pana z tego powodu nieprzyjemności ze strony białoruskich władz?
- Kiedyś zaprosiłem do siebie kolegę znającego się na telefonach i informatyce. Powiedziałem mu, że jeśli nie znajdzie u mnie podsłuchu, to się załamię, bo to znaczy, że jestem dla nich nikim. Popatrzył na mnie dziwnie, zaczął rozkręcać aparat, a w końcu mówi: no, masz szczęście, podsłuchują cię.
Ja jestem dla nich od dawna spalony. Już choćby tylko dlatego, że dużo piszę do polskiej prasy na temat Polaków na Wschodzie. Kilkakrotnie wzywano mnie zresztą na „rozmowy pouczające”, a raz w bardzo podejrzanych okolicznościach zostałem potrącony przez samochód. Po tamtym wypadku przez ponad rok dochodziłem do zdrowia.
Warto się aż tak narażać?
— Bycie Polakiem na Wschodzie zawsze było polityczne: i za cara, i za sowietów, i za Łukaszenki. Pod tym względem do dziś nic się nie zmieniło. Jesteśmy nawet do tego na swój sposób przyzwyczajeni. Dlatego Związek Polaków na Białorusi (ZPB), pomimo półlegalnych warunków, w jakich działa, pozostaje nadal prężny. Ale szefowa związku Andżelika Borys cały czas jest zastraszana, a nieznani sprawcy malują na oknach jej mieszkania krzyże. Trwa nieustający korowód przesłuchań - milicja, prokuratura, KGB. Niemal wszyscy działacze ZPB mają już na koncie kary kilkunastu dni więzienia.
Niewiele pomogło więc uchwalenie przez polski Sejm Karty Polaka...
— Przeciwnie, mieliśmy z tego powodu raczej same problemy. Łukaszenka przestraszył się, że Polska zacznie rozdawać Kartę na lewo i prawo, tak jak Rosjanie czynili ze swoimi paszportami w Abchazji i Osetii. W państwowych mediach rozpętano szaloną kampanię negatywną, ciągle powtarzano, że to skłóci nasze narody i że dojdzie do konfrontacji. Kiedy jednak Łukaszenka zobaczył, że ludzie nie rzucili się jakoś masowo na owe Karty Polaka, i że większość z nich uległa państwowej propagandzie, uspokoił się. I to do tego stopnia, że przedstawiciel jego administracji poinformował, że białoruski prezydent też może teoretycznie starać się o Kartę Polaka, ponieważ jego dziadek był Polakiem. Po sprawdzeniu rzeczywiście okazało się, że dziadkiem Łukaszenki był kapral Wojska Polskiego Feliks Zdankiewicz, który w 1920 roku bił bolszewików pod Kijowem, a po 1934 roku pilnował ich jako strażnik w obozie w Berezie Kartuskiej. Kto wie, być może więc i nasz prezydent poczuje kiedyś w sobie polską krew?
opr. mg/mg