2011 - Rok pryskających mitów

Nie wszyscy to dostrzegają, nie wszyscy mają odwagę to mówić, ale rok 2011 jawi się jako rok pryskających mitów politycznych i ekonomicznych

Stary rok odszedł do historii parę ładnych dni temu, najwyższa więc pora jakoś go podsumować. Co było charakterystyczne dla minionego roku, cóż takiego odróżniało go od poprzednich? Wydaje mi się, że, przy całym podobieństwie do lat poprzednich i pewnie następnych, rok 2011 jawi się jako rok upadku wielu powszechnie podzielanych mitów. Nie wszyscy jeszcze zdali sobie z tego sprawę, nie o wszystkim mają odwagę mówić, fakty jednak pozostają faktami. Przygotowałem więc przegląd wybranych mitów, których upadek mogliśmy obserwować w minionym roku. Przegląd jest wysoce niepełny i całkowicie subiektywny.

Mit Traktatu Lizbońskiego

To przecież nie tak dawno krajowe i europejskie autorytety przekonywały nas, że Traktat Lizboński to najdoskonalszy wytwór ludzkiego geniuszu, dzieło zupełne i doskonałe, a kto tego nie rozumie jest wrogiem zjednoczonej Europy i ... (tu lista rytualnych epitetów). Wyśmiewano tych, którzy radzili zastanowić się nad jego przyjęciem, bo jakakolwiek późniejsza zmiana będzie bardzo trudna ze względu na obowiązujące procedury. I co? I nic! Dziś te same autorytety, jak mantrę, powtarzają wezwania do jak najszybszego skorygowania Traktatu.

Tym razem jednak nie ma żadnego „zmiłuj się” i, by uniknąć niespodzianek, korekta ma być wprowadzona drogą porozumień międzypaństwowych (czytaj: międzyrządowych), a rządy same mają wykombinować taki sposób jej przyjęcia, by lokalne parlamenty im nie podskoczyły. O pytaniu o zdanie obywateli oczywiście mowy nie ma. Referenda mogłyby znów dać nieodpowiedni wynik, a skąd, w dobie kryzysu, brać na kolejne głosowania?

Mit silnego przywództwa

No i gdzie są te autorytety, które tonem wszechwiedzącego pouczały nas, że po przyjęciu Traktatu Lizbońskiego Europa uzyska silne przywództwo w osobach jej prezydenta i ministra spraw zagranicznych? No i gdzie ci przywódcy? Prezydent, którego nazwiska, jak większość Europejczyków, nie pamiętam, nie dostąpił nawet zaszczytu pełnienia roli herolda obwieszczającego decyzje faktycznego szefa Unii — Merkozego (raczej bardziej Merk niż Kozego), bo tę funkcję zajął już szef Komisji Europejskiej. Pozostało mu tylko inicjowanie oklasków po ogłoszeniach herolda, w czym z powodzeniem rywalizował z polskim premierem, odgrywającym rytualną rolę szefa europejskiej prezydencji.

Rolę baronessy Ashton oddaje najlepiej żart, wyczytany w którejś z niemieckich gazet: Henry Kissinger, który w czasie swojej największej politycznej aktywności zapytał publicznie: „Jeśli mam sprawę do Unii Europejskiej, jaki numer telefonu mam wykręcić?”, dowiedział się właśnie, że jest odpowiedź na jego pytanie. Czym prędzej wybrał więc numer baronessy i usłyszał w słuchawce: „Tu automatyczna sekretarka ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej. Jeśli chcesz poznać stanowisko Niemiec — wybierz 1, jeśli chcesz poznać stanowisko Francji — wybierz 2, stanowisko Wielkiej Brytanii — 3, itd.”

Mit europejskiej solidarności

A miało być tak pięknie. Unia jako związek równych państw, które, wyzbywszy się egoizmów, troszczą się o wspólne, europejskie dobro. Pierwszym, wyraźnym sygnałem, że coś jest nie tak, było zachowanie prezydenta Chiraca, pouczającego mniejsze kraje o korzyściach siedzenia cicho i obiecującego Rosjanom swobodny tranzyt do okręgu królewieckiego bez choćby zasięgnięcia opinii Litwy i Polski. Później była, zakończona w ubiegłym roku, inwestycja gazociągu północnego, zapewniająca pewne dostawy gazu Niemcom, a wystawiająca Polskę i kraje sąsiednie na konsekwencje złego humoru syberyjskiego niedźwiedzia. Kropkę nad „i” postawiły ostatnie decyzje prezydenta Merkozego, obligujące kraje Unii do ratowania niemieckich i francuskich banków, to jest — wedle obowiązującej nomenklatury — wykazania solidarności z dotkniętą kryzysem Grecją.

Mit eurolandu

Wejście do strefy euro miało być gwarancją dynamicznego rozwoju i dobrobytu. A tu niespodzianka: to właśnie w eurolandzie najpiękniej rozwinął się kryzys. Grecja, Włochy, Hiszpania a wkrótce może Francja i — strach powiedzieć — Niemcy. Kraje spoza euro jakoś sobie radzą. Wyjątkiem są Węgry, ale one zbierają owoce nieodpowiedzialności poprzednich rządów. A euroland zbiera owoce kierowania się ideologicznymi iluzjami i filozofią „tu i teraz”. Wprowadzenie euro było efektem politycznej presji a nie kalkulacji ekonomicznej. Przy jego wprowadzaniu wszyscy kombinowali, jak zmieścić się w kryteriach z Maastricht, a po jego wprowadzeniu nagminnie łamali te ustalenia, zapominając, że wspólna waluta nie zastąpi rzetelnego równoważenia wpływów i wydatków, a za życie ponad stan prędzej czy później trzeba będzie zapłacić.

Mit pokojowej lewicy

Przez lata karmiono nas mitem, że lewica to pokój, a prawica to wojna i agresja. Lewica, jeśli walczyła, to tylko o pokój. Swego czasu najcięższe walki o pokój toczył Związek Sowiecki w Afganistanie. Mit prysnął 11 listopada. Kastety, pojemniki z gazem i sprowadzone niemieckie bandziory przeciwko ludziom manifestującym radość z Niepodległej. Później ujawnione w mediach (niektórych) instrukcje z lewackich stron internetowych, jak niszczyć faszyzm (faszystę z buta i do gleby) i po czym poznać faszystę. A poznać można po ubiorze lub fryzurze. Bardzo to podobne do instrukcji dla bojówek SA, po czym poznać Żyda. Dziwić to może tylko tych, którzy nie dopuszczają do swej świadomości faktu, że narodowi socjaliści byli ruchem lewicowym.

Mit walki z korupcją

Powołanie specjalnego ministra do walki z korupcją miało dowodzić, że walkę z tą plagą Platforma traktuje co najmniej równie serio jak PiS. Zniknięcie tego stanowiska w nowym rządzie przekonuje, że Julia Pitera była tylko listkiem figowym rządu, a jej ministerstwo — zwykłym picem. Szkoda, że nie podano, ile kosztowało podatnika czteroletnie istnienie tego urzędu (pensja pani minister to tylko ułamek jego kosztów), który w ciągu czterech lat swego istnienia nie był w stanie zredagować jednej, jedynej ustawy, dla stworzenia której został powołany. Inną sprawa jest, że bardzo zdecydowane aczkolwiek nieliczne wypowiedzi pani minister na temat podejrzeń korupcyjnych wobec rządzących i opozycji są idealną ilustracją ewangelicznego stwierdzenia o dostrzeganiu źdźbła w oku bliźniego i pomijaniu belki w oku własnym.

Będąc w opozycji, liderzy PO stworzyli pojęcie „korupcji politycznej” i oskarżyli o jej praktykowanie Jarosława Kaczyńskiego, który miał wabić posłankę Bergerową do porzucenia Samoobrony w zamian za stanowisko wiceministra rolnictwa. Nieistotnym był fakt, że propozycję taką wysunęła sama Renata Berger, a premier Kaczyński ją odrzucił. Sam fakt prowadzenia rozmów uznany został za dopuszczenie się korupcji politycznej i spowodował domaganie się odwołania premiera. Nie minęło wiele lat, a niejaki poseł Arłukowicz porzucił SLD na rzecz PO w zamian za stworzone specjalnie dla niego stanowisko pełnomocnika premiera do spraw jakichśtam. Działalność tego bardzo ważnego urzędu ograniczała się do wydawania pieniędzy na pensję pana ministra, jego pracowników, gabinet, samochód i tym podobne koszty. O innych efektach jego pracy wiadomości brak. Stanowisko to zostało zlikwidowane natychmiast po objęciu przez Arłukowicza funkcji prawdziwego ministra w nowym rządzie. Czyż nie jest to... właśnie korupcja polityczna? Nie, to korupcja pospolita w jej najczystszej postaci.

Mit obywatelskości Platformy

Platforma Obywatelska powstała jako pozapartyjne forum obywateli zatroskanych o dobro wspólne, którzy ponad różnicami poglądów dążyć mieli do zreformowania kraju, a swoje działania uzgadniać w drodze merytorycznej dyskusji. Podobno są jeszcze tacy, którzy w to wierzą. Dziś Platforma jest już tylko wodzowską partią władzy. Jej poglądy są poglądami lidera, a te z kolei pochodną sondaży. Tworzenie nowego rządu pokazało, że jakakolwiek kolegialność w PO to mit. „Wszystko było w głowie premiera”, a zainteresowani dowiadywali się o swych nominacjach, lub ich braku, w ostatniej chwili lub wręcz z mediów.

Nie jest to tylko przypadłość Platformy. Ewolucja w kierunku partii wodzowskiej jest konsekwencją największej słabości naszej demokracji, jaką jest proporcjonalny system wyborczy. Ten, kto układa listy, ma pełnię władzy. A na listy lepiej wpisać tych, którzy nie zagrożą. I koło się zamyka. Samodzielnie myślący politycy, albo o taką samodzielność podejrzewani, wylatują z obiegu. I nie jest istotne, czy ma to formę zabójstwa w afekcie, jak szybkie wyrzucanie z PiS-u kolejnych niepokornych, czy działania z premedytacją, jak sadystyczne dręczenie Schetyny. W efekcie spośród trzech największych partii w naszym parlamencie, jedynie Ruch Palikota ma uczciwą nazwę. Pozostałe powinny nazywać się analogicznie: „Ruch Tuska” i „Ruch Kaczyńskiego”. Paradoksalnie, te trzy partie odwołują się do ideałów wolnościowych.

Innym paradoksem jest to, że partie mające swe korzenie w totalitaryzmie — SLD i PSL, są partiami nieporównywalnie bardziej kolegialnymi. W SLD po raz kolejny, jak w cywilizowanych demokracjach, po przegranych wyborach zmieniono szefa partii. PSL powołuje się wprawdzie na tradycje przedwojennego ruchu ludowego, ja jednak uważam go bardziej za kontynuację peerelowskiego ZSL niż witosowego „Piasta”. Niemniej... Wieść gminna niesie, że parlamentarzyści PO, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek o zamiarach ich rządu, zasięgają języka właśnie u kolegów z PSL. Donald Tusk nie ma bowiem w zwyczaju zwierzać się komukolwiek z czegokolwiek. Premier Pawlak natomiast dobrze pamięta, dzięki komu jest wicepremierem.

Mit łagodnego PiS-u

Dwukrotnie w ubiegłym roku niepowodzeniem zakończyły się secesje z PiS polityków uważających, że kluczem do sukcesu jest pozbycie się nielubianego (to łagodne określenie) Kaczyńskiego i pokazanie wyborcom łagodniejszej twarzy obozu niepodległościowego. Te porażki po raz kolejny udowodniły, że Jarosław Kaczyński jest osobowością tak znaczącą, że bez niego nie da się stworzyć niczego znaczącego na prawo od PO. Jest on zarazem zbawieniem i przekleństwem prawicy. Bez niego prawica nie istnieje, z nim nie da się wygrać wyborów.

I tylko szkoda tych naprawdę wartościowych i kompetentnych polityków, zarówno w PJN jak i SP, którzy skazali się na marginalizację, lub zostali na nią skazani. Żałować tego powinni nie tylko sympatycy prawicy. Jeśli zależy nam na podniesieniu poziomu naszego życia politycznego, powinno zależeć nam na tym, by we wszystkich partiach dominowali politycy rozsądni i dysponujący odpowiednimi kwalifikacjami, a nie bezbarwne miernoty, zawdzięczające swą pozycję jedynie ślepej lojalności wobec wodza.

Mit wyboru przyszłości

Społeczeństwo jest już zmęczone ciągłym rozpatrywaniem przeszłości. Młodzieży to zupełnie nie interesuje, wybierzmy więc przyszłość. Tak miało być, lecz przebieg 11 listopada i obchodów 30 rocznicy wprowadzenia stanu wojennego pokazały, że mimo zohydzającej historię i postawy patriotyczne propagandy, pomimo praktycznego zlikwidowania nauczania historii w liceach, dużej części młodzieży nie jest obojętne, co wydarzyło się w jej kraju ileś lat temu, a poznając te wydarzenia, dochodzi do nieoczekiwanych wniosków, niekoniecznie zgodnych z ugładzoną wersją zdarzeń. Liczny udział młodych ludzi zarówno w manifestacjach patriotycznych, jak i organizacji obchodów pokazuje, że patrząca w przyszłość młodzież nie chce zapomnieć o przeszłości i nie zgadza się na fałszywą alternatywę: przeszłość lub przyszłość.

Zauważyć można było również ostrożną wprawdzie, ale wyraźną zmianę nastawienia rządzących i maistreamowych mediów. Coraz ciszej mówi się o groźbie sowieckiej interwencji, a głośniej o złu stanu wojennego. Wprawdzie marszałek Sejmu (wtedy Grzegorz Schetyna) odmówił objęcia patronatem honorowym obchodów upamiętniających wprowadzenie stanu wojennego, tłumacząc się... nawałem obowiązków, ale prezydent RP zapalił 13 grudnia świeczkę. Doczekaliśmy się wreszcie pierwszych wyroków sądowych w sprawie osób odpowiedzialnych za wojnę z narodem. Orzeczone kary są symboliczne, ważniejsze jest jednak to, że sąd uznał sposób wprowadzenia stanu wojennego za czyn przestępczy, czyli złamanie peerelowskiego prawa. Więcej zrobić nie mógł i więcej oczekiwać nie należy. Teraz z niecierpliwością czekamy na wyroki w sprawie głównych macherów: towarzyszy Kiszczaka i Jaruzelskiego.

W sprawie tego ostatniego obserwujemy kolejny paradoks, wynikający z jego długowieczności, coraz bardziej niewygodnej dla jego dotychczasowych obrońców. Woleliby oni pewnie, by opuścił on ten padół płaczu jeszcze przed wyrokiem, by móc pochować go z honorami, a później powoli zmieniać ton wypowiedzi o stanie wojennym, doszlusowując do zmieniającej się dominującej jego oceny, bez konieczności podnoszenia odpowiedzialności jego twórcy i odnoszenia się do własnych wypowiedzi o nim w niedalekiej przeszłości. Przeciwnicy Jaruzelskiego z kolei życzą mu długich jeszcze lat w zdrowiu, by móc dopaść go, osądzić i ukarać jeszcze na tym świecie.

Mit „Ląduj dziadu!”

Ten mit ewidentnie pęka, choć jeszcze trzyma się dość mocno. Z biegiem czasu wychodzą na jaw coraz to nowe okoliczności i, choć pewność co do przyczyn katastrofy smoleńskiej będziemy mieć dopiero po otwarciu tajnych archiwów rosyjskich, a przynajmniej amerykańskich, to już teraz wersja winy pilotów i ich nieodpowiedzialnego zachowania, spowodowanego naciskami prezydenta, jest nie do obrony. To, że w tej wersji coś nie gra, jasne było od samego początku, jeśli brało się pod uwagę standardy obowiązujące w ruchu lotniczym i badaniach katastrof. Ujawnione ostatnio stenogramy czarnych skrzynek i taśmy Klicha wyraźnie pokazują, że katastrofa miała inny przebieg i przyczyny, niż w oficjalnie obowiązującej wersji. Jeszcze przez jakiś czas można to ignorować, jeszcze przez jakiś czas można odsyłać Macierewicza i jemu podobnych do psychiatry. Prędzej jednak czy później trzeba będzie podjąć merytoryczną dyskusję.

A po latach wielu historyków i socjologów zastanawiać się będzie, dlaczego tylu, wydawałoby się, inteligentnych i wykształconych ludzi na serio uwierzyło w nawet nie infantylne, lecz wręcz idiotyczne tłumaczenie katastrofy tym, że dorośli i doświadczeni piloci zabili siebie i setkę innych ludzi, bo wystraszyli się niezadowolenia prezydenta.

Powyższe mity to tylko część powszechnie wyznawanych. Każdy może dopisać równie długą listę. A w nowym roku pojawią się następne i, jak każdy mit, po pewnym czasie prysną. Ale ile zamącą w głowach, ile szkód narobią, to nasze. Żyjemy bowiem w czasach, które werbalnie odwołują się do racjonalności, a w rzeczywistości karmią się mitami i zabobonami. Czasy, dumnie szczycące się rozwojem nauki i rozpowszechnieniej naukowej analizy zjawisk, cechują się ogromną ilością irracjonalnych poglądów i zachowań. Wystarczy popatrzeć na polityków i tak zwane autorytety: ilu z nich głosi swoje „genialne” stwierdzenia bez żadnego oparcia ich w faktach. Wystarczy spojrzeć na popularne media: ile w nich horoskopów, wróżb i przepowiedni. I to wszystko jak najbardziej serio. W XXI wieku! To ja już wolę wieki średnie. Ze średniowiecznymi scholastykami dyskutować można było jedynie merytorycznie.

Zbigniew Kopczyński

Materiał nadesłany. Poglądy wyrażone w artykule są poglądami Autora, nie Redakcji Opoki

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama