Mówię do niego po imieniu

Rozmowa z Adamem Woronowiczem, odtwórcą roli ks. Popiełuszki

Jakie miejsce zajmuje cisza w Pana życiu? Co się dzieje, gdy ona trwa?

Cisza jest dla mnie nieodzownym elementem przygotowania się do spektaklu. Może to jest za duże słowo, ale my, aktorzy, medytujemy swoje role, postacie, myślimy o szczegółach związanych z rolą, nawet z poszczególnymi scenami. Staram się rozważać to, co mam zagrać. Jest to jakoś związane z moją wiarą i nie potrafię tego oddzielić. Stąd moje skojarzenie z medytacją. Cisza jest dla mnie jakby świeżym powiewem. Orzeźwiającym, w którym daje się słyszeć ten delikatny szmer samego Boga. Dlatego cisza jest nieodzowna w moim życiu. Niestety ogromnie nam jej dziś brakuje. Może dzieje się tak dlatego, że się ciszy po prostu boimy, bo może się okazać, jakimi jesteśmy ludźmi, w jaki sposób stajemy w prawdzie.

Czyli cisza jest również miejscem spotkania z Bogiem?

Rzeczywiście — jest jego koniecznym elementem. Potrzebne jest wyłączenie się ze swoich codziennych spraw i wejście do swej małej izdebki, czyli do swojego serca. Tego typu spotkania można doświadczyć nawet na środku ulicy, jadąc pociągiem czy tramwajem. Ale ta wewnętrzna cisza potrzebna jest, by to, co dzieje się wokół, nie rozpraszało nas. Medytacja dzięki temu może odbywać się nieustannie, może być nieustanną modlitwą serca, którą pielęgnuje szczególnie Kościół wschodni.

Przygotowując się do roli, starał się Pan zapewne poznać w jakiś sposób księdza Jerzego, niejako wniknąć w jego duchowość. Udało się?

Oczywiście chciałem odkryć tajemnicę księdza Jerzego. Każdy ze świętych nosi w sobie jakiś szczególny rys, duchowość, nabożeństwo. Szczególnym rysem życia księdza Jerzego była Eucharystia. Dowiedziałem się od jego mamy, że od lat dziecięcych, gdy tylko został ministrantem, codziennie uczestniczył we Mszy św., niezależnie od pory roku. Dzień w dzień chodził kilka kilometrów polami, by Mszą rozpocząć swój dzień. Można powiedzieć, że Eucharystia i różaniec odmawiany w domu z całą rodziną w jakiś sposób go uformowały. To był jego specyficzny kręgosłup, który go uformował.

Jestem przekonany, że Bóg kształtuje, formuje człowieka w jakiś sposób przez Eucharystię. Jeśli ta Eucharystia jest codzienna, to Bóg pielęgnuje wewnętrzny ogród człowieka. Ten proces komuś z boku może wydawać się żmudny, długi, natomiast owoce tego są wspaniałe. Po jakimś czasie Bóg sam, zraszając naszą suchą ziemię serca, rodzi owoce. Eucharystia dodaje także sił i odwagi. To było niesamowicie widoczne właśnie w życiu księdza Jerzego.

Drugim szczególnym, a nawet niezwykłym rysem życia księdza Jerzego była decyzja o wyjeździe do Warszawy. Wyjechał z Podlasia do Warszawy nie ze względu na to, by być w dużym mieście, ale ze względu na kardynała Stefana Wyszyńskiego. Był zafascynowany tą postacią. Młodzi ludzie cenią postawy autentyczne, nawet jeśli ich idole wysoko stawiają poprzeczki — a może właśnie ze względu na to. Ksiądz Jerzy chciał jakby doskoczyć w swoim życiu do tej wysoko postawionej przez Prymasa poprzeczki.

Trzecią szczególną cechę znajduję w słowach „z ludzi wzięty i dla ludzi ustanowiony”. Był to rzeczywiście — jeśli mogę tak powiedzieć — kapłan z powołania. Był niezwykle otwarty na drugiego człowieka, niezwykle uważny na drugiego człowieka.

I tak punkt po punkcie, krok po kroku odkrywałem w jakiś sposób tę tajemnicę księdza Jerzego, przynajmniej starałem się to szczerze robić. To rodziło we mnie różne pytania, np.: Czym jest dla mnie prawda? Czy ja żyję w prawdzie? Czy dopuszczam prawdę o sobie w moim sumieniu? Starałem się odpowiedzieć na pytanie: Jakim jestem mężem, ojcem dla mojej córki? Ale także na pytanie, czym jest dla mnie patriotyzm, ojczyzna, jak ją odbieram, postrzegam. Gdy patrzyłem na tę piękną postać, zrodził się we mnie swoisty rachunek sumienia, który pomógł mi stanąć w prawdzie. Nie chciałem być jedynie aktorem, który przebierze się w sutannę i jakby przemknie się wokół tego tematu. Zbyt wiele ksiądz Jerzy znaczył i znaczy dla wielu ludzi, by potraktować go powierzchownie. Starałem się to uszanować.

Czytałem gdzieś Pana wypowiedź, że będąc w domu mamy księdza Jerzego nie miał Pan odwagi zadawać jej pytań, nie chcąc naruszać sacrum miejsca i wrażliwości mamy. Czego Pan doświadczył, co zrozumiał, patrząc na nią, przebywając jakby w atmosferze życia jej syna i jej samej?

Wszystko zaczyna się w domu rodzinnym; całe powołanie, droga człowieka zaczyna się w domu rodzinnym. Nie ma co ukrywać: ksiądz Jerzy został uformowany właśnie w domu. Tam otrzymał pierwsze lekcje, wiarę, świadomość, kim jest. Rzeczywiście nie chciałem zadawać mamie żadnych pytań; chciałem chwilę przy niej pobyć. Spotkań było kilka i zauważyłem, że ze spotkania na spotkanie stawaliśmy się coraz bardziej otwarci na siebie, poznawaliśmy się wzajemnie. Kiedyś mama usmażyła dla reżysera Rafała Wieczyńskiego i dla mnie placki ziemniaczane — to była ulubiona potrawa jej syna. Dla niego też pewnie nieraz smażyła placki. To był dla mnie bardzo wzruszający moment. Pokazała mi też bukiet prymicyjny z kwiatów, które nazrywała w swoim ogrodzie. Bukiet, który wręczyła swemu synowi, gdy wracał ze swojej pierwszej Eucharystii odprawionej w Suchowoli.

Dzięki tym momentom mogłem zauważyć, jak bardzo wrażliwą jest osobą, widziałem te wypłakane oczy — ale z drugiej strony dostrzegałem, jak bardzo jest silna. Ona i jej rodzina byli niezwykle dotknięci przez trudne sytuacje i wydarzenia, ale są to naprawdę wspaniali ludzie.

Mama księdza Jerzego potrafiła przebaczyć, a to przecież cecha ludzi wielkich.

Tak, rzeczywiście. Można na to spojrzeć jedynie z perspektywy wiary człowieka. Ogromnej, świadomej wiary. Gdy człowiek otwiera się na łaskę, to tę łaskę otrzymuje. W przebaczeniu, w tym darze, dotyka się Boga. Przecież po ludzku niezwykle trudno jest wybaczyć tak wielki ból, tak wielką ranę. Jeśli człowiek potrafi nawet najtrudniejsze doświadczenia przeżyć z Bogiem, dzieją się wspaniałe rzeczy — i to się w mamie księdza Jerzego zrealizowało. Piękne są słowa „Zło dobrem zwyciężaj”. Rzeczywiście zło można zwyciężyć tylko dobrem, tylko miłością. To chyba najlepsza droga do zwalczania zła w dzisiejszym świecie.

Przebaczenie i ofiara to droga, którą przecież wybrał Chrystus, a za Nim tą drogą poszedł również ksiądz Jerzy. Nie ma innej drogi, która obfitowałaby w takie owoce. A przecież owoce męczeństwa księdza Jerzego widzimy — żyjemy w wolnym kraju, otrzymaliśmy wolność.

Zrealizował się scenariusz jakby nietypowy dla Polaków. Nasza historia obfituje w zrywy narodowe, w momenty, gdy tracimy najbardziej świadomą część społeczeństwa: ludzi, którzy byli pięknymi przykładami patriotyzmu, jak choćby ci młodzi, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. A w latach osiemdziesiątych otrzymaliśmy wolność bez jednego wystrzału i trzeba mieć świadomość, komu to zawdzięczamy — trzeba pamiętać, że zawdzięczamy to zapewne także księdzu Jerzemu.

„Ja jestem wolny” — powiedział ksiądz Jerzy osaczony przez reżim. To niezwykłe słowa. Czym jest wolność? Jak zdefiniowałby Pan dzisiaj wolność? Czy my jesteśmy wolni?

Dzięki księdzu Jerzemu zacząłem zastanawiać się nad tym tematem. Dzisiaj jakby zmienił się kontekst wolności, czy braku wolności. Dzisiaj inaczej to wygląda. Wtedy wolność ograniczały granice, brak możliwości wyjazdu. Terytorium było niejako więzieniem dla narodu, ale dzięki temu wolność łatwo było zdefiniować.

Dzisiaj to pytanie o wolność przenosi się do mojego wnętrza: Czy ja jestem wewnętrznie wolny? O to też chyba chodziło księdzu Jerzemu: o wewnętrzną wolność. Można czuć się zewnętrznie wolnym, ale — jak mówił ksiądz Jerzy — „są więzienia, które schodzą w głąb ludzkiego serca”. To są znacznie gorsze więzienia. Tymi więzieniami są pewne zniewolenia, grzech, który człowieka niszczy. Dzisiaj pytanie o wolność jest trudniejsze; swoje zniewolenia możemy rozpoznawać jedynie stając przed Bogiem, w świetle Jego miłości.

Jeśli chodzi o mój kraj, to nie podejmuję się refleksji na temat wolności. Zdaję sobie jednak sprawę, że — jak mówili ksiądz Jerzy, Jan Paweł II, kardynał Wyszyński, ale także społeczna nauka Kościoła — trzeba nam robić rachunek sumienia, czy dar wolności realizujemy, wcielamy w życie. Mam wrażenie, że nie potrafimy przenieść do życia tego, co słyszymy w czasie niedzielnej Eucharystii. Nie potrafimy tym żyć w naszej codzienności. Nie zawsze nam to wychodzi w życiu politycznym. Zostaliśmy jakby rozpieszczeni gestami tych wielkich Polaków, gestami przebaczenia, pojednania — i trudno nam w naszej codzienności, ale także w życiu społeczno-politycznym, takie gesty uczynić. Gesty, które świadczyłyby o naszej wewnętrznej wolności i pozwoliłyby przejść ponad podziałami, zrobić coś pro publico bono — dla dobra społecznego. Chodzi mi o takie gesty, które wynikają z wartości chrześcijańskich. Budowanie w inny sposób jest budowaniem na piachu i bardzo szybko może się okazać, jak bardzo taka budowla na piachu jest niestabilna.

Cóż nam po zewnętrznej wolności, jeśli w środku będziemy zniewoleni? To wielki dramat człowieka, który może wyruszyć wszędzie w świat, ale w środku nie będzie miał wolności. Pojawia się wówczas taka rzeczywistość, o której mówił Chrystus: „Cóż z tego, że człowiek cały świat pozyska, kiedy na duszy swojej szkodę poniesie”. Cóż nam z tego całego bogactwa świata, jeżeli zatracimy duszę. O to chyba chodzi w problemie wolności — chodzi o duszę, skarb znacznie cenniejszy niż wszelkie bogactwa zewnętrzne. To jest zagadnienie, które rozważałem w tym roku na początku Wielkiego Postu, gdy czytaliśmy Ewangelię o kuszeniu Jezusa. Wówczas uświadomiłem sobie, że naprawdę chodzi tu o duszę, o wewnętrzną wolność człowieka.

Powiedział Pan swego czasu, że na postać księdza Popiełuszki patrzy Pan w kategoriach łaski. Rzeczywiście jakoś naturalnie patrzy się w kategoriach łaski na kogoś, kogo postrzegamy jako osobę świętą. Jak spojrzeć na siebie w kategoriach łaski — na naszą codzienność, na nasze częste życie w piwnicy naszego serca i strach przed wyjściem na zewnątrz?

Nie możemy zapominać o godności dziecka Bożego. Posiadamy godność dziecka Bożego. Chrzest, który nas zanurzył w życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, przywrócił nam godność. Ta godność, ta pieczęć życia, jest odciśnięta w naszych sercach. Oczywiście w naszej codzienności nieustannie się zmagamy. To jest nasza droga. Musimy jednak pamiętać, że perspektywa ojczyzny niebieskiej, Królestwa Bożego i godności dziecka Boga jest o wiele ważniejsza. Musimy zaufać Miłosierdziu Bożemu, które jest daleko większe niż nasz grzech. To jest moim zdaniem bardzo ważne: nie skupiać się tylko na sobie, raczej skoncentrować się na Bogu, kontemplować oblicze Boga. Nie kontemplować siebie i swoich grzechów, ale Boga. Zauważać wiele dobra, które dokonuje się w świecie. Ale także patrzeć na siebie jak na to gliniane, słabe i kruche naczynie i zadziwiać się każdego dnia, że mimo naszej kruchości, naszej nędzy, Bóg działa w nas wielkie rzeczy. To rodzi wdzięczność: to przecież Ty, Boże, działasz; Tobie wszystko zawdzięczam; to nie moja, ale Twoja zasługa; nie mnie się należy chwała, ale Tobie.

Takie spojrzenie jest potrzebne, byśmy nie chlubili się ze swojej wielkości, ale byli zadziwieni wielkością Boga, który potrafi wiele w nas uczynić pomimo naszej nędzy. Mamy przykłady wielkich świętych, którzy wspaniale pokazują swoim życiem, ile dokonała w nich łaska Boża. Nie potrafię patrzeć inaczej: wszystko dokonuje się dzięki Bożej łasce. Zostałem zaproszony do swoich znajomych, by dać świadectwo. Zastanawiałem się: Boże, co ja im powiem, tym ludziom — przecież ja naprawdę mam świadomość siebie. Mam świadomość swego grzechu, a Ty chcesz, żebym powiedział o łasce tym młodym ludziom, którzy zapewne będą na to czekać. Doszedłem do wniosku, że wówczas trzeba wołać: Duchu Święty, Ty mów we mnie, przeze mnie, żeby to nie było ode mnie, żeby to było raczej od Ciebie. Taką świadomość — mojej słabości i Bożej wielkości — noszę w sobie.

Chciałbym teraz zapytać o aktorstwo nieco ogólniej. Mamy całą plejadę aktorów, którzy zagrali świetne role, ukazując ważne postacie Kościoła; którzy niejako przebywali w tej otoczce świętości. Później widzieliśmy ich w zupełnie innych rolach, nawet w rolach zaprzeczających wartościom ukazywanym wcześniej. Oczywiście można zamknąć wątek jednym słowem: to aktorstwo. Ale czy nie ma pewnego rodzaju zobowiązania w stosunku do roli zagranej wcześniej?

Jan Paweł II napisał w liście do artystów, że jesteśmy zobowiązani do tego, by czynić dobro. Ale jesteśmy także po to, by przechodzić na drugą stronę i ukazywać inne oblicze człowieka: odkrywać również zło, które jest w świecie. Naszym powołaniem jest mówienie o różnych aspektach ludzkiego sumienia. Wydaje mi się, że dokonująca się dzięki „świętym rolom” pogłębiona refleksja aktora na temat jego życia i wiary może mu tylko pomóc. Dzięki temu kolejne role mogą być tylko głębsze; refleksja może tylko pogłębić życie danego aktora.

Z aktorstwem jest trochę tak jak z księdzem, który niesie Pana Jezusa do chorego. Aktor jest kimś, kto jedynie pomaga, bo do tego chorego przyszedł ten Ktoś najważniejszy. Przecież nie ksiądz jest najważniejszy w sakramencie chorych, ale Ten, którego ksiądz przynosi. Ksiądz użycza swoich nóg, swoich dłoni, swojego ciała, przynosi Chrystusa. Nieco podobnie jest z aktorstwem. My, aktorzy, jesteśmy pewnym naczyniem, które przybliża tę najważniejszą Postać.

Musimy jednak pamiętać, że jest wokół nas nie tylko dobro — jest przecież również zło i tę rzeczywistość też trzeba ujawniać, obnażać, by ukazać pewnego rodzaju rozdarcie człowieka. Ukazać dramat człowieka, który rozgrywa się pomiędzy dobrem a złem, ale także ukazać konieczność dokonania wyboru. Przecież wybór to coś, czego dokonuje się nieustannie każdego dnia. Może nie potrzebują tego typu podpowiedzi osoby, które mają poczucie grzechu, które mają świadomość walki, jaka toczy się w człowieku. Ale obserwuję teraz zanikanie świadomości grzechu: ludziom coraz trudniej przychodzi odróżnienie dobra od zła. Aktor może pomóc, ukazując w różnych rolach dylematy obecnego czasu.

Człowiekowi potrzebne jest doświadczenie upadku z konia, doświadczenie spod Damaszku. Dopiero wówczas zrozumie, czym jest grzech. Gdy otrzyma łaskę wiary, zrozumie nielogiczność swego postępowania; dopiero wówczas pojawi się pragnienie zmiany życia. Natomiast do pewnego momentu on tego nie rozumie, nie jest w stanie tego zrozumieć, dotyka go jakaś ślepota duchowa, niewiedza, o której mówi św. Augustyn. Tu potrzebny jest między innymi aktor, który penetruje te dwie przestrzenie, porusza się między dobrem a złem. Oczywiście jest obawa, czy ktoś zrozumie dany przekaz, czy nie wyniesie z niego złych owoców. Ale to jest obawa piekarza, który nie wie, czy pieczywo, które piecze, będzie jadł człowiek dobry, czy zły. Musi to zostawić i skupić się na swojej misji, by robić to, co robi, najlepiej jak potrafi. By tym, co robi, służyć. Podobnie aktor. Musi zagrać rolę świętych i rolę z drugiego bieguna. Placido Domingo śpiewał poezję Jana Pawła II, ale śpiewał też rolę Mefista. To nie zmienia faktu, że ten człowiek w środku żyje Bogiem.

Podobnie musimy spojrzeć na aktorstwo. Nie tylko jak na zawód, ale jak na wysiłek człowieka, który stara się przybliżyć jakiś temat. Ostatecznie to widz dokonuje wyboru, co chce oglądać, na co pójdzie do teatru czy do kina. Dla mnie konkretnie ważną rzeczą jest, by w swoim aktorstwie nieść depozyt wiary, żeby go rozwijać, ukazywać, żeby w tych może mało sprzyjających warunkach pomnażać go, tak by we wszystkim był uwielbiony Pan Bóg. To jest dla mnie najważniejsze. Dlatego na aktorstwo patrzę także jako na misję. Świetnie o tym powiedział w swoim liście do artystów Jan Paweł II. Mówił, że aktorstwo to nasze powołanie i najważniejsze jest w nim nasze wnętrze, choć wnętrze to czasem nie przebija się przez daną rolę. Ta zewnętrzna konstrukcja to tylko gra, ważniejsze jest wnętrze. Wówczas każda rola może stać się misją.

Czy w czasie pracy nad filmem nie pojawiała się gdzieś taka refleksja: Księże Jerzy, czy było warto? Czy w perspektywie obecnych czasów nie pojawiała się myśl, że być może ta ofiara została przez nas zmarnotrawiona?

Nawet na moment nie pojawiła się we mnie myśl, czy było warto. Nie mam wątpliwości, że było warto. Jestem przekonany, że krew, którą przelał ksiądz Jerzy, nie została zmarnowana, nie była niepotrzebna. Rzeczywiście czas, który teraz przeżywamy, jest trudnym czasem sprawdzianu wolności dla nas wszystkich, ale nawet mając świadomość naszych nie do końca udanych zachowań czy wyborów, nie mam wątpliwości, że było warto.

Pojawiała się jednak inna refleksja: jaka to szkoda, że nie ma teraz z nami księdza Jerzego. To taka pokusa, którą mieli też apostołowie, chcący zachować przy sobie Pana Jezusa. Chcieli, żeby z nimi został, było im dobrze, widzieli cuda, czuli się bezpieczni. Ale Jezus nieustannie mówił, że musi iść do Jerozolimy. Oni tego nie rozumieli. Trzeba było Pięćdziesiątnicy, Zesłania Ducha Świętego, żeby to zrozumieć. Podobnie z moim przeżyciem jakiegoś rodzaju żalu, że ksiądz Jerzy fizycznie nie jest tu z nami. Wiem jednak, że taka była wola Pana. Ksiądz Jerzy odpowiedział na Bożą wolę, podobnie jak Jezus. Poszedł do swojej Jerozolimy. Poszedł do końca za swoim Mistrzem — do końca. Ofiarował swoje życie za swoje owce, spełnił całkowicie powołanie kapłańskie. W innej perspektywie nie potrafię na to spojrzeć. Dlatego nie powstała we mnie ani przez chwilę wątpliwość, czy było warto.

Czy po tym filmie, po spotkaniu z księdzem Jerzym, zmieniło się jakoś Pana życie? Czy ksiądz Jerzy odpowiedział na jakieś Pana wewnętrzne pytania?

Mogę śmiało powiedzieć o swojej wierze w świętych obcowanie. Doświadczałem i doświadczam bliskości księdza Jerzego. Często o nim myślę i czasami wołam Jurku, pomóż mi. Mówię do niego po imieniu, gdyż jest mi bliski.

Bardzo dziękuję za rozmowę, za Pana świadectwo.

Rozmawiał
o. Krzysztof Górski OCD

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama