Trudne decyzje, proste rady

Czym powinien się kierować chrześcijański biznesmen? Prostymi zasadami? Intuicją? Natchnieniem?

Trudne decyzje, proste rady

Trudne decyzje nigdy nie staną się łatwe, można jednak podać kilka prostych rad, które podpowiedzą, co należy uwzględnić w procesie rozeznawania.

Trudna decyzja nie jest łatwa

Parafrazując uliczne bon-moty słyszane tu i ówdzie, można by powiedzieć, że „trudna decyzja nie jest łatwa”. Brzmi banalnie, a przecież niesie w sobie ładunek dobrej nowiny: kto powiedział, że ma być łatwo, i że stopniem łatwości można mierzyć zgodność decyzji z wolą Bożą? Nie jesteśmy w Ameryce, nie jesteśmy wyznawcami teologii sukcesu, od której zresztą sam Jezus był tak daleki, jak tylko może być wschód od zachodu, a Bóg od szatana (vide: kuszenie na pustyni). Łatwo to mają jedynie niewolnicy wypełniający rozkazy, a nie przyjaciele, za których On chce nas uważać; już z samego tego faktu wynika, że chrześcijańskiego spojrzenia na biznes nie można sprowadzać do jedynie etyki biznesowej.

A skoro już uczymy się od Mistrza, to zwraca uwagę fakt, że On też musiał zwracać uwagę na to wszystko, co my — z wyjątkiem grzechu, którym kalamy podejmowane przez nas decyzje — wszak jest naszym bratem, prawdziwym człowiekiem. A więc nocne modlitwy-rozmowy z Ojcem, uwzględnianie okoliczności zewnętrznych i relacji innych ludzi, karmienie się chlebem Słowa Bożego, posty i walki z diabłem — wszystkie te dziejące się w ziemskiej historii Syna elementy musiały być wzięte pod uwagę, by mogła zrealizować się odwieczna wola Ojca. Tak więc nawet w Jego przypadku chodziło o to, co wyrażone zostało trafnie w sentencji przypisywanej św. Ignacemu Loyoli, która powinna spodobać się chrześcijańskim biznesmenom: „Tak Bogu ufaj, jakby całe powodzenie spraw zależało tylko od Boga, a nie od ciebie. Tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał to wszystko zdziałać, a Bóg nic”.

Jeśli z drzewem zielonym tak się sprawy mają, cóż spodziewać się po suchym? Nie jest zła ta Dobra Nowina, że nie będzie lekko — On traktuje nas nie jak niewolników, ale jak przyjaciół, a nawet braci. Bóg czyni to, co do Niego należy, i my mamy uczynić to, czego nikt za nas — nawet (albo: tym bardziej) Bóg — nie zrobi. Nie jest większy uczeń od Mistrza, a dziecko od Ojca. Objawienie przekazane nam w Piśmie oraz nauce Kościoła, w przypadku biznesmenów również katolicka nauka społeczna — muszą zostać niejako „wcielone” w życie, od ogólnych wskazań kierunku czy kamieni granicznych, poza które nie wolno wyjść, trzeba przejść do szczegółów. (Dla przykładu: zasada pomocniczości powinna zostać zastosowana w każdym przedsiębiorstwie, i jeśli jest to trudne, to na pewno zbawienne dla pracodawcy zadanie). Jeśli Wcielenie Boga oznacza kenozę, można oczekiwać, że wszelkie „wcielenie” dokonuje się według tego modelu: stroma i wąska droga wiedzie do celu.

Dobry początek nie jest zły

„Dobry początek nie jest zły” — zacznijmy więc od początku. Powołanie biznesmena jest specyficzne, jak zresztą każde powołanie, jednak wyjątkowość powołania potwierdza regułę typowości, której każde chrześcijańskie powołanie siłą rzeczy podlega. Jak dom sadzi się w ziemi korzeniem fundamentu do dołu, tak biznesmen musi być w pierwszym rzędzie chrześcijaninem, by w ogóle można było mówić o owocach decyzji podjętych „w Bogu”. Jeśli brzmi to banalnie, to banału tego nie należy lekceważyć — bo zdaje się o ten odrzucony kamień wielu budowniczych biznesmenów-chrześcijan już się potknęło.

I druga strona banału: biznes rządzi się swoimi prawami, można by rzec, „świeckimi” — w tym sensie, że być może należałoby mówić nie tyle o „chrześcijańskim biznesie”, ile o „biznesie prowadzonym przez chrześcijanina”. A zatem biznesmen powinien z jednej strony umieć dostrzec autonomię doczesności rządzonej przez prawa, których nie wolno mu nie znać, ale z drugiej strony nie wolno mu w tej doczesnej autonomii widzieć niezależność od nadprzyrodzoności. Właśnie „rozdźwięk pomiędzy wiarą, którą wyznajemy, a życiem doczesnym”, został w jednym z głównych dokumentów soborowych Kościoła zaliczony do „poważniejszych nieprawidłowości naszych czasów” (Gaudium et spes, 43).

W myśl średniowiecznej sentencji agere sequitur esse mówiącej o tym, że działanie wynika z istoty, należałoby podkreślić: najpierw trzeba być chrześcijaninem, żeby żyć jak chrześcijanin. A zatem wszystko rozpoczyna się od „wydarzenia Chrystusa”, od osobistego nawrócenia ku Niemu, od decyzji wyboru „opcji fundamentalnej”, którą jest bycie uczniem Pana. W dokumencie Papieskiej Rady „Iustitia et Pax” tyczącym powołania biznesmenów bardzo mocno podkreślono właściwą kolejność: najpierw należy przyjmować, aby dawać; najpierw Bóg coś czyni dla biznesmena, a dopiero potem ten może działać na rzecz innych (por. Powołanie lidera biznesu. Refleksja, nr 66). Ta gotowość przyjmowania stanowić ma charakterystyczny rys chrześcijańskiego lidera, którego Kościół wzywa zatem do życia sakramentami, lekturą Pism Świętego, modlitwą oraz innymi formami życia duchowego, ponieważ nie są to ani działania opcjonalne, ani też zwykłe elementy życia prywatnego oddzielone i niezwiązane z biznesem” (tamże, nr 68).

Mądre rady nie są głupie

Być może Rabbi, gdyby kierował swoje kazanie do współczesnych (nad)wrażliwych na punkcie swojej człowieczej godności, nie epitetowałby ich owcami; ale może jednak tak, bo trudno znaleźć lepszą egzemplifikację dla podkreślenia odpowiedzialności Pasterza za powierzone mu owieczki. W każdym razie trzeba czytać perykopę o owcach i Pasterzu uwzględniając całość Pisma, a wtedy łatwo wskazać kierunek, zgodnie z którym owce stają się w końcu pasterzami innych owiec, nie przestając być jednak owcami Pana. W tej perspektywie warto być może patrzeć na przedsiębiorcę, który z jednej strony odpowiada za drugich, ale przede wszystkim sam daje się prowadzić Pasterzowi. Zna Jego głos, mówiąc językiem Ewangelii (por. J 10,4). Możemy zatem sformułować paradoks-motto lidera biznesu: tylko ten może podejmować niezależne decyzje, kto nie jest niezależny od drugiego. Od Boga, ale i od człowieka — bo jeśli nie miłuje Boga, którego nie widać, ten, kto nie miłuje człowieka, którego widzi (por. 1J 4,19), to nie można również okazać posłuszeństwa Bogu, którego się nie słyszy, bez słuchania ludzi.

Właśnie życie sakramentalne, dzięki któremu trwamy w jedności z Panem, a także praktykowanie modlitwy i czytanie Słowa Bożego — pozwalają najpierw poznać, a za tym również odróżniać pasterski głos od głosów złodziei i rozbójników, do których chcąc nie chcąc trzeba zaliczyć również samego siebie (nie wszystko da się zwalić na diabła). By poszukiwać w Piśmie odpowiedzi na poszczególne problemy czy oczekiwać podpowiedzi w podejmowaniu konkretnych decyzji, trzeba najpierw być obeznanym z „ogólną” wolą Bożą zapisaną na kartach ksiąg natchnionych, a przede wszystkim — należy znać samego Boga, który się objawił. Dzięki temu — a bez tego nie! — wolno oczekiwać prowadzenia w sytuacjach szczególnych. Przy czym — nigdy dość podkreślania spraw oczywistych — należy pytać Pana o Jego wolę, a gdy ją poznamy — wypełniać, a nie, jak to się zdarza niektórym, podejmować samemu decyzje i „wymuszać” na Bogu błogosławieństwo. Nie pytamy zaś o to, co już zostało nam objawione — w formie zakazów czy poleceń — Bóg nie zmieni zdania, to pewne.

Nicky Gumbel, twórca kursów Alfa oraz autor książki Życiowe pytania, w jednym z jej rozdziałów zatytułowanym „W jaki sposób Bóg nas prowadzi?” zwraca uwagę na to, że choć ostatecznie podejmowanie decyzji jest zawsze sprawą pomiędzy podejmującym decyzję a Bogiem, której to odpowiedzialności nie da się przerzucić na innych, to jednak w procesie rozeznawania wielką rolę odgrywają właśnie inni ludzie. Warto więc zasięgać rady, nawet jeśli ostateczna decyzja miałaby być podjęta wbrew otrzymanym sugestiom. Chodzi zresztą nie tylko o doradztwo, ale również — dodaje Larry Burkett, autor książki Biznes zgodny z Biblią. Biblijne zasady zarządzania w biznesie — o gotowość biznesmena do tego, by inni ludzie rozliczali go z podejmowanych działań”. Dlatego według wspomnianego doradcy biznesowego, warto „stworzyć grupę bezstronnych chrześcijańskich doradców” (tamże, s. 23), zwrócić się do współmałżonka (niezastąpiony „kobiecy węch”, ale też „nieprofesjonalne” doradztwo, które może rzucić, paradoksalnie, więcej światła niż „zawodowi” doradcy), ale też do doświadczonych i mądrych chrześcijan, do kierowników duchowych czy „towarzyszy drogi”, do przyjaciół i rodziców (nie muszą znać się na biznesie, ale znają nas; nie muszą być wierzący, ale posiedli życiowe doświadczenie). Być może autorytety biznesowe warto postawić na końcu, ponieważ rady „techniczne” czy „specjalistycznie wąskie” sprawiają, że łatwo umyka to, co najważniejsze. W każdym razie trzeba chyba postępować według algorytmu: im poważniejsza sprawa, tym poważniejsze rozmowy, czyli więcej doradców, którzy mają być „wymagający” względem nas. Według Amerykanina korzystanie z rad niewierzących wchodzi w grę, jednak powinno być ograniczone: „Problemem nie jest rada, jakiej nam udzielają, ale ta, której nie są w stanie nam udzielić ze względu na brak duchowego rozeznania” (tamże, s. 96).

Zdrowy rozsądek nie jest chory

Katolik nie wątpi, że wiara nie sprzeciwia się rozumowi, owszem ich współdziałanie dokonuje się z korzyścią i dla wiary, i dla rozumu. Boże prowadzenie nie tylko że nie zwalnia nas z myślenia, ale właśnie dokonuje się poprzez myślenie poddane Bogu. Jeśli nie tylko wiara, ale i rozum jest darem Stworzyciela, to z kolei o wielkości tego daru niech świadczy fakt, że sam Bóg, kiedy stał się człowiekiem, przyjął także rozumną duszę ludzką (por. Katechizm Kościoła Katolickiego, nr 471). Dzięki temu zraniony przez grzech rozum mógł zostać przez Syna Bożego zbawiony: „W całkowitej i doskonałej naturze prawdziwego człowieka narodził się prawdziwy Bóg — pisał w V w. papież Leon Wielki — cały w tym, co jest Jego i cały w tym, co jest nasze. »Naszym« nazywamy te właściwości, które Stwórca nadał nam na początku, a które podjął, ponieważ musiały zostać naprawione”. Zachodzący w głowę biznesmen niech kontempluje w trudzie podejmowania decyzji dobrą nowinę, że jego rozum został odkupiony i że sam Pan posługiwać się musiał (chciał) ludzkim myśleniem w tworzeniu planów misyjnych.

Bóg może prowadzić w sposób nadprzyrodzony, może też — i zdaje się że chętnie to czyni — „milknąć”, bo tylko takie „wycofanie” pozwoli przedsiębiorcy szukać Bożą wolę, a przez to upodabniać się do Boga. Poddany Chrystusowi biznesmen może założyć — bez fałszywej pokory — że zna lub „zgaduje” wolę Bożą, nawet jeśli nie ma jej wprost objawionej. Wielkiej odpowiedzialności towarzyszy łaska większej wolności: nie wolno dać się sparaliżować lękiem o podjęcie złej decyzji, ale próbować podjąć dobrą, a gdyby zdarzyło się „pudło” — wyciągać wnioski na przyszłość. Bóg nie jest Zegarmistrzem, ale, by spopularyzować określenie teologa i wolnorynkowego myśliciela Michaela Novaka, „Panem Absurdu”, który sprawuje swoją opatrzność nad światem chaosu, przypadkowości, a nawet błędów. Ostatecznie jest też Zbawicielem, który ma moc ratować od konsekwencji złych decyzji! Jezusowa przestroga, by nie troszczyć się zbytnio o swoje życie (por. Łk 12,22) nie powinna być czytana „fundamentalistycznie”: nie chodzi o brak planowania (konieczny w życiu, a więc i w biznesie), ale o zaufanie do Boga. Z kolei ustalenie priorytetów w dysponowaniu czasem pozwoli zachować równowagę pomiędzy nadmiernym obciążeniem prowadzącym do wypalenia a gnuśnością czy lenistwem, które w żadnym wypadku nie zostaną pochwalone, jak wynika to z wielu przypowieści Jezusowych (por. np. Mk 13,33-37).

Człowiekiem z tej „zasiglowanej” przypowieści, który udał się w „podróż” — jest oczywiście nasz Pan. Zostawił dom, a więc Kościół, a nawet świat cały, i pozostawił staranie o wszystko swoim sługom, którym wyznaczył zajęcia — każdemu odpowiednie do jego zdolności naturalnych oraz darów Ducha Świętego (bo zadanie jest nieludzkie, przekraczające zdolności człowieka ziemskiego — wszak od jego wykonania zależy życie w niebie!). Ale przecież, jeśli zastanowić się głębiej, to Pan wcale nie wyjechał: jest obecny w Kościele i w Słowie Bożym, posyła swojego Ducha, na którego natchnienia można liczyć. A zatem biznesmen pozostaje „rozpięty” pomiędzy odpowiedzialnością (bo Pan „wyjechał”) związaną z podejmowaniem decyzji, z których Pan go nie wyręczy, a posłuszeństwem (bo Pan jednak „został”), które nie byłoby możliwe, gdyby nie dało się słyszeć Jego „głosu”, Jego woli.

Pierwsze powołanie nie jest drugie

Jeśli nigdy dość walki ze stereotypem rzekomej wojny wiary i rozumu, to z kolei koniecznie trzeba jeszcze stoczyć batalię o pierwszeństwo wiary nad rozumem — w tym sensie, że to rozum poddaje się wierze, a nie odwrotnie. Zbyt mało podkreśla się — a jeśli w niniejszym tekście tematowi temu poświęcam ostatnią część, to może właśnie dzięki temu myśl ta zostanie zapamiętana — właśnie nadprzyrodzonemu działaniu Pana, którego nadzwyczajnego prowadzenia wolno, a nawet trzeba, oczekiwać. Myślę, że i na rodzimym „podwórku” dałoby się wysłuchać opowieści podobnych tym, które kiedyś czytałem w Najszczęśliwszych na świecie — książce opowiadającej o początkach „Biznesmenów Pełnej Ewangelii”, pełnej „nieoczekiwanych zwrotów akcji” w mocy Ducha Świętego.

Biznesmen może liczyć na prowadzenie w Duchu Świętym, który „przypomni” wszystko, co Jezus powiedział — a więc, w tłumaczeniu z biblijnego na „nasz” — sprawi, że Słowo Boże stanie się słyszalne i zrozumiałe, a przede wszystkim żywe i życiowe. Potrzeba oczywiście modlitwy słuchania (a nie tylko mówienia), a może i postu otwierającego duchowe „uszy” (por. Dz 13,2). Duch może wzbudzać w człowieku silne pragnienie zrobienia czegoś (por. Flp 2,13) lub zaniechania, ma moc otwierać drzwi (por. 1Kor 16,9) lub je zamykać (por. Dz 16,7). Im ściślejsza relacja z Bogiem, tym mniejsza szansa na pomylenie własnych pomysłów z Bożą wolą. Ponieważ zadaniem liderów biznesu — dotyczy to zresztą wszystkich powołań świeckich — „jest szukanie królestwa Bożego przez zajmowanie się sprawami świeckimi i kierowanie nimi po myśli Bożej”, i właśnie „tam powołuje ich Bóg” (Lumen gentium, nr 31), dlatego Bożego prowadzenia trzeba oczekiwać nie poza, ale właśnie w biznesowej działalności. Trudno o większą pomyłkę niż ta, którą popełniają ci, którzy w Bogu widzą kogoś niezainteresowanego sprawami doczesnymi, z których „utkana jest ich egzystencja” (tamże). [Na marginesie: właśnie taka mentalność staje się prawdziwą przyczyną obserwowanej tendencji do widzenia w chrześcijaństwie „prywatnej sprawy”, bez wpływu na życie społeczne].

Warto medytować nad historią ojca wierzących, Abrahama, którego Bóg prowadził nie pomimo, ale właśnie w konkretnych warunkach doczesnych, choć ostatecznie, jak się okazało, Boże powołanie przekraczało przyrodzone obietnice. Podobnie chrześcijański przedsiębiorca na swoje powołanie musi patrzeć „dwuwymiarowo”, z perspektywy nadprzyrodzonej widząc sprawy doczesne; według Powołania lidera biznesu będzie on żył cnotami teologalnymi: wiarą, nadzieją i miłością (por. nr 82). Wiara pozwoli widzieć biznes nie jedynie z punktu widzenia zysku, który „jest dobrym sługą, ale kiepskim panem” (tamże, nr 53). Wracając do „dobrego początku, który nie jest zły”: fundamentem jest powołanie chrześcijańskie, a nie powołanie do biznesu. A zatem biznes służyć ma celowi, jakim jest zbawienie. Może się zdarzyć nawet i tak, że tego ostatniego nie da się osiągnąć bez porzucenia biznesu. Bankructwo zresztą też może być błogosławione. W każdym razie nie da się iść naprzód inaczej jak w „ciemności wiary”.

Tekst ukazał się na stronie Duszpasterstwa Przedsiębiorców i Pracodawców „Talent”. Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama