Przepustka do IV RP

Refleksje powyborcze 2005

Obywatele, choć w mniejszości poszli do wyborów, dali zdecydowany mandat na budowę IV Rzeczypospolitej.

Te wybory przypominają bliźniaczo głosowanie sprzed czternastu lat. Wówczas w pierwszych, całkowicie wolnych wyborach po II wojnie światowej była zawstydzająco niska frekwencja, a partia postkomunistyczna wprowadziła około 10 procent posłów. Był również podobny do dzisiejszego podział wśród reprezentantów obozu solidarnościowego, na liberałów i konserwatystów. Czy to oznacza, że historia zatoczyła koło cofając się do stanu sprzed czternastu lat? Jednak nie. Można wszakże uznać, że po raz pierwszy odczuwamy pozytywne rezultaty solidarnościowej wojny „na górze". Wbrew powszechnym biadaniom publicystów nad marną jakością kampanii wyborczej, spór pomiędzy PiS i Platformą Obywatelską był chyba najbardziej normalną debatą przedwyborczą w dziejach III Rzeczypospolitej. Nie spierano się o biografie i nie opowiadano bzdur o tysiącach głodujących, którzy grzebią w śmietnikach (jak Leszek Miller przed wyborami w 2001 roku), tylko dyskutowano o systemie podatkowym i receptach na przezwyciężenie bezrobocia.

Liberałowie kontra konserwatyści

Wybory wygrało Prawo i Sprawiedliwość, czemu trudno się dziwić, bo program PiS-u był zdecydowanie bardziej prospołeczny, a kampania, w której oglądaliśmy lodówkę pustoszejącą w wyniku wprowadzenia podatku liniowego, przemawiała do wyobraźni. Rzecz jasna, przewodząca od półtora roku sondażom Platforma Obywatelska, a zwłaszcza jej liderzy, jest mocno poirytowana porażką. Warto jednak uświadomić sobie, iż PO jest najsilniejszą partią liberalną w Europie. Nigdzie zdecydowanie liberalny program gospodarczy nie uzyskał aż tak silnego poparcia, jak w Polsce. Biorąc pod uwagę, że na systemie podatkowym, który PO uczyniła sztandarem wyborczym, traci większość Polaków (przynajmniej na krótką metę), to wynik partii Tu-ska i Rokity należy (prawie 25 proc. głosów) uznać za duży sukces.

O sukcesie mogą też mówić postkomuniści. Ale jest to pyrrusowe zwycięstwo. Wojciech Olejniczak, lider wyjęty z kapelusza Aleksandra Kwaśniewskiego, nie zmieni tej partii, co znaczy, że SLD może liczyć głównie na wymierający elektorat byłych ormowcówi emerytów wojskowych. 50 foteli sejmowych i refundacja wyborczych kosztów oddalają polityczną śmierć formacji postkomunistycznej, szkodliwej dla życia politycznego, bo konserwującej historyczny podział sceny politycznej nieodpowiadający wyzwaniom współczesności.

Nie mogę natomiast ukryć satysfakcji, że podczas wyborów odbył się uroczysty pochówek Unii Wolności. Partii mającej wielkie historyczne zasługi i anachronicznej w stopniu jeszcze większym niż SLD. Rzecz jasna, szkoda wielu intelektualistów związanych z Unią, ale ewolucja tej partii, przyjmowanie ludzi takich jak Marek Belka i Jerzy Hausner sprawiły, iż jest to żal o wiele mniejszy niż wtedy, kiedy przed czterema laty do Sejmu nie dostali się Bronisław Geremek czy Jan Kołakowski. W każdym razie demokraci nie otrzymają nawet dotacji z budżetu państwa (tutaj granicą jest przekroczenie 3 proc. głosów). Partia zostaje więc z potężnymi długami i bez szans na rozwój. Wspólnota biografii i sąsiednie stoliki w kawiarni nie wystarczą już do prowadzenia polityki.

Kolejne smutne satysfakcje to słaby wynik LPR i Samooobrony oraz ostatnie tchnienie wydawane w Sejmie przez PSL. LPR pod wodzą wybijającego się polityka poprzedniego Sejmu, Romana Giertycha, poniósł porażkę, otrzymując o połowę głosów mniej niż w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Szkoda, że próba zagospodarowania tradycyjnego i istniejącego w Polsce elektoratu narodowego powiodła młodego Romana Giertycha niebezpiecznie blisko tradycji Obozu Narodowo-Radykalnego zamiast w rejony historyczne, zajmowane kiedyś przez Narodową Demokrację. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż LPR, powołując się na Romana Dmowskiego, w rzeczywistości kopiuje działania Jana Mosdorfa. Podobnie porażka PSL, partii, która zupełnie tak jak SLD cudem uniosła głowę spod wyborczej gilotyny, dowodzi, iż dla zasłużonej partii ludowej nie ma już miejsca na nowoczesnej scenie politycznej. Niestety, wciąż takie miejsce ma Samoobrona. Partie podobne do Samoobrony istnieją w całej Europie i wszędzie są wykluczane z realnego życia publicznego, egzystując na jego marginesie. Słabość lewicy sprawia, iż partia Andrzeja Leppera sięga po sporą część elektoratu lewicowego. Ale ostatnie wybory to również porażka Samoobrony, która nie powiększyła swojego stanu posiadania.

Tu jest Europa

Sygnałem, że nasz system polityczny normalnieje był nie tylko fakt, iż najpoważniejsza debata przedwyborcza dotyczyła podatków. Po raz pierwszy od roku 1989 w kampanii wyborczej nie zajmowano się tematem aborcji. Były, co prawda, próby podejmowania dyskusji nad dopuszczeniem do zabijania dzieci nienarodzonych przez marginalne środowiska lewicowe, ale nie wykroczyły one poza łamy pisemek przeznaczonych dla lewicowego marginesu. W debacie publicznej przed wyborami - pierwszy raz - nikt się tą problematyką nie zajmował, co oznacza, że próby ożywiania propagandy skierowanej przeciwko religii i Kościołowi zostały uznane za bardzo marną „kiełbasę wyborczą".

Zabrakło w dyskusji publicznej rozmowy o polityce zagranicznej i miejscu Polski w dzisiejszej Europie. Być może zostanie to nadrobione w kampanii prezydenckiej, gdyż potężne medialne lobby związane z Unią Wolności postanowiło walczyć o zwycięstwo Donalda Tuska w wyborach prezydenckich. A uczestnicząc w paru dyskusjach telewizyjnych i radiowych tuż po ogłoszeniu wyniku wyborów, usłyszałem już ton, który zapewne będzie narastał. Ton obrony „europejskości" przed rzekomym „oszołomstwem" PiS. Rzekomym, bo każdy, kto zna trochę Europę, wie, iż program partii braci Kaczyńskich nie odbiega od klasycznych koncepcji chrześcijańskiej demokracji czy partii prawicy francuskiej. Ale nasze rodzime autorytety są głęboko przekonane, iż jedynym zachowaniem Polski powinno być grzeczne wysłuchiwanie, co nam każe Bruksela, i broń Boże niewypowiadanie się w obronie interesu narodowego. To oczywista bzdura, niemniej może stać się motywem przewodnim kampanii prezydenckiej.

Na koniec rzecz smutna - frekwencja. W podręcznikach historii czytamy o wielkim sukcesie opozycji w epoce międzywojennej, kiedy to ogłosiła ona bojkot wyborów w 1935 roku i do urn poszło tylko... 43 proc. uprawnionych. Tym razem frekwencja w wyborach, podczas których wszyscy nawoływali do uczestnictwa, ledwie przekroczyła 40 procent. A i to głównie dzięki Warszawie i kilku dużym miastom. Jednym z najpoważniejszych wyzwań, jakie staną przed nowym rządem, będzie konieczność przekonania obywateli do aktywniejszego udziału w życiu publicznym (bo przecież nie o wybory tylko chodzi). W polityce zagranicznej przyszły premier, czyli zapewne Jarosław Kaczyński, powinien przygotować już sensowny plan wizyt, korzystając z okazji, że Wielka Brytania przewodniczy UE i zacząć te wizyty od Londynu. Obywatele, choć w mniejszości poszli do wyborów, dali zdecydowany mandat na budowę IV Rzeczypospolitej. Rzeczypospolitej uczciwej i solidarnej. Jeśli klasa polityczna tego zadania nie wykona, podzieli wkrótce los Unii Wolności.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama