Wojciech Fortuna opowiada o swej karierze i wpływie wiary i Boga na życie i sport
Wypowiedzi pochodzą z książki "Boży Doping", Wydawnictwo "Rafael"
Urodzony w 1952 roku. Mistrz olimpijski w skokach narciarskich podczas Igrzysk w Sapporo w 1972 roku. To byt wspaniały początek, niestety, zmarnowanej kariery. Zdobył kilkakrotnie mistrzostwo kraju, ale już nigdy później nie zbliżył się do osiągnięcia z Sapporo. Utrwalił się w pamięci jako autor legendarnego skoku ora zdobywca pierwszego i jedynego dla Polski złotego medalu olimpijskiego w zimowych igrzyskach XX wieku. Po zakończeniu kariery był taksówkarzem w Zakopanem, aktualnie przebywa w USA.
"Myślę, że jestem dobrym chrześcijaninem.
Nikogo nie zabiłem,
ani nikomu nie robię krzywdy..."
Czy jest pan osobą wierzącą?
- Jestem osobą wierzącą, nie narzucającą się Panu Bogu.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że nie gonię do kościoła na szóstą rano czy na sumę, bo Pan Bóg nie lubi, żeby się mu narzucać. Ja wierzę na tyle, że jak potrzebuję, to się pomodlę i wyspowiadam Panu Bogu. I to, jak mi się wydaje, wystarcza.
- Codziennie się pan modli?
- Czasami, jak mam takie natchnienie, to się pomodlę, żeby mi się coś udało.
- Skoki narciarskie są dyscypliną bardzo trudną i przede wszystkim niebezpieczną. Czy wówczas, kiedy szybuje się w powietrzu, myśli się o czymś innym, niż tylko o szczęśliwym zeskoku? A może to odpowiedni czas na krótką modlitwę?
- Raczej nie. Koncentrowałem się głównie na samym skoku. Myślałem, by odbić się w odpowiednim momencie. Bo w skokach narciarskich to jest tak jak w polityce: jak się odbije w odpowiednim momencie, to się szybuje daleko. Każda faza lotu musi być przemyślana. Gdy wyjście z progu jest mniej udane, można to nadrobić. Więc w każdym momencie trzeba myśleć. Leci się jak ptak z pełną swobodą tylko wtedy, kiedy się dobrze wyjdzie z progu. Ale myśli się do końca. W powietrzu nigdy nie myślałem o Bogu, ale raczej o tym, aby jak najdalej skoczyć, żeby "naciągnąć" ten skok.
- A przed startem?
- Zawsze tak było, że człowiek się przeżegnał przed startem. Także wtedy, w Japonii, zrobiłem znak krzyża.
- Czy -wiara w Boga pomogła panu w jakiś sposób w odniesieniu sukcesów sportowych?
- Z pewnością tak. Uważam, że każdy normalny człowiek powinien w coś wierzyć. Ale jak powiedziałem wcześniej, ja nie narzucam się Bogu, lecz w Niego wierzę. Jeżeli potrzebuję Jego pomocy, to się do Niego czasem zwracam.
- Czy tylko wtedy, kiedy pan czegoś potrzebuje? To trochę egoistyczne podejście. A jak pan zdobył złoty medal olimpijski, to co?
- Mówiłem też, że trzeba Bogu za to podziękować.
- Po Sapporo dużo się wydarzyło. Przyszły trudne chwile: alkohol, problemy zawodowe i osobiste...
- Nigdy nie miałem problemu alkoholowego. To był wymysł prasy. Po Sapporo startowałem jeszcze przez sześć lat, więc nie mogłem być alkoholikiem. Później byłem taksówkarzem, to codziennie jeździłem. A jak miałem wolne, to sobie w sobotę siadłem z kolegami i wypiłem gorzałkę. Tak samo jak i dzisiaj, siądę i też czasem wypiję, chociaż... Od dwóch lat nie wypiłem kieliszka.
- Czy, jednak, tamten ogromny sukces nie przewrócił panu, młodemu wówczas człowiekowi, w głowie, a później nie wpłynął negatywnie na dalsze losy?
- Raczej nie. Mógł mi zaszkodzić jedynie w tym, że nie pomógł mi się usamodzielnić. Byłem wychowywany w czasach komuny. Najpierw za rączkę prowadzili mnie rodzice, a potem klub. Nagle któregoś dnia mnie zwolniono. Nie wiedziałem co z sobą zrobić. Za granicę nie mogłem pojechać, bo mi paszportu nie dawali. W sporcie oferowali mi śmieszne pieniądze, więc spróbowałem na taksówce. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że jednak nie zmarnowałem swojego życia.
- Ale przecież rozwiódł się pan z żoną...
- Bardzo żałuję, że tak się stało, ale pewnych spraw nie da się odkręcić. Pozostał pewien kac moralny. Mam za to dwoje dzieci, z którymi mam bardzo dobry kontakt. Córka Beata skończyła historię na WSP w Krakowie, syn Tomasz technikum budowlane. Będąc w USA, cały czas im bardzo pomagałem.
- A czy wtedy, kiedy było panu naprawdę ciężko, nie zdarzyło się panu buntować przeciw Bogu?
- Nigdy nie złorzeczyłem na Boga. Nigdy na Niego się nie obrażałem. Zbuntować to mogłem się tylko w stosunku do drugiej osoby.
- Mimo że Bóg jest obecny w pana życiu, to do kościoła chodzi pan raczej sporadycznie...
- Do spowiedzi, takiej klasycznej, byłem 20 lat temu. Teraz spowiadam się tylko i wyłącznie przed samym Bogiem. W kościele bywam od czasu do czasu.
- Czy w takim razie uważa się pan za dobrego chrześcijanina?
- To trudne pytanie. Musiałby mnie ktoś inny ocenić. Ale myślę, że jestem dobrym chrześcijaninem. Nikogo nie zabiłem, ani nikomu nie robię krzywdy.
- Kim dla pana jest Ojciec Święty?
- Człowiekiem, na którym możemy się wszyscy wzorować. Jest osobą bardzo szlachetną. Gdy podano do wiadomości, że został wybrany papieżem, przekraczałem wówczas granicę niemiecką. Z wrażenia musiałem się zatrzymać, bo nie byłem w stanie prowadzić samochodu. Obserwuję Jego wszystkie podróże. Gdy zobaczyłem w telewizji, jak w czasie pielgrzymki do Polski w 1999 roku podszedł do Niego taki jeden pan i pogroził Mu palcem mówiąc -„niech pan zabiera te krzyże", to wzburzyła się we mnie krew. Obstawa papieska zachowała się elegancko, ale ja bym temu facetowi solidnie przyłożył.
- Jak się panu wiedzie w Ameryce?
- W Chicago mam firmę malarską i sam dużo pracuję. Sportowo się nie udzielam, przynajmniej na razie. Ostatnio byłem bardzo zajęty pisaniem książki „Szczęście w powietrzu". Dziękuję Bogu, że mogłem się tu znaleźć i że mogę godziwie zarabiać. W kraju wielu kolegów, wspaniałych kiedyś sportowców, żyje w skrajnej nędzy. Mam jeszcze ambicje i trochę siły w rękach, więc od nikogo nic nie potrzebuję.
- A co pan sądzi na temat Kościoła katolickiego jako instytucji?
- Uważam, że jest bardzo potrzebny i że robi dobrą robotę. Pomaga w wyznawaniu wiary, a bez wiary to nie ma życia.
opr. JU/PO