Zbigniew Boniek opowiada o swej karierze i wpływie wiary i Boga na życie i sport
Wypowiedzi pochodzą z książki "Boży Doping", Wydawnictwo "Rafael"
Urodzony w 1956 roku. Jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii polskiego futbolu, w 1982 roku w plebiscycie „France Football" wybrany trzecim piłkarzem Europy i najpopularniejszym sportowcem kraju. Wychowanek bydgoskiego Zawiszy, największe sukcesy odniósł w barwach łódzkiego Widzewa (1975-82), ale przede wszystkim Juventusu Turyn (1982-85), z którym zdobył nie tylko mistrzostwo Włoch, lecz także Puchar Europy, Puchar Zdobywców Pucharów i Superpuchar Europy. Występował też w AS Roma (1985-88). 80-krotny reprezentant Polski, brązowy medalista mistrzostw świata w 1982 roku, ponadto uczestnik Mundiali w Argentynie (1978) i Meksyku (1986). Po zakończeniu kariery zaliczył krótkie epizody trenerskie, a później zajął się sportowym marketingiem. W 1999 roku wybrany wiceprezesem PZPN.
"Myślę, że mam dobre notowania u Boga.
Kilka razy w życiu otrzymałem na to dowody..."
-Czy Pan popularny jako znakomity pił-karz, potem dał się pan poznać jako dobry menedżer, a ostatnio jako -wiceprezes Polskiego Związku Piłki Nożnej. Polscy kibice dużo wiedzą o Bońku, poza jednym - czy wierzy pan w Boga?
- Oczywiście. Jestem człowiekiem wierzącym i praktykującym, podobnie jak większość Polaków.
- Czy było tak zawsze, czy dopiero ostatnio?
- Zawsze byłem człowiekiem wierzącym i praktykującym. I to stwierdzenie, że jestem katolikiem, powinno wystarczyć.
- Czy fakt, że jest pan katolikiem był pomocny w karierze sportowej?
- Powiem szczerze, nie lubię mówić o swoich przekonaniach, odczuciach. Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi może to ciekawić, ale nie potrafię się obnosić z tym, że wierzę w Boga. Po prostu, wierzę i koniec, kropka.
- A jak przedstawiała się kwestia wiary w drużynach piłkarskich, w których pan występował?
- Grałem w kilku klubach oraz w reprezentacji Polski i różnie z tym było. Na przykład we włoskim Juventusie, co niedzielę o godzinie dziewiątej rano, w hotelu, w którym przebywaliśmy na zgrupowaniu, odbywała się krótka Msza święta. Kto chciał, mógł w niej uczestniczyć. Nie było żadnego przymusu, żadnej presji. I na modlitwę przychodziło po pięć, sześć osób. Niektórzy przyjmowali Komunię. Traktowano to jako prywatną sprawę każdego zawodnika. Nigdy nie rozmawialiśmy na temat wiary, Boga.
- Są jednak zawodnicy, którym właśnie sport pozwala na przełamanie pewnej bariery. Wychodząc na arenę walki nabierają odwagi, aby zademonstrować swoją więź z Bogiem, żegnają się. Nie pamiętam, czy pan się kiedykolwiek przeżegnał na boisku?
- Uważam, że w wielu przypadkach sportowcy robiąc znak krzyża wykonują tylko gest. Nie wiem, czy to siła przyzwyczajenia, czy rzeczywiście wyraz wiary. Nie chcę mówić za kogoś, aleja będąc na boisku zawsze myślałem tylko o grze, o niczym innym. Myślę, że mam dobre układy z Górą, mam dobre notowania u Boga. Kilka razy w życiu otrzymałem na to dowody. Zdarzył mi się na przykład w Polsce straszny wypadek samochodowy, w którym auto zostało doszczętnie rozbite, a mnie nic się nie stało. Wyszedłem z kraksy bez szwanku. Nie wiem, czy czuwała nade mną Opatrzność Boska, ale jest faktem, że po tym wszystkim poszedłem później do kościoła i zapaliłem świeczkę. Nie chcę już więcej na ten temat mówić...
- Czy podobnie jak wielu Polaków, wiarę w Boga wyniósł pan z domu rodzinnego?
- W mojej rodzinie wszyscy są praktykującymi katolikami. Charakter, wychowanie, wiara - to zawsze wynosi się z domu rodzinnego. Natomiast późniejszy problem kultywacji wiary to już osobista sprawa każdego człowieka. Rodzice nie mają przecież możliwości, aby przez cały czas nakłaniać do chodzenia do kościoła. I muszę powiedzieć, że młodzi ludzie, kiedy tylko dostrzegają, że rodzicielskie oko trochę mniej ich pilnuje, często tracą kontakt z religią. Bo to jest tak, że w środowisku młodzieżowym bardzo łatwo zaimponować czymś złym, trudniej natomiast zdobyć uznanie rówieśników swoją wzorową postawą. Przyznam się szczerze, że w młodości też lubiłem trochę porozrabiać, ale jak przychodziła niedziela, obowiązkowo szedłem do kościoła.
- Czy sport wyczynowy, którego uprawianie pochłania mnóstwo czasu, nie odciąga ludzi od kościoła?
- Nie przesadzajmy. Osiągając sportowe sukcesy, wcale nie trzeba tracić normalnego życia. Sportowiec ciężko trenuje najwyżej trzy, cztery godziny dziennie, natomiast pozostały czas ma wolny. Uważam, że największe sukcesy osiąga się właśnie wtedy, gdy sportowiec poza treningiem mądrze zagospodarowuje swój czas, na przykład na studiowanie, na czytanie książek. Nawet gra w karty dużo daje. Nikt nie może jednak powiedzieć, że z powodu meczu nie mógł pójść do kościoła.
- Grając przez wiele lat we Włoszech był pan bliżej Ojca Świętego...
- Jestem Polakiem, który nadal mieszka we Włoszech i muszę przyznać, że darzę Papieża najwyższym szacunkiem. Kiedy grałem w piłkę, to w Italii zawsze mnie kojarzono z Janem Pawłem II i mówiono, że jesteśmy dwoma najbardziej znanymi ludźmi z Polski. Był to dla mnie ogromny zaszczyt, że wymieniano moje nazwisko obok tak wielkiej postaci, jaką jest Papież. Kilka razy byłem na audiencji u Ojca Świętego, przyjmował mnie nawet prywatnie. Jestem z tego niezmiernie dumny. Często, kiedy wracam do Rzymu, staram się przejść po Placu Świętego Piotra, lubię popatrzeć na mury Watykanu. Do dziś dokładnie pamiętam konklawe, kiedy kardynała Karola Wojtyłę wybrano na Papieża. Pamiętam ten dreszczyk, gdy ogłoszono nazwisko naszego wielkiego rodaka. Byłem jeszcze wtedy w Polsce, w tym komunistycznym kraju, w którym partyjni bonzowie po cichu chrzcili swoje dzieci i po kryjomu chodzili na Mszę.
- Jak polski sportowiec był postrzegany we Włoszech?
- Nie ukrywam, że fakt, iż Polak jest Papieżem, bardzo mi pomagał podczas mojej sportowej kariery we Włoszech. Zawsze mówiono, że Boniek to Polak, tak jak Papież. Naprawdę, bardzo dużo Mu zawdzięczam. Ale pamiętajmy, że Jan Paweł II pomógł wszystkim Polakom. Gdyby nie Ojciec Święty, Polska byłaby nadal kra jem gorszej kategorii. On zmienił naszą Ojczyznę.
opr. JU/PO