Schemat trzech etapów miłości
To, co powiem, będzie tylko schematem, i tak jak każdy schemat, będzie zawierało wiele uproszczeń. Schemat to forma skondensowana i skrótowa; na końcu wyjaśnię, jak ją rozcieńczać, żeby wszystko dało się zastosować w życiu. A będzie to opowieść o trzech etapach miłości
Dlaczego właśnie opowieść o miłości? Otóż mamy trzy tzw. cnoty teologalne, czyli trzy wewnętrzne sprawności, trzy zdolności, trzy postawy, które kierują nas wprost do Boga. To wiara, nadzieja i miłość. Cnoty kardynalne, czyli męstwo, sprawiedliwość, umiarkowanie i roztropność, również prowadzą do Boga i są nam potrzebne w codziennym życiu, ale dzięki nim idziemy do Boga okrężną drogą. To jest taki „objazd do Pana Boga”. Ponieważ nie jesteśmy w stanie iść „na wprost”, możemy skorzystać z „objazdu”, i do tego potrzebne nam są właśnie te cnoty, zwane kardynalnymi. One działają niejako w poprzek. Natomiast wiara, nadzieja i miłość działają jakby pionowo, dlatego można powiedzieć, że odnoszą nas bezpośrednio do Boga.
Co to jest wiara? Do czego można ją porównać? Wiara w życiu duchowym człowieka jest odpowiednikiem poznania. Jest przyjęciem prawdy, że Bóg istnieje i że mówi, a jeśli mówi, to mówi prawdę. Jeżeli twierdzę, że wierzę, to znaczy, że przyjmuję za prawdę wszystko, co mówi Bóg. Nadzieja jest odpowiednikiem dążenia. Doświadczenie dążenia znamy z wielu różnych życiowych sytuacji. Ciągle przecież gdzieś prę i dążę niczym pstrąg, nieustannie pod prąd. Ten impet, ten wewnętrzny bodziec, który każe mi gdzieś, dążyć, to właśnie nadzieja. Miłość z kolei możemy określić (nie zdefiniować, ale właśnie określić) jako zjednoczenie.
Znajdźmy od razu jakieś porównanie. Oto jestem w wielkim tłumie i wiem, że w tym samym tłumie znajduje się ukochana osoba. Milion ludzi kłębi się wokół, a ja wyglądam tej jednej jedynej, szukam jej, czekam, tęsknię. Czuję, że gdzieś tu jest, wierzę, że jest; przecież inaczej bym się nie rozglądał. A rozglądam się uporczywie, patrzę po wszystkich ludziach. I w pewnym momencie: „jest!” Nasze oczy się spotykają, dostrzegamy się gdzieś z daleka. Następuje wymiana spojrzeń — zaistniała wreszcie ta jedyna kombinacja z milionów różnych, jakie były możliwe w tej sytuacji.
Wiara to poznanie: „wiem, że jest”. Wiem też, gdzie jest i dlatego przedzieram się przez to kłębowisko ludzi. „Dążę” i to jest nadzieja. Chwilami ukochana osoba ginie mi z oczu, więc zdaję się na instynkt, przebijam się, idę na orientację. Ale wciąż się zbliżam, „spodziewam się”; nadzieja to „spodziewanie się”. Aż wreszcie padamy sobie w objęcia i następuje zjednoczenie.
Ostatnio oglądałem ciekawą składankę filmową amerykańskiej telewizji z wydarzeń roku 1984. Nie było żadnego komentarza, tylko różne fragmenty: głód w Etiopii, pielgrzymka Papieża, coś tam jeszcze innego i nagle pojawił się pilot samolotu porwanego przez terrorystów, a później odbitego z ich rąk. Pokazano, jak ten człowiek idzie po płycie lotniska, a w pewnym momencie wpada mu w objęcia córka. Było coś niesamowitego w jego twarzy w tym momencie zjednoczenia.
Wiara poznaje, czuje instynktownie, „dowiaduje się”, że tam gdzieś jest Bóg, nadzieja dąży do Niego: mam nadzieję, że Go dotknę, mam nadzieję, że będzie to zjednoczenie w miłości.
Istnieją trzy etapy miłości, które powtarzają się zawsze, zarówno w odniesieniu do Boga, czyli w życiu modlitwy, jak i w życiu rodziny czy przyjaciół.
Pierwszy etap możemy nazwać zakochaniem, fascynacją, wtedy kiedy „świata nie widzę poza tą osobą”. Czasami ktoś się zakocha w jakiejś sprawie. Jest w nią całkowicie zaangażowany, zatopiony w niej, niejako „zaprzedany” ze wszystkim: ze wzrokiem, słuchem, mózgiem. Zawsze w tym momencie muszę przepraszać zakochanych, bo to, co powiem, będzie dość brutalne:
ten pierwszy poryw serca ma pewne braki i niesie ze sobą niebezpieczeństwo, mimo że człowiek ma dobrą wolę. W czym tkwi to niebezpieczeństwo? Paradoksalnie w tym, że dostrzegając drugą osobę jako godną kochania, odkrywam jednocześnie siebie jako kogoś zdolnego do miłości, zdolnego do dobra. To odkrycie następuje w tym samym ruchu — nagle kurtyna zostaje podniesiona i odkrywam drugą osobę, a jednocześnie odkrywam siebie. Dużo na temat tej „jednoczesności” pisze Papież.
Człowiek zakochany, zafascynowany drugą osobą, wyzwala w sobie masę dobra. Wszystkie jego możliwości, wszystkie wizje, wszystkie dobre nadzieje, cała idea życia, wszystko, co jest w nim najlepsze, doznaje nagle niezwykłej eksplozji. Człowiek widzi, że to całe dobro jest możliwe. Zauważa, że można je poszerzać. Staje się wspaniałomyślny, wielkoduszny, w ogóle jakiś taki wewnętrznie „ogromny”. I w najlepszej wierze rzutuje, promieniuje te swoje dobre nadzieje na osobę kochaną. Przypomina projektor do wyświetlania filmów albo rzutnik do slajdów. To, co poczuł w sobie — wypromieniował, a ekranem stała się druga osoba. Mówiąc jeszcze dosadniej: ta druga osoba jest dla niego tylko pretekstem, co oczywiście nie przesądza o przyszłości ich związku. Ale naga prawda jest taka, że człowiek kocha siebie w drugiej osobie. Promieniuje na nią swój obraz, swoją wizję, widzi w niej idealnego siebie i swoje idealne przyszłe życie. A ponieważ cała rzecz opiera się na uczuciach, jest raczej nie do rozwiązania...
To trzeba zwyczajnie przeczekać. Wiadomo, że uczucia blakną, płowieją i gasną, że to, za co człowiek dałby sobie jeszcze niedawno uciąć głowę, mija.
Może się też zdarzyć „układ podwójny”, wtedy, kiedy osoba zafascynowana trafi na podobną do siebie. Wtedy obie będą rzutowały na siebie swoje wizje. Mało tego! W jakiś sposób, poprzez system różnych nacisków, nagród i kar, które w takim związku istnieją, będą sobie sygnalizować, o co im dokładnie chodzi. I może być tak, że zgodzą się na granie swoich ról, tylko po to, żeby nie burzyć drugiemu jego wizji. To się nawet czasami nazywa miłością. Ale miłość to słowo, które nie pasuje do tej sytuacji. Z której strony by na to nie spojrzeć, dopóki człowiek kocha sam siebie, dopóty jest egoistą. Dopóki zwraca uwagę przede wszystkim na własne wizje i ma kontakt jedynie z samym sobą — jest samotny. Miłość jest zjednoczeniem. Miłość to żywy kontakt: nie mogę kochać ekranu. Toteż ten pierwszy etap miłości dość często, dziwnie nagle, ulega zakończeniu.
Nadchodzi etap niechęci i rozczarowania. Zbyt długie trwanie w nim powoduje, że w człowieku uwikłanym w taki związek gromadzi się żółć, powstaje zaropiała tkanka, która wcześniej czy później pęknie. Człowiek tylko czeka na odpowiedni moment, kiedy będzie mógł „wyżyć się” na drugim. Wszystkie rozmowy z takim człowiekiem będą „wygarnianiem” prawdy: „Czekaj, tak ci wygarnę, że ci w pięty pójdzie”. Prawda nie jest do wygarniania, prawda jest do komunikacji, nic więcej. Jeśli chciałbym komuś „wygarnąć”, to znaczy, że powinienem się zamknąć sam ze sobą i rozważyć, jaki to ma sens. Mechanizm „wygarniania prawdy” neguje samą prawdę, bo istnieje wewnętrzna sprzeczność pomiędzy użytym środkiem, czyli tym, że pastwię się nad kimś „wygarniając mu”, a celem, czyli tym, że chcę mu powiedzieć prawdę. Niby chcę mu powiedzieć prawdę, ale w rzeczywistości go gwałcę. On tej prawdy nie przyjmie, choćby nawet chciał — nie jest w stanie.
Na pewno każdy z was zna rozmowy z ludźmi starszymi, którzy stali się zgorzkniali. Mają sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat i całe pokłady zgorzknienia w sobie. Te pokłady gromadziły się latami jak śmieci na wysypisku. Górne warstwy przyciskają dolne, tak że nie ma nawet o co zaczepić. Rozmawiasz z człowiekiem, a on przypomina ci nagle sprawę czyjegoś przewinienia (często pozornego) sprzed trzydziestu lat. To są potworne nieludzkie rozmowy, bo wiem, że tej sprawy sprzed trzydziestu lat nie rozwiążę i nigdy się nie dogadamy. Rozmawiam z człowiekiem i mam wrażenie, jakby był już zupełnie nieżywy, jakby był w innym świecie, w tym świecie zgorzknienia, który można nazwać rodzajem piekła. Jest tam gorycz i samotność, i ta żółć, która sprawia, że otoczenie pachnie śmiercią.
Ale w zgorzknieniu żyje się niedobrze, więc staramy się jakoś sobie z nim poradzić. Najczęściej chcielibyśmy zapomnieć. Kiedy zgorzknienie przekracza pewien punkt krytyczny, kiedy już widzę, że to jest zło, bo mnie przerasta i przeraża, bo spycha mnie gdzieś, gdzie nie mogę żyć, wtedy uciekam. Mówię: „Napijmy się, zabawmy się, niech będzie wesoło”. W ten sposób izoluję się, zakładam pewien rodzaj filtru, nie chcę wiedzieć. To są skomplikowane sprawy, nie wyjaśniam ich, zaznaczam tylko, że coś takiego jest możliwe.
Jest też inny sposób „poradzenia sobie” z problemem. Wyrasta z rodzącej się w człowieku tęsknoty za przeszłością, za czasami, kiedy było „fajnie”. To jest jak ucieczka w dzieciństwo. Wiadomo, że dzieciństwo było jeszcze znośne, nawet dobre, tym bardziej że po latach przypominamy sobie głównie to, co pozytywne. Kiedy człowiek wchodzi w życie i nie jest mu łatwo, tęskni za dzieciństwem. Chciałby wrócić, chciałby, żeby znów było ciepło, miło, bezpiecznie, syto. Myśli: „Dzieciom to dobrze, nie mają problemów”.
Podobnie jest z miłością. Człowiek chciałby się cofnąć do etapu fascynacji, bo wydaje mu się, że wtedy było dobrze. A ponieważ z tym partnerem mu nie wychodzi, znajduje sobie innego. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, kiedy etap rozczarowania jest bardzo mocny a ludzie niedojrzali, brak im skrupułów, zaszli za daleko, np. współżyją ze sobą przed ślubem. Mechanizm jest następujący: najpierw wzlot, potem wchodzimy w strefę cienia, rozczarowania, ale nie wytrzymujemy tego, więc zmieniamy partnera. I znowu będzie wzlot, znowu strefa cienia i znowu wracamy do tego samego miejsca. O ile długie przebywanie w rozczarowaniu kończy się dla człowieka totalnym zgorzknieniem, o tyle uporczywe wracanie i „przechowywanie siebie” na pierwszym etapie, czyli w fascynacji, kończy się infantylnością.
Grozi to wszystkim, zarówno siostrom zakonnym, jak i ludziom z akademika, każdemu, kto usiłuje sobie w ten sposób radzić z życiem.
Pokusa powrotu do dzieciństwa, do tych chwil, gdy było „fajnie”, nieustanne wspominanie, jak to kiedyś było dobrze, musi skończyć się infantylnością i płytkim, naskórkowym kontaktem. Człowiek prymitywnieje, bo jego struktura wewnętrzna pozostaje niepogłębiona. Spotyka się czasem takie czterdziesto-, piędziesięcio- czy sześćdziesięcioletnie dzieci, kobiety i mężczyzn, którzy rozumują tak, jakby w ogóle nie wiedzieli, o co w życiu chodzi.
Te dwa omówione etapy są w pewnym sensie naturalne. Przychodzą samorzutnie i są tylko przygrywką, uwerturą do tego, co w życiu człowieka może się zdarzyć naprawdę. Dlatego nie powinny trwać zbyt długo. Etap trzeci, który nazwałbym wewnętrzną determinacją, jest czymś o wiele głębszym niż emocje, nastrój czy temperament. Jest to postawa, którą trzeba w sobie wyrobić. Polega na powolnym przechodzeniu od emocjonalnych porywów i chwilowych ocen do — noszącej cechy trwałości — życzliwości. To ma być życzliwość posunięta do takiego stopnia, że znając najciemniejsze strony kochanej osoby, najciemniejsze strony jej życia, jej przeszłości (bo i w to może mnie wtajemniczyć albo np. dowiem się przypadkiem, że zdradziła mnie), moja życzliwość nie zachwieje się.
Zmieńmy na chwilę temat i zajrzyjmy do wnętrza człowieka. Człowiek ma wiele różnych warstw. Ma np. uczucia. Św. Tomasz mówi, że mamy dwa rodzaje uczuć: pozytywne, czyli wszystko to, co w nas jest „na plus”: miłość, życzliwość, cała nasza skłonność do wychodzenia w kierunku innych ludzi, i uczucia negatywne, „na minus”: niechęć, lekceważenie, złość, nienawiść. Są także uczucia negatywne w pewnym sensie „spotęgowane”. Występują wtedy, kiedy mamy ochotę z kimś lub z czymś walczyć. Są to: gniew, odraza, strach i lęk. To, co teraz powiem, jest ogromnym uproszczeniem, ale w gruncie rzeczy na etapie fascynacji w sposób naturalny opieraliśmy się na uczuciach pozytywnych, natomiast na drugim etapie opieramy się na uczuciach negatywnych. Nie widzimy wyjścia z sytuacji, bo dowiedzieliśmy się takich rzeczy, że przychodzi nam do głowy tylko jedno: „Ja go chyba muszę zabić”, albo w czasie oglądania Dziennika Telewizyjnego* myślimy: „Wezmę siekierę, naostrzę ją i pójdę zrobić porządek w tej Warszawie, niech raz wreszcie będzie spokój”. Prawda, że człowiek ma takie „coś” w sobie?
Pamiętajmy, że mówimy zarówno o miłości między dwojgiem ludzi, jak i miłości do jakiejś sprawy, w którą się angażujemy, a także o miłości do Boga. Bo i w modlitwie doświadczamy fascynacji i rozczarowania. Nowicjat u dominikanów to jest raj: „Dajcie mi św. Jana od Krzyża, chcę czytać; dlaczego on nie napisał jeszcze pięciu tomów?”. Kto takiej fascynacji nie przeżył, nic nie wie: „Złoto przy tym to błoto”. A potem przychodzi rozczarowanie: „Przecież to wszystko jest bez sensu”...
Wszystkie stany emocjonalne na dwóch pierwszych etapach miłości posiadają pewną cechę wspólną, którą najlepiej wyraża określenie: „chce mi się, nie chce mi się”. Ale jeżeli ktoś nas zapyta, dlaczego dziś nam się chce, a jutro nie, dlaczego dziś czegoś pragniemy, a jutro to nienawidzimy, nie będziemy umieli wyjaśnić — po prostu chce nam się lub nie i już. Taki jest wspólny element fascynacji i niechęci.
Do tej pory, mówiąc o miłości, szliśmy szeroką, niejako „naturalną” drogą. Teraz przed nami zwężenie. Wkrótce droga znowu się rozszerzy, ale w zupełnie nowy sposób. Najpierw musimy pokonać to wąskie gardło.
Szerokie są trakty wydeptane przez ludzi, chodzących po dwóch pierwszych etapach miłości. O nich się mówi, pisze wiersze, śpiewa pieśni i kręci filmy — wszystko jest o tym. A o zwężeniu przed nami, o tym wąskim przesmyku, małej kładce na jedną nogę, po której nie da się iść zbyt szybko i można ją tylko przedreptać, mówi się mniej. Ta wąska kładka nazywa się po prostu wiarą. I wcześniej czy później znajdziemy się właśnie na niej.
Jest coś niesamowitego w tym, że pomimo wszystkich naszych szaleństw, pomimo naszych zachłyśnięć się dobrem i złem, Pan Bóg w końcu stawia przed nami tylko jedno pytanie: „Wierzysz, czy nie wierzysz?”.
Dlaczego twierdzę, że ta wąska ścieżka, zwana wiarą, to jedyna droga do spokojnej wewnętrznej determinacji, polegającej na tym, że jak się uparłem, to będę kochał, i choćby nie wiem co się działo, będę życzliwy, wierny i stały w miłości? Bo coraz wyraźniej widzę, że po rozczarowaniu czy nawet serii rozczarowań i klęsk, które mi się przydarzyły, nie mam powodu komukolwiek ufać i w cokolwiek się angażować. Czy mogę zaufać drugiemu człowiekowi, skoro wiem, że wcześniej czy później pokaże mi swoje negatywne strony albo opuści mnie w chwili, gdy powinien przy mnie być? Może się radykalizuję wewnętrznie, ale gdy pomyślę, że mam komuś zaufać, czyli rzucić się głową w przód i powierzyć mu to, co we mnie najcenniejsze, odsłonić najbardziej wrażliwe punkty mojego wnętrza, to już wolę radzić sobie sam... Zwłaszcza kiedy jestem „życiowo potłuczony”. Może będąc sam trochę się pomęczę, ale przynajmniej wiem dlaczego.
A jednak Pan Bóg mi zaufał. Powołał mnie do życia, powierzył mi swoje skarby, dał mi mnie samego do zrozumienia i sygnalizuje, że jeśli zrobię krok do przodu, poznam sprawy jeszcze ważniejsze. On ufa każdemu człowiekowi tak samo jak mnie. Bóg po prostu ufa, taki już jest. Dopiero kiedy to sobie uświadamiam, zaczynam rozumieć słowo — „zaufać”. Mało tego — wiem, że nawet jeżeli nie zdołam zaufać człowiekowi i przy najlepszej woli obu stron nigdy się nie dogadamy, to Bóg mu ufa i kocha go. Więc jeżeli ja kocham Boga całym swoim sercem, całą duszą i umysłem, to kocham również tego człowieka, bo w Bogu są wszyscy i wszystko. Ale gdyby nawet udało mi się pokochać kogoś, to w mojej relacji i tak nie wyjdę poza ludzkie ograniczenia, poza swoje fascynacje i rozczarowania. Jeżeli kocham Boga, to tak, jakbym się zwracał do „Centrali”, która ma pełny obraz wszystkich. W Bogu mogę kochać nawet tych, co do których mam poważne wątpliwości i, po ludzku patrząc, „wrzuciłbym wsteczny”... Nawet im ufam, jeśli ufam Bogu...
Nie chcę robić wykładu teologicznego, więc nie traktujcie tego jak wykład; chcę tylko powiedzieć, że mamy do siebie nawzajem dwojaki dostęp: na drodze naturalnych zdolności i na drodze Bożej. Jeśli wpatruję się w Boga, widzę w Nim innych ludzi, ale szerzej i pełniej. Popatrzcie na Matkę Bożą. Ona była zawsze zjednoczona z Bogiem w miłości, „łaski pełna”. To nie jest jakaś bogini, co fruwa i zagląda w sumienia. Nie musi. Wystarczy, że jest wpatrzona w Boga, w Nim widać wszystko, również sytuację każdego z nas. Bóg chce, żeby było widać, jest Bogiem prawdy, pokazuje, że to jest prawdziwe. Kiedy wpatrujemy się w Niego, nie ma mowy o jakimś przekłamaniu, niedomówieniu. Więc jeżeli Matka Boża — w końcu normalny człowiek, taki jak my — jest wpatrzona w Boga i dzięki temu widzi nas wszystkich, dlaczego my mamy tego nie robić?
My się tylko wciąż dzielimy: ja tu, ty tu, tworzymy różne sekcje, enklawy, grupy wzajemnej adoracji, małe getta i sekty. Nic więcej nie jesteśmy w stanie stworzyć. Może jeszcze jakąś partię... Natomiast jeśli znajdujemy się w układzie „do Boga” i „od Boga” — może powstać Kościół. A Kościół z natury nie ma takich ograniczeń, jest katolicki, czyli powszechny. Każdy z nas, choćby znalazł się gdzieś tam, w puszczy nad Amazonką, może się modlić za wszystkich ludzi, bo w Bogu ma do nich dostęp. Kameduła zamknięty kilkadziesiąt lat za murami, który siedzi i tylko się modli, ma kontakt ze wszystkimi i wszystkim służy.
Bóg jest Miłością. I nas też stworzył w ten sposób, że mamy w sobie zdolność do miłości. Mamy taki talent w sobie. To jest jak talent muzyczny czy jakikolwiek inny: potrzeba czasu i mistrza, żeby go rozwinąć. Talent nie rozwijany niszczy swojego właściciela, ale rozwiniecie talentu do miłości jest trudne.
Mówiliśmy o całych pokładach uczuć, które w nas tkwią i uruchamiają się samorzutnie. Uczucia to pierwsza rzecz, która w nas zadrży w różnych sytuacjach. Zadrży „na plus” albo „na minus”. Uczucia powodują, że „chce mi się” albo „mi się nie chce”. Inaczej jest z wiarą. Mówiliśmy o tym, że ona jest poznaniem: wierzę, to znaczy wyznaję, że Bóg jest, poznaję Go duszą i sercem. Poznanie oparte na wierze dotyczy wszystkiego, co Bóg mówi. Przyjmując to, rozważając i analizując rozumem, zaczynam zupełnie nowy etap w życiu. To etap dojrzałości, miłości dojrzałej, w którym najważniejszym słowem będzie „chcę” lub „nie chcę”. Słowa: „chce mi się” lub „nie chce mi się” pochodzą z uczuć, z naszych wewnętrznych „targań”, napięć, „głodów” i konfliktów, z całego naszego galimatiasu. Natomiast „chcę” lub „nie chcę” to jest głos naszej woli. Uczucia są piękną sprawą, ale należy je zdyscyplinować. Podam przykład: jest piątek, a mnie „chce się” zjeść kawałek mięsa, ale przecież „nie chcę” tego zrobić. Dlaczego? Bo ten dzień jest dniem Jego Męki i poprzez post oddam Mu hołd i będę o Nim pamiętał. Może się trochę pomęczę, ale będę miał udział w Jego Męce. Kiedy jestem głodny, lepiej Go rozumiem, a rozumiejąc Go lepiej, mogę bardziej Go kochać.
Pismo Święte zostało napisane w konwencji trzeciego etapu. Nie zostało napisane z fascynacji czy z sentymentalnego porywu serca czy z rozpaczy. Zostało napisane z wielkiej, trwałej miłości, z tej spokojnej determinacji, która mówi: „Chcę twojego dobra”. Bóg mówi do człowieka: „Czekam na ciebie, chcę ciebie”. Jeśli człowiek mówi to samo: „Boże, pragnę Ciebie”, to znaczy, że rozpoczyna się zupełnie nowy etap. Tu panuje już inny język, język zobowiązań. On jest niemożliwy na etapie fascynacji czy rozczarowania. „Ja Ciebie pragnę” ma sens tylko na trzecim etapie. Ale nie wejdzie tam człowiek, który naprawdę Bogu nie zaufa.
Pismo Święte trzeba czytać w konwencji dojrzałej, wiecznej miłości, ale i cała liturgia opiera się na tej konwencji. Być może dlatego tak często nudzimy się na Mszach św. i narzekamy, że to do nas nie przemawia, że dzieje się gdzieś poza nami, bo daleko nam do trzeciego etapu. Proszę zauważyć, że słowo amen, które tyle razy wypowiadamy podczas Mszy św., oznacza: „niech się stanie”. W tym słowie jest wielka moc. Amen to nie jest „odzywka” po to, żeby księdzu nie było przykro, gdy skończy modlitwę, złoży ręce i nastąpi cisza w kościele. Amen to dojrzała miłość, to moc. Trzeba mieć tego świadomość.
Podobnie jest ze wszystkimi sakramentami. Sakramenty dokonują się w konwencji trzeciego etapu. Łatwo to zauważyć zwłaszcza w sakramencie małżeństwa. Popatrzmy na przysięgę małżeńską. Jeśli do ołtarza podchodzi para, to nie po to, żeby powiedzieć: „Ja ciebie kocham”, ale: „Biorę ciebie za żonę (za męża) i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci”. Nie mówi trywialnego i nic nie znaczącego „kocham” — mówi: „ślubuję ci miłość”. A to znaczy: „chcę ciebie kochać” i zawsze „będę chciał”. Jeśli teraz mówię „chcę”, to moje „chcę” będzie obowiązywało zawsze. Mówiąc mocno: jestem w stanie nakazać sobie miłość. Nawet w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach jestem w stanie tak poprowadzić swoje wnętrze, że nie zabraknie mi miłości dla ciebie. Stoję twardo na nogach i moja decyzja to nie kwestia „chce mi się”, tylko kwestia „chcę”.
Kiedy przychodzisz do Komunii i mówisz amen, to nikt nie pyta, czy jesteś w tej chwili zafascynowany przystąpieniem do Komunii św., czy może przygnało cię rozczarowanie. Twoje amen musi być wypowiedziane w konwencji trzeciego etapu, tzn. kocham Boga trwale, wierzę i ufam Mu, chcę Go. To nie może być: „chce mi się Boga”, żeby mi poprawił samopoczucie, żebym zdał egzamin, żeby mi noga wyzdrowiała, a sąsiadowi przydarzyło się coś złego. To musi być: „chcę Boga, Jego samego chcę”.
Oczywiście, że wszystko w życiu zawdzięczam Bogu. To Bóg jest sprawcą dobra w nas. Łaska Boża to jest Boże działanie, Boża obecność w nas. Jeżeli cokolwiek dobrego w nas powstanie i zrealizuje się, to dzieje się to za sprawą łaski. Jeśli mówię, że chcę dobra, i naprawdę go chcę, to znaczy, że łaska Boża już we mnie działa. Jeżeli masz talent — jakikolwiek — sportowy, muzyczny czy inny i jesteś w stanie powiedzieć: „Chcę iść na trening, chcę poznać coś nowego, rozwinąć się”, to już samo to chcenie, ten wewnętrzny impuls, jest sprawą łaski. Bo robisz to, dlatego że jest Bóg i że On cię do tego uzdolnił.
Nasze życie można podzielić na rozdziały. Można w nim wyróżnić podobne etapy jak w dojrzewaniu do miłości. Te trzy etapy tworzą coś w rodzaju koła, które się obraca. Co chwilę zdarza nam się fascynacja i co chwilę zdarza się trudność, niechęć, rozczarowanie, pragnienie wycofania się. A potem następuje decyzja: przełamię się, zrobię to, nie wycofam się. Ten moment przełamania się (choćby to były maleńkie sprawy) opiera się na wierze. Bo tak naprawdę, gdyby nas ktoś zapytał: „Na co liczysz, dlaczego się przełamałeś?”, to gdybyśmy tak cofali się, cofali w naszych odpowiedziach, na końcu, jeśli mamy wewnątrz wszystko dobrze poustawiane, znajdziemy w sobie odpowiedź: „Dlatego, że jest Bóg”.
* * *
To są takie maleńkie wyznania wiary, które jednak bardzo się liczą. Pracujemy w pewnym cyklu, wiele spraw o siebie zahacza, w jednych jeszcze jestem na etapie fascynacji, w innych już jestem rozczarowany. Nasze koło obraca się i jeździ. Przełamując się idę do przodu, ale także w górę. Gdzieś w tym obracającym się kole jest taki napęd, że możemy iść wyżej, a jednocześnie nasze człowieczeństwo, świadomość własnej tożsamości, integracja wewnętrzna, dojrzałość, wewnętrzne wychowanie uczuć postępuje naprzód. I tak z roku na rok stajemy się lepsi.
To jest właśnie ten schemat, który chciałem wam zaproponować.
RAFAŁ SKIBIŃSKI OP
* W stanie wojennym i później skłamany i najbardziej znienawidzony program telewizyjny prezentujący poglądy komuny
Konferencja dla DA „Beczka” podczas wyjazdu sylwestrowego do Ochotnicy na przełomie 1984 r. i 1985 r.
opr. aw/aw