Z cyklu "Szukającym drogi"
Ta sama rzeczywistość jednych rozumnych ludzi (o innych nie mówię) prowadzi do wiary, innych do niewiary (bo powstrzymanie się od sądu jest chyba również niewiarą). Istnieje wiele racjonalnych argumentów zarówno za wiarą, jak za niewiarą. Po której stronie się człowiek opowie, zależy ostatecznie od osobistych upodobań, tradycji rodzinnych, a w końcu — od arbitralnej decyzji. Dlaczego tak jest? Czy Pan Bóg nie mógłby nam rzucić choć odrobinę światła więcej, tak, żebyśmy nie musieli wybierać drogi po ciemku? Co winien taki człowiek, który wybrał drogę fałszywą, jeśli musiał wybrać w ciemności?
Proszę mi tylko oszczędzić odpowiedzi w tym kierunku, że wiara zależy od dobrych czynów człowieka. Istnieją przecież niewierzący bardzo szlachetni, a przecież niewierzący.
Cały problem leży chyba w tym: Czy Pan ma naprawdę rację, stawiając po jednej stronie rzeczywistość, a po drugiej rozpoznający ją rozum? Bo takie jest przecież — świadome albo nieświadome — założenie, zawarte w Pańskim poglądzie. Otóż nie sądzę, żeby rozum był (i żeby w ogóle mógł być) zewnętrznym obserwatorem i sędzią rzeczywistości. Ponadto rozum nigdy nie działa jako wyizolowana z reszty naszego człowieczeństwa władza poznawcza. Rozumu używa człowiek jako istota niezmiernie bogata i dla siebie samego nie we wszystkim zrozumiała, istota — o tym również nie zapominajmy — zawsze jakoś, więcej lub mniej, pozamykana na rzeczywistość lub próbująca ją przekręcać (w języku religijnym określamy to krótko: „Wszyscy jesteśmy grzeszni!”)
Słowem, jest to nieprzekraczalna sytuacja naszego rozumu. Poznający rozum jest zawsze zanurzony w człowieku i stanowi jego nie dającą się w żaden sposób odizolować od reszty cząstkę; człowiek zaś jest zanurzony w zewnętrznej rzeczywistości i stanowi cząstkę całej rzeczywistości.
Jednak człowiek może sobie wyobrazić poznawanie rzeczywistości „czystym rozumem” i z pozycji zewnętrznego obserwatora. I wielokrotnie próbujemy poznawać rzeczywistość, opierając się na tym modelu poznania. Dzięki takiej metodzie wzbogaciliśmy zresztą bardzo swoją wiedzę o świecie. Rzeczywistość jest bowiem naprawdę bardzo bogata i spojrzenie z każdego punktu widzenia — byleby tylko wystarczająco uważne — odkrywa nie przeczuwane dotąd bogactwa. Jednak tu właśnie ulegamy własnej ograniczoności: zafascynowani osiągnięciami tej metody, zapominamy że to tylko metoda i wydaje się nam już, że naprawdę jesteśmy zewnętrznymi obserwatorami i sędziami rzeczywistości.
Spróbuję pokazać to na przykładzie. Wiele razy rozmawiałem z młodymi ludźmi, którzy zwątpili w bezinteresowność. Wątpliwości na ten temat — wiedzą o tym wszyscy wychowawcy — nawiedzają młodzież częściej, niż można by przypuszczać. Taki młody człowiek kwestionuje czasem wszystko: nawet bezinteresowność macierzyńska sprowadza mu się do działania hormonów i instynktu stadnego, a cóż dopiero, jeśli zaobserwuje u matki jakiś rzeczywisty egoizm. Takiego ogarniętego programową podejrzliwością młodzieńca nie przekona nawet ofiara ojca Beyzyma, który całe życie poświęcił pielęgnowaniu trędowatych. Odpowie, że może ten człowiek kierował się jakąś chorobliwą potrzebą oryginalności, uznania, a może po prostu całe jego tak zwane poświęcenie wypływało z dewiacji masochistycznej. Niekiedy w rozmowach na ten temat spotykam się z klasycznym stanowiskiem agnostycznym. Rozmówca mówi mi wówczas tak: „Być może bezinteresowność istnieje, ja nawet bardzo bym chciał, żeby istniała, ale ja tego nie wiem i nie mam sposobu na przekroczenie swojej niepewności, zaś intelektualna uczciwość nie pozwala mi na uwierzenie w bezinteresowność tylko dlatego, że to zgadzałoby się z moimi pragnieniami”.
Zbyt wiele rozmawiałem z młodymi ludźmi na tak zwane zasadnicze tematy, bym mógł sobie nie uświadamiać, że trzeba wierzyć nawet w istnienie tak wydawałoby się oczywiście istniejących i realizowanych wartości jak bezinteresowność, dobro, miłość itp. Jeśli się bowiem zajmie wobec tych wartości pozycję zewnętrznego obserwatora, nie ma sposobu, żeby udowodnić, iż empirycznie stwierdzalne przejawy bezinteresowności czy miłości rzeczywiście są przejawami bezinteresowności czy miłości. Nie mówię, że jest błędem albo nieporozumieniem spojrzeć niekiedy nawet na bezinteresowność również z tej pozycji. Przeciwnie, takie spojrzenie może niejedno w naszych poglądach oczyścić, niejedno nam uświadomić. Niemniej twierdzić w oparciu o takie spojrzenie, że wiara lub niewiara w bezinteresowność jest wynikiem arbitralnej, irracjonalnej decyzji, to nie tylko przesada, ale po prostu nieprawda.
Zresztą bardzo łatwo się przekonać, że bezinteresowność nie jest obłudnym wymysłem, ale istnieje naprawdę. Wystarczy wstać z dyskusyjnego fotela i samemu starać się czynić bezinteresownie dobro tam, gdzie to potrzebne. Nasze uprzednie — zdawałoby się nieprzezwyciężalne — wątpliwości nawet nie znikną, ale ulegną cudownej przemianie: przerodzą się w wiedzę o tym, jak głęboko to, co duchowe, splata się z tym, co cielesne; dawne wątpliwości będą nas ponadto pobudzały do tego, żeby oczyszczać i uszlachetniać swoją bezinteresowność. Sam jednak sens i istnienie bezinteresowności będzie dla nas czymś oczywistym i nie wymagającym dowodu.
Zastosujmy te uwagi do wiary w Boga. Zajmowanie się pytaniem o istnienie Boga z pozycji zewnętrznego obserwatora ma oczywiście sens jako jedna z ważnych metod ludzkiego poznania. Wszakże nie można zapomnieć, że to tylko metoda krańcowo jednostronna, jako że człowiek jest przede wszystkim uczestnikiem rzeczywistości, zaś naprawdę zewnętrznym jej obserwatorem nie będzie nigdy. Najważniejszą postawą poznawczą człowieka w poszukiwaniu Boga jest więc postawa uczestnika rzeczywistości, nie obserwatora. Słowem, Boga należy szukać przede wszystkim życiem. Ponieważ zaś Bóg, jeśli istnieje, to jako źródło wszystkiego, co istnieje, więc trzeba Go szukać naprawdę całym sobą, tym, co w nas najgłębsze i najcenniejsze.
Ewangelia powiada, że aby zobaczyć Boga, trzeba mieć czyste serce. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8). Zaś w listach apostolskich czytamy, że ludzie „przez nieprawość nakładają prawdzie kajdany” (Rz 1, 18) oraz że „Bóg pysznym się sprzeciwia” (Jk 4,6). Osobiście nie widzę powodu, aby nie powiedzieć moim przyjaciołom niewierzącym, że ta metoda szukania Boga — poprzez czynienie dobra i walkę z własnym złem — z punktu widzenia wiary jest najważniejsza.
Ale przecież — i słusznie Pan o tym przypomina — niektórzy niewierzący są stokroć szlachetniejsi od niektórych wierzących! Jednak fakt ten naprawdę w niczym nie kwestionuje powyższego spojrzenia na sprawę poznania Boga. Powiem krótko, co mi z tego faktu wynika, a co nie wynika. Wynika mi mianowicie z tego faktu to, że my, chrześcijanie, powinniśmy nieustannie sprawdzać wartość swojej wiary, żeby — nie daj Boże — nie usłyszeć w dniu Sądu strasznych słów: „Nie znam was, idźcie precz!” To przecież stara prawda, że można się podawać za wierzącego, a w rzeczywistości nie znać Boga.
Natomiast z faktu, że istnieją bardzo szlachetni niewierzący, nie wynika przecież, że są oni ludźmi bez reszty doskonałymi. Naprawdę wszyscy jesteśmy grzesznikami, wszyscy moglibyśmy i powinniśmy być lepsi, niż jesteśmy. Ci bardzo szlachetni również są tylko ludźmi, tak jak wszyscy są podatni na zło i niedoskonałość. Ale dlaczego jedni — choć chyba lepsi — Boga nie widzą, drudzy — często chyba gorsi — Go rozpoznali? Otóż, po pierwsze, podkreśliłbym bardzo to słówko — „chyba” — serce ludzkie, takie, jakie ono jest w samym swoim wnętrzu, znane jest tylko Bogu, naprawdę Jemu zostawmy ostateczny sąd o tym, kto z nas jest lepszy, a kto gorszy. Nam niech wystarczy świadomość, że wszyscy powinniśmy starać się być lepszymi, niż jesteśmy.
Po wtóre zaś: Znając od środka swoje własne serce, mogę z całą pewnością powiedzieć, że istnieją niewierzący dużo lepsi ode mnie. Dlaczego więc ja widzę Boga, a oni nie widzą? Myślę sobie czasem, że zapewne Bóg każdemu z nas wyznaczył inny próg widzialności siebie. Niezbadane są drogi Boże w stosunku do ludzi. W każdym razie mojemu przyjacielowi niewierzącemu, dla którego mam dużo szacunku, mówię bez ogródek: „Zapewne ty jesteś dziesięć razy lepszy ode mnie, niemniej jeśli chcesz zobaczyć Boga, musisz jeszcze więcej czynić dobra i oczyszczać swoje serce”.
Bo to jest naprawdę tak, że dopiero miłość, wierność dobru i czystość serca otwierają nas na głębsze widzenie rzeczywistości. Pismo Święte jednak ma rację, kiedy poucza nas: „Przystąpcie bliżej do Boga, to i On zbliży się do was” (Jk 4,8).
opr. ab/ab