Teologiczne treści święta Podwyższenia Krzyża Świętego
W doświadczeniu duchowym chrześcijanina treści religijne stale podlegają naciskowi wydarzeń zewnętrznych. Wiara bowiem rozwija się, ale i blednie w kulturowej czasoprzestrzeni. Jest powiązana z ludzką historią w sposób nierozerwalny, tym bardziej że Chrystus pojawił się na ziemi w określonym momencie, jako galilejski Mesjasz, zrośnięty z tradycją żydowską i żydowskim stylem życia. Podobnie ma się sprawa z liturgią nieustannie przybierającą coraz to nowe wymiary, odmienne barwy. Przemiany życia pociągają za sobą przeobrażenia w obrębie języka religijnego, w rytualnych sposobach wypowiadania więzi z Bogiem, ponieważ cokolwiek istnieje, charakteryzuje się wewnętrznym bądź pochodzącym z zewnątrz dynamizmem. Dzięki niemu człowiek potrafi przekraczać przygodne ograniczenia, wychylać się ku temu, co transcendentne, wzmagać w sobie osobowe poczucie godności, wiążąc je — o ile przyjmuje treści Objawienia — z nieustannie trwającą aktywnością Boga. Nic przeto dziwnego, że i rok liturgiczny ciągle podlega podskórnej ewolucji, nie zatrzymuje się na ustalonych konwencjach.
Dowodzi powyższego święto Podwyższenia Krzyża obchodzone obecnie 14 września. Miało ono burzliwe losy, pełne spornych datacji, skomplikowanych powiązań z historycznymi wydarzeniami. Niekiedy trudno oddzielić to, co było w procesie jego kształtowania wynikiem legendy, a co wywodzi się ze sprawdzalnych faktów i udokumentowanych źródeł. W każdym razie jedno pozostaje niezmienne i zasadnicze: w centrum święta odnajdujemy Krzyż — serce religijnej praktyki. Nie chodzi jednakowoż o zwyczajny krzyż, lecz o ten, który dźwigał Jezus na Golgotę, krzyż-relikwię, czczony przez wiernych, nieustannie adorowany, pozostający znakiem indentyfikacyjnym tego, co ściśle chrześcijańskie, odnaleziony — jeśli zaakceptujemy wersję, jaką przedstawił Sokrates Scholastyk w dziele Historia Kościoła — przez św. Helenę, matkę cesarza Konstantyna, być może 14 września 335 roku. Wówczas wyznawcy Chrystusa cieszyli się już sporymi przywilejami: byli między innymi zwalniani przez Konstantyna od płacenia podatków oraz nie podlegali służbie wojskowej, mogli też świętować niedziele jako dni wolne do pracy, kiedy to nie należało prowadzić procesów sądowych i transakcji handlowych, nadto otrzymali unormowane prawo małżeńskie i inne społeczne honory potwierdzane cesarskimi dekretami.
Helena od lat poszukiwała Krzyża, na którym umęczono Zbawiciela. Udała się więc (około 326 roku) do Ziemi Świętej, gdzie spełniły się jej pragnienia. Przejęta profanacją, jakiej dokonał po stłumieniu powstania Bar Kochby (132-135) cesarz Hadrian, instalując na miejscu świątyni żydowskiej przybytek Afrodyty, kazała usunąć posąg bóstwa, wybrać ziemię z tego miejsca i oczyścić je z nawarstwień. W trakcie tych prac natknięto się na trzy krzyże znajdujące się w grobie: jeden najświętszy, na którym rozpięto kiedyś Chrystusa, oraz dwa inne, na których zmarli ukrzyżowani z Jezusem łotrzy. Z tej racji, dzięki dotacjom z cesarskiego skarbca, Helena ufundowała okazałe bazyliki: Narodzenia Pańskiego w Betlejem, Świętego Krzyża (Bazylika Męczenników — Martyrium) i Zmartwychwstania Pańskiego (Anastasis) na Kalwarii w Jerozolimie oraz Wniebowstąpienia Pańskiego na Górze Oliwnej.
Odtąd Jerozolima stała się miejscem kultu relikwii Krzyża, który to kult rozszerzał się niezwykle szybko; fragmenty odnalezionego Krzyża znalazły się w wielu miejscach ówczesnego cesarstwa, zwłaszcza w Konstantynopolu. Ale nie tylko. Kiedy w 1204 roku krzyżowcy podczas czwartej wyprawy złupili doszczętnie stolicę nad Bosforem, relikwiarze z drzewem Krzyża zostały rozdysponowane niemal po całej tamtejszej Europie.
Z tak ukształtowanej tradycji wywodzi się święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Uroczysta konsekracja sanktuarium Grobu Pańskiego 13 września 335 roku, na którą przybyli liczni biskupi sprowadzeni tam przez cesarza z pobliskiego Tyru, gdzie zebrali się na synod, i liczne rzesze pątników, jak też wystawienie następnego dnia relikwii Krzyża św. do publicznej adoracji, stało się uroczystością celebrowaną każdego kolejnego roku. Z biegiem czasu charakter tych obchodów skoncentrowano na samym uwielbieniu Krzyża, zwłaszcza po tym, jak Persowie w 614 roku zrabowali święty Znak, plądrując i burząc Jerozolimę.
Na szczęście cesarz Herakliusz w 628 roku odniósł nad nimi zwycięstwo i odzyskał cenną relikwię, która została ukryta w Konstantynopolu. W ten sposób uroczystość ku czci Krzyża przyjęła się w innych Kościołach Wschodu, gdzie ze szczególną estymą dokonywano obrzędu ukazywania relikwii Krzyża. Święto przyjęło się również na Zachodzie. W Rzymie prawdopodobnie papież Sergiusz (zm. 701) wprowadził wystawienie i adorację relikwii Krzyża przechowywanych w pałacu laterańskim, który to zwyczaj — co potwierdzają dzieje liturgii — przetrwał do początków XIII wieku.
Dzisiaj staramy się rozwijać teologię krzyża, przywołując teksty biblijne i liturgiczne. Nie jesteśmy w stanie, co oczywiste, uzasadnić, czy przed chrześcijaństwem istniał kult krzyża w sensie znaku lub symbolu narzędzia zbawienia. Nawet greckie mity i platońska wizja „boga umęczonego na palu” niewiele tu wnoszą. Dopiero teksty Nowego Testamentu, nawiązujące do tradycji starotestamentalnej, dają podstawy do dyskusji o rozwiniętej już mistyce krzyża. W katakumbach spotykamy zarówno znak krzyża, jak i znak ryby (gr. ichtys). Pierwsze litery greckiej formuły „Jezus Chrystus Syn Boży Zbawiciel” tworzą ten właśnie wyraz. Św. Justyn (II wiek po Chrystusie) pisał, że „Rogi bawołu nie oznaczają nic innego, tylko kształt, czyli figurę krzyża”.
To symbolika wyjątkowo istotna, ponieważ krzyż jest znakiem zbawienia przez mękę Syna Bożego oraz wyrazem nadziei, że również nasze cierpienia prowadzą do chwały zmartwychwstania, jeżeli otworzymy je na moc płynącą z cierpienia Chrystusa. Dlatego oddajemy cześć krzyżowi, ukazujemy go, unosimy (exaltatio) ponad nasze codzienne troski i ograniczenia, aby one w nim mogły się przeboleć. Nie czcimy jednak krzyża jako narzędzia zbrodni czy wyjątkowego okrucieństwa, tylko jako narzędzie zbawienia, dzięki któremu nienawiść przemienia się w miłość. Jezus sam wybrał sposób, w jaki tego kosmicznego aktu miał dokonać. Nie wypełniał żadnego rozkazu swojego Ojca, żadnego odwiecznego zrządzenia losu. Byłoby to czymś absurdalnym i należącym zaledwie do sfery mitologicznej; raczej powinniśmy przyjąć, że śmierć na krzyżu stanowi szczyt całego Jezusowego życiowego czynu, nakierowanego w pierwszym rzędzie na przebóstwienie człowieka.
Trudno zaakceptować przypuszczenie, że Bóg miałby jakieś szczególne upodobanie w śmierci i krwi. Ofiary w znaczeniu kultyczno-rytualnym, jakim usiane są religijne krajobrazy Starego Przymierza, nie powinny obezwładniać naszej wyobraźni. Patrzmy na Krzyż oczyma wiary, w perspektywie wszystkich dokonań Jezusa, szczególnie zaś radości, pojednania i powszechnego pokoju. Ostatecznie przecież chodzi o zwycięstwo nad grzechem i osiągnięcie wiecznego szczęścia. Z tej racji tak długo będziemy pozostawali chrześcijanami, jak długo utrzymamy wewnętrzną więź z Chrystusem, co też oznacza — znamy bowiem swe słabości — konieczność ciągłego wysiłku (oświetlonego Bożą życzliwością), dzięki któremu bywamy zdolni do powrotu na ewangeliczną ścieżkę życia. Nie wypada więc mówić, że jesteśmy ludźmi apostolskiego zawierzenia, ale że wciąż się nimi stajemy. Wynosimy i podwyższamy krzyż właśnie dlatego, aby — raz jeszcze podkreślmy — uwypuklić centralną zasadę chrześcijaństwa: Chrystus umarł za nas wszystkich, abyśmy zyskali wzór, dzięki któremu będziemy w stanie nienawiść czy zabójcze odtrącenie przemieniać w osobistą gotowość do przebaczenia. O własnych siłach nie moglibyśmy wszakże wznieść się na takie wyżyny. Jezus odkupił nas w sposób czynny, a my staramy się odpowiadać na ten dar autentyzmem wiary i gorliwym świadectwem. Krzyż staje się przeto drogą nawrócenia i siłą napędową chrześcijańskiej nadziei.
Ludzkie nadzieje związane z odzyskaniem utraconego przez grzech szczęścia mogą się spełniać, bo Chrystus przyjął śmiertelne ciało. Jego śmierć nie była dziełem przypadku. Przepowiedział ją swoim uczniom i wypił „kielich goryczy”, czyli swój los, za „nasze grzechy”. Nie było to żadnego rodzaju zadośćuczynienie złożone Bogu, ale gest miłości i zwycięstwa nad śmiercią. Jak do tego doszło? Wiemy, że Jezus-Człowiek rozpoczął swe życie w społeczności skażonej grzechem, wraz z jej historią, polityką, ograniczeniami języka aramejskiego i nieszczęściami, w Palestynie rządzonej przez Rzymian, którym zależało jedynie na pomnażaniu własnych korzyści. Nie kontynuował On pracy cieśli w Nazarecie, lecz — nagle czy też stopniowo — postanowił prowadzić życie kaznodziei, jako nauczający rabbi. Zamiast politycznego przywództwa wybrał postawę bezbronnego proroka, jak „Baranek na rzeź prowadzony”.
Najpierw łączył przyjście Królestwa Bożego z nawróceniem najbliższych słuchaczy. Swoje cierpienie zaczął przepowiadać — i to tylko w kręgu swoich uczniów — dopiero wtedy, gdy ujrzał zatwardziałość przywódców żydowskich. Jako że okoliczności zewnętrzne przynoszą Mu rozeznanie, że wolą Jego Ojca jest wypełnienie zadania Sługi Jahwe aż do końca, to znaczy poniesienie śmierci, aby przyprowadzić wielu do sprawiedliwości. To wyraża Jego bezwzględne posłuszeństwo oraz doskonałą ofiarę. W tej kenozie Chrystus nie przesłonił swego Bóstwa, lecz właśnie przez nią objawił Bóstwo zarówno swoje, jak i Ojca, ponieważ „Bóg jest miłością”, która nie zwraca się ku sobie, ale ukazuje się w Jezusie jako w człowieku dla wszystkich aż po śmierć na krzyżu. To radykalne „samowyniszczenie” objawia się w miłości, jaka trwa w obliczu zadanej Mu śmierci, w miłości, jaka świadomie poddaje się tej śmierci za swoich wrogów. Dlatego odważamy się powiedzieć, że śmierć jest dla chrześcijanina zdecydowanie zyskiem, bo jego życiem jest sam Chrystus „wywyższony” na krzyżu. Im bardziej gruntowne samowyniszczenie, tym pełniejszy wylew miłości ku nam, lecz również tym bardziej zupełna ufność skierowana ku Ojcu — nadzieja wbrew wszelkiej nadziei, że miłość płynąca z Bożego Serca zwycięży.
Niezwykła to tajemnica. Kiedy zatem uczestniczymy w celebracji Podwyższenia Krzyża Świętego, od razu uświadamiamy sobie, że tworzymy wspólnotę zabarwioną krzyżowym ościeniem. Z natury rzeczy nie możemy owego znamienia zmazać czy wykreślić z codzienności. Żyć — oznacza zanurzyć się w to, co słabe, grzeszne, powodujące ból i cierpienie. Ale równocześnie doświadczamy czegoś na wskroś umacniającego, co pozwala na chwile duchowego wytchnienia, a nawet radości. Przenika naszą świadomość i nasze ciało niemal „fizyczne odczucie”, że nie istnieje najmniejsza kropla cierpienia, której nie przeżyłby Syn Boży. Stąd nigdy nie jesteśmy w swoim cierpieniu osamotnieni. Przenikliwie zauważono, że udręka kobiet, mężczyzn i dzieci podczas wieków ujawnia niewyczerpaną głębię Bożego umęczenia, której przebłysk widzieliśmy w Ogrodzie Gethsemani.
Najgłębszym sensem dziejów człowieka jest dopisywanie kolejnych rozdziałów męki Chrystusa. Dopóki one trwają, historia cierpienia Chrystusa nie zostaje w pełni opowiedziana. Dlatego tak żywotna jest coroczna liturgia Krzyża, szacunek oddawany znakowi krzyża. Jan Chryzostom wyjaśniał: „Gdy się więc żegnasz, przypomnij sobie całą treść krzyża, uśmierz w sobie gniew i wszystkie inne namiętności. Gdy się żegnasz, ozdób wtedy czoło swoje wielką ufnością, uwolnij swoją duszę. Przez krzyż wszystko, co było nam nieprzyjazne, zostało powalone na ziemię i zdeptane”.
Teraz rozumiemy i z pokorą przyjmujemy, że w życiu krzyż ma uprzywilejowane miejsce. Stoi na piedestale, na duchowym widoku, nie tylko z okazji święta. Został niejako wtopiony w naszą religijną wrażliwość, dzięki której odczuwamy (często gorzki) smak istnienia, jak i radość z przebłysków dosięgającego naszych serc szczęścia.
opr. ab/ab