Nie jest tajemnicą fakt, że media, które są dla władzy niewygodne, są systematycznie spychane na margines
Rok wydania: 2011
format: 145 x 205 mm,
stron: 208
ISBN: 978-83-7422-406-2
Wydawnictwo św. Stanisława BM
31-101 Kraków, ul. Straszewskiego 2
Tel. 012 421 49 70
www.stanislawbm.pl
Wielu twierdzi, że wolność słowa w mediach jest porównywalna do tej sprzed 1989 roku.
To przesada. Sytuacji sprzed roku 1989 i obecnej zwyczajnie nie da się porównywać. I to z wielu powodów: zarówno politycznych czy historycznych, jak i technologicznych. Ale zacznijmy od kwestii oczywistych. Nie można porównać obecnej i tamtej sytuacji, choćby dlatego, że obecnie dziennikarze i media, także te krytyczne wobec władzy, a nawet kwestionujące jej legitymację prawną czy moralną, wciąż działają jawnie i są sprzedawane w kioskach. W telewizjach nadal pojawiają się ludzie, o których trudno powiedzieć, by popierali obecną władzę. Przed 1989 rokiem tak nie było. System medialny był szczelnie zamknięty i nie było w nim miejsca – przynajmniej w jego legalnej części – na ludzi aktywnie zwalczających system komunistyczny. Teraz jest inaczej. Niezależnie od moich poglądów, które – powiedzmy rzecz otwarcie – nie są mainstreamowe, jestem – tak jak większość moich kolegów i koleżanek – zapraszany do telewizji i rozgłośni radiowych, jesteśmy publikowani i nikt nie próbuje nas wykluczać z debaty.
Te dość oczywiste stwierdzenia nie powinny nam jednak przesłaniać faktu, że wolność polskich mediów jest ograniczona (i nadal się ją ogranicza), że telewizje i szerzej – media elektroniczne prezentują w istocie takie same poglądy i nie ma w nich autentycznego pluralizmu i że tak za PRL-u, jak i obecnie można wylecieć z pracy w mediach za poglądy. Tak z pracą w telewizji pożegnała się Joanna Lichocka, Jan Pospieszalski, Anita Gargas, Paweł Nowacki, Rafał Ziemkiewicz, Bronisław Wildstein czy także ja i Grzegorz Górny. Jedyną winą tych ludzi było to, że nie prezentowali oni w mediach apologii Platformy Obywatelskiej, że mieli inne niż dominujące poglądy w sprawie aborcji, eutanazji czy homoseksualizmu (to akurat najmocniej odnosiło się do mnie i Górnego) czy też nie godzili się z jednostronnością medialnego przekazu. Oczywiście przy wyrzucaniu nas z telewizji opowiadano, że powody były zawodowe: za niska oglądalność, brak wiarygodności czy upolitycznienie, ale już nieoficjalnie przyznawano, że powody są czysto polityczne. Nie jesteśmy swoi, krytykujemy rząd i PO, a to jest niedopuszczalne. A gdy pytaliśmy o dowody owego nieprofesjonalizmu, to nigdy ich nie otrzymywaliśmy. Postępujące zamykanie się rynku medialnego na pewne poglądy widać również w tym, że znakomici profesjonaliści telewizyjni, tylko z powodu swoich poglądów, nie mogą znaleźć pracy. Nie emituje się w głównych stacjach telewizyjnych filmów, które na spotkaniach w Polsce obejrzało już ponad milion osób, systematycznie ośmiesza się wszystko, co nie jest zgodne z platformerskim przekazem dnia.
Nie jest też tajemnicą fakt, że media, które są dla władzy niewygodne, są systematycznie spychane na margines. Próbuje się wymusić na ich właścicielach zmianę linii (najbardziej dobitnym przykładem takiej wymuszonej zmiany była transformacja „Dziennika” tuż po przejęciu władzy przez PO) albo wręcz zmianę kierownictwa (tak jest w przypadku „Rzeczpospolitej”). Firmy czy instytucje, które chciałyby reklamować się w „Gazecie Polskiej”, są dyskretnie informowane, że może im to zaszkodzić przy przetargach, w których lokalne lub ogólnopolskie władze będą miały coś do powiedzenia. A teraz PJN postanowiła jeszcze – wcale nie ukrywając, że jedyny powód jest polityczny – doprowadzić do końca działalności Radia Maryja. W tej sytuacji nawet nie trzeba pytać o intencje, bowiem Jan Filip Libicki otwarcie przyznaje, że chodzi o położenie kresu PiS-owskiej propagandzie na falach tego radia. Zaskakujące jest tylko to, że nie przeszkadza mu platformerska propaganda na falach i ekra-nach w zasadzie wszystkich innych mediów, a nawet nie martwi go systematyczne usuwanie konserwatystów z mediów publicznych. Jedyne, co go martwi, to Radio Maryja, z którym – dzięki jego ustawie i wsparciu PO – będzie się można ostatecznie rozprawić...
Wszystko to razem prowadzi do powstania swoistego „drugiego obiegu”. Inaczej niż w PRL-u nie jest on jednak powielaczowy, a internetowy. W sieci mnożą się projekty, z których można się dowiedzieć niekiedy znacznie więcej niż z oficjalnych mediów. Tam też zawsze można znaleźć namiary do ludzi, którzy robią niezależne filmy (Open Group, wydawnictwo Rafael czy telewizja „Gazety Polskiej”), organizują spotkania z dziennikarzami, którzy – wyrzuceni z pracy za poglądy – zarabiają na życie, jeżdżąc po Polsce i spotykając się ze swoimi czytelnikami. Tam też funkcjonują nowe media, które zdobywają coraz większe rzesze czytelników. Przykłady można mnożyć. Zacznę od portalu Fronda.pl, którego jestem naczelnym. Ale warto też zaglądać na portal wPolityce.pl, Niezależna.pl i wiele, wiele innych. Niepokorni dziennikarze, co stanowi zresztą pewną analogię do czasów sprzed 1989 roku, często spotykają się też z ludźmi w całej Polsce. Niemal każdy z nas ma pełen kalendarz spotkań i jeździ, by rozmawiać, opowiadać, formułować komunikat do tej części opinii publicznej, która jest w zasadzie pomijana przez główne media. I nie ma co ukrywać, że dla nas, dla mnie, jest to ogromnie ważne, zaczynam bowiem postrzegać Polskę nie tylko przez pryzmat Warszawy, ale setek innych, niezwykle różnorodnych miejsc. Ten proces jest fascynujący, a w połączeniu z ogromnym kryzysem tradycyjnych mediów (niemal wszystkie tracą) może naprawdę doprowadzić do zupełnie nowego rozdania medialnego. I na to liczę.
Jakiej granicy nie przekracza Pan w mediach?
Granicy życia osobistego mojego rozmówcy. Czasem aż język świerzbi, żeby mądrzącemu się na jakiś temat rozmówcy przypomnieć, że jest byłym zakonnikiem albo rozwodnikiem, który skupia się na karach cielesnych, żeby nie myśleć o szkodach, jakie wyrządziła jego własna postawa jego własnym dzieciom. Nigdy nie dotykam też rodzin moich rozmówców czy polemistów. I nie ukrywam, że tego samego oczekuję od nich, co nie zawsze udaje się wyegzekwować. Każdy może polemizować ze mną, ale nie wolno mu polemizować z moją rodziną czy wciągać jej w walkę z moimi wypowiedziami. A tak się niestety dzieje. Przykładem jest wciąż funkcjonujący na Facebooku profil „Odebrać Tomaszowi Terlikowskiemu dzieci i przekazać je parze gejowskiej”. Na taki typ walki z nikim nigdy bym się nie zdecydował.
Jaki rodzaj programów – Pana zdaniem – nie powinien być emitowany w telewizji?
Obsceniczne, naruszające intymność rozmówcy, ocierające się o – nie tylko dosłowną, ale również mentalną – pornografię. Przykłady takich programów można mnożyć. „Rozmowy” Ewy Drzyzgi z kobietami uprawiającymi seks z kim i gdzie popadnie to właśnie przykład takiego programu. Ale niezwykle często o podobną granicę opiera się – choć w innym stylu – Kuba Wojewódzki. A dla mnie kryterium oceny takich programów jest to, czy mam wrażenie, że moje dzieci mogłyby je oglądać bez ryzyka, i czy uznałbym, że one, widząc taki program, rzeczywiście by coś zyskały...
Życzyłby Pan sobie więcejw telewizji...
Szczerze mówiąc, jako człowiekowi, który nie ogląda telewizji, niczego mi w niej nie brakuje. To, czego potrzebuję, znajduję gdzie indziej. Jeśli chcę obejrzeć dobry film, sięgam po DVD. I mogę obcować z dziełami naprawdę wielkiej klasy. Jeśli chcę mieć najświeższe informacje, to sięgam do Internetu, tam wszystko mam. A jeśli chcę niezłej publicystyki, to wychodzę z domu i idę na publiczne spotkania z politykami czy publicystami. Słowem, mam poczucie, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, stąd niczego więcej od telewizji nie oczekuję
Czy popiera Pan karę śmierci?
Moje stanowisko w tej sprawie jest całkowicie zgodne z obecnym nauczaniem Kościoła. „Kiedy tożsamość i odpowiedzialność winowajcy są w pełni udowodnione, tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza zastosowania kary śmierci, jeśli jest ona jedynym dostępnym sposobem skutecznej ochrony ludzkiego życia przed niesprawiedliwym napastnikiem. Jeżeli jednak środki bezkrwawe wystarczą do obrony i zachowania bezpieczeństwa osób przed napastnikiem, władza powinna ograniczyć się do tych środków, ponieważ są bardziej zgodne z konkretnymi uwarunkowaniami dobra wspólnego i bardziej odpowiadają godności osoby ludzkiej. Istotnie dzisiaj, biorąc pod uwagę możliwości, jakimi dysponuje państwo, aby skutecznie ukarać zbrodnię i unieszkodliwić tego, kto ją popełnił, nie odbierając mu ostatecznie możliwości skruchy, przypadki absolutnej konieczności usunięcia winowajcy «są bardzo rzadkie, a być może już nie zdarzają się wcale»” – naucza poprawiony w tej kwestii pod wpływem Jana Pawła II Katechizm Kościoła Katolickiego. Warto mieć jednak świadomość, że jeszcze kilka lat temu w Katechizmie znajdował się zupełnie jednoznaczny zapis głoszący, iż: „ochrona wspólnego dobra społeczeństwa domaga się unieszkodliwienia napastnika. Z tej racji tradycyjne nauczanie Kościoła uznało za uzasadnione prawo i obowiązek prawowitej władzy publicznej do wymierzania kar odpowiednich do ciężaru przestępstwa, nie wykluczając kary śmierci w przypadkach najwyższej wagi. Z analogicznych racji sprawujący władzę mają prawo użycia broni w ce-lu odparcia napastników zagrażających państwu, za które ponoszą odpowiedzialność” . Zanim jednak przejdziemy do tej zmiany, warto zatrzymać się nad pytaniem, co w kontekście życia społecznego oznaczają zapisy katechizmowe. Zacząć trzeba od całkowicie jednoznacznego stwierdzenia, że Kościół nigdy nie odrzucał i nadal nie odrzuca kary śmierci. Jest ona uprawnionym narzędziem wymierzania sprawiedliwości, a szczególnie obrony społeczeństwa i jednostek przed działaniem złoczyńców. Władza, aby chronić innych przed złem, ma prawo wymierzyć najwyższy wymiar kary. Delikatna zmiana dotyczy obecnie nie tyle kwestii, czy władza zachowuje takie prawo, ile tego, czy – na obecnym etapie rozwoju systemów penitencjarnych czy szerzej możliwości kontrolowania przestępcy (a niestety także wszystkich obywateli) – do obrony przed złoczyńcami konieczna jest kara śmierci. Jan Paweł II uważał, że taka konieczność już nie występuje i że można się bronić, pozostawiając przestępcy możliwość nawrócenia się i pokuty. Kościół nie wyklucza jednak, że nawet obecnie mogą istnieć sytuacje, w których kara śmierci jest jedyną sprawiedliwą, a jednocześnie zapewniającą bezpieczeństwo społeczeństwu.
Jaka to może być sytuacja? Dla mnie przykładem sytuacji, w której trudno wyobrazić sobie inną niż śmierć karę, jest sprawa Saddama Husajna, którego na śmierć skazały władze Iraku. Nie ulega wątpliwości, że – pomijając broń masowego rażenia, której jak się okazało, satrapa nie miał – był to człowiek, który bezpośrednio odpowiadał za śmierć setek
Teraz te słowa zostały wykreślone, ale w poprzednich wydaniach Katechizmu Kościoła Katolickiego znajdowały się w paragrafie 2266.tysięcy ludzi (jako przykład wystarczą Kurdowie), za wywołanie kilku wojen i za cierpienia obywateli państwa, którym rządził. W jego przypadku trudno więc sobie wyobrazić inny niż najwyższy wymiar kary. Gdybyśmy mieli do czynienia z sytuacją pokoju i państwem leżącym w Europie, to taką karą w jego przypadku powinno być dożywotnie więzienie. Jednak Irak był w tym czasie ogarnięty wojną, więc przetrzymywanie Husajna w więzieniu byłoby niezwykle niebezpieczne, ponieważ chcieliby go zabić jego przeciwnicy, a odbić go jego zwolennicy. Zagrożeniem dla społeczeństwa byłoby także to, że Husajn mógłby zostać uwolniony i przejść do podziemia, skąd nadal zabijałby ludzi. Wszystko to razem oznacza, że w takiej sytuacji odpowiednią, bo dostosowaną do odpowiedzialności, a także zapewniającą maksymalne bezpieczeństwo społeczeństwu karą była kara śmierci. Nie oznacza to, że pochwalam wypuszczanie zdjęć zabitego satrapy do mediów. Człowiek, nawet przestępca, zawsze zachowuje godność, a bezczeszczenie zwłok czy ich publiczne pokazywanie niewątpliwie tę godność (już wówczas zwłok) narusza.
W Starym Testamencie zasada brzmi: „Jeśli kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego”...
Z interpretowaniem zapisów Starego Testamentu dosłownie, literalnie trzeba być niezwykle ostrożnym. Nie tylko dlatego, że często są one zapisem prawa stanowionego dla plemion nomadów, u których zwyczajnie nie było innej niż kara śmierci metody obrony przed działalnością złoczyńców, ale również dlatego, że często to, co my odczytujemy absolutnie dosłownie, od dawna, a może nawet nigdy nie było tak czytane i interpretowane przez Żydów, którzy jako pierwsi żyli według prawa mojżeszowego. Tak jest na przykład ze słynnymi i tak często przywoływanymi słowami „oko za oko, ząb za ząb” (Wj 21,24). Rabini, i to jeszcze w czasach przed Chrystusem, jasno pokazywali, że chodzi tu nie tyle o rzeczywiste wybicie oka, ile o wypłatę odszkodowania za oko. „Nigdy w historii całego judaizmu słowa te nie były brane dosłownie. Talmud na kilku stronach dowodzi, że werset ten nie ma być traktowany dosłownie” – przypomina rabin Sacha Pecaric. W żydowskim komentarzu do księgi Szemot (Wyjścia) ujęte jest to jeszcze mocniej. „(...) człowiek odpowiedzialny za szkodę musi wypłacić wartość pieniężną oka, jako odszkodowanie za oko, które zostało pozbawione możliwości widzenia. (...) Pozostaje oczywiście pytanie, dlaczego Tora wyraziła nakaz wypłacenia odszkodowania pieniężnego w formie, z której mogłyby wyniknąć nieporozumienia, gdyby rozumieć ją dosłownie? Tora chce nas przez to nauczyć, że według Bożej skali, sprawca zasłużył na stratę własnego oka i dlatego nie może uzyskać odkupienia za grzech przez zwykłe wypłacenie ofierze pieniędzy – musi błagać ją o przebaczenie. Ludzkie sądy jednak nie mogą uczynić nic więcej, ponad wyegzekwowanie od sprawcy odpowiedniego odszkodowania”**. W tych słowach, niezależnie od sporów historyków religii, które mogą one wywołać, zawarta jest głęboka mądrość prawa żydowskiego, którą my w naszym myśleniu już utraciliśmy. Nasz system prawny w takiej sytuacji często wsadza człowieka do więzienia, a to nie naprawia szkody, jaką on wyrządził, i w niczym nie pomaga osobie przez niego skrzywdzonej. Prawo żydowskie w takiej sytuacji wymagało wypłacenia odszkodowania i błagania o przebaczenie. Ja jakoś nie mam wątpliwości, że w sytuacji jawnej krzywdy (nie mówię o zabójstwie, bo to inna sytuacja) wolałbym dostać jednak odszkodowanie niż oglądać faceta za kratkami czy nawet z wybitym okiem. Niestety, zachodni system prawny wybiera raczej zadośćuczynienie państwu zamiast obywatelowi i sądzi nie tyle krzywdę wyrządzoną jednostce, ile złamanie normy prawnej.
Ale wracając do przytoczonego na początku fragmentu biblijnego. Trudno nie dostrzec w nim jasnego i dosadnego wyrażenia zasady nienaruszalności życia ludzkiego. Ono jest chronione przez samego Boga, bowiem uderza w Stwórcę, „ktokolwiek przelewa krew, jakby godził w istotę Boga, gdyż człowiek został stworzony według istoty Boga” . Ale można także spojrzeć na te słowa z innego, bardziej utylitarnego punktu widzenia. Otóż one przypominają, że poza dobrem sprawcy (tak mocno obecnie bronionym) jest także dobro ofiary i całego społeczeństwa. Nie można się zgodzić na to, by w imię humanitaryzmu lub politycznej poprawności państwo nie wywiązywało się ze swoich obowiązków wobec obywateli. Takim zaś podstawowym, absolutnie fundamentalnym obowiązkiem nie jest to, by państwo było humanitarne, ale by zapewniało bezpieczeństwo swoim obywatelom i by dążyło do sprawiedliwości, według której bronimy ofiary, a karzemy przestępcę, a nie odwrotnie.
Paradoksalnie zresztą, systemy prawne, w których kara śmierci występuje, zazwyczaj poważniej traktują przestępcę. Jest on dla nich świadomą osobą, która może i powinna ponieść odpowiedzialność za swoje czyny. Inaczej jest w systemach lewicowych, gdzie przestępcę traktuje się jak ofiarę, którą należy uleczyć, lub jak dziecko, które należy wychować, a nie jak dorosłego, któremu zwyczajnie należy wymierzyć sprawiedliwość. Tu państwo uznaje się za jedynego dorosłego, który rozdziela i wychowuje dzieci. W systemach konserwatywnych czy liberalnych jest ono zaś (a dokładniej powinno być) jedynie rozjemcą i gwarantem bezpieczeństwa, a nie ojcem czy matką... I nie ma co ukrywać, że jest to pozycja dużo bezpieczniejsza dla wolności obywatelskich.
>>Recenzja książki<<opr. aś/aś