Czy istotą europejskości jest rewolucja francuska?
Źródłem europejskości, a może jej esencją, jest w zamyśle twórców konstytucji rewolucja francuska.
Pisanie w czasie wakacji o Konstytucji Europejskiej jest zabiegiem ryzykownym. Nie dość, że wszyscy mają już serdecznie dosyć tego dokumentu, to jeszcze rozważania prawnicze mają się nijak do nastroju wypoczynku i oderwania od codziennych kłopotów. A poza wszystkim -na plażach jest tak mało koszy na śmieci, że wywalenie konstytucji do kosza (gdzie jest jej miejsce) mogłoby doprowadzić do zaśmiecenia połowy europejskich plaż.
Trudno wszakże nie odnieść się do sprawy, która ma na całe lata organizować życie polityczne Europy, a która została w naszej debacie publicznej doszczętnie zakłamana, czego doświadczyłem, uczestnicząc ostatnio w kilku publicznych debatach na temat konstytucji.
Nigdy nie spodziewałem się, że będę zazdrościł fryzury marszałkowi Oleksemu. A jednak. Kiedy słuchałem wypowiedzi rządowych i pozarządowych euroentuzjastów, to włos mi się na głowie jeżył, co wygląda nieestetycznie i obniża moją własną wiarygodność w oczach obserwatorów. A jeżył mi się włos z wielu powodów. Kiedy dyrektor departamentu UE naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych mówił na konferencji naukowej, że nie wiemy, jakie były przyczyny zmiany stanowiska wielu krajów Unii wobec projektu konstytucji, to zadawałem sobie pytanie, co robili nasi dyplomaci i negocjatorzy w ciągu ostatniego półtora roku? Kiedy czołowa euroentuzjastka Róża Thun wywodziła, że naszym interesem jest jak najsilniejsza Komisja Europejska i brukselska biurokracja, zadawałem sobie pytanie, dlaczego nie wierzymy w energię narodową Polaków? Kiedy wreszcie piosenkarz Hołdys dowodził, że zaledwie połowa Europejczyków to chrześcijanie, chciałem zapytać, czy reszta to animiści, czy też ateiści?
Doszedłem w wyniku wspomnianych zdziwień do wniosku, że warto uporządkować kilka oczywistych, zdać by się mogło, kwestii dotyczących Traktatu Konstytucyjnego, poczynając od części najbardziej bulwersującej, czyli jego preambuły i upartego wykreślania z niej chrześcijaństwa.
Dokument nazywany uparcie Konstytucją Europejską w oczywisty sposób konstytucją nie jest! Jak zapewniają znawcy prawa, jest to zwyczajna umowa międzynarodowa. Konstytucja jako dokument regulujący życie społeczne i wzajemne stosunki pomiędzy obywatelami, organami państwa oraz hierarchizujący władzę państwową jest formą dokumentu zastrzeżoną dla organizmów państwowych, a Unia Europejska państwem nie jest. Niemniej, twórcy rzeczonego traktatu dokonali kilku sprytnych zabiegów mających tworzyć wrażenie, iż uchwalili konstytucję. Dokonali tych zabiegów, bo spora ich część jest zwolennikami państwa Europa i likwidacji innych struktur na kontynencie. Wiedzieli jednak, że narody europejskie takiego konceptu nie zaakceptują, postanowili wobec tego wprowadzić tę podmiotowość tylnymi drzwiami. Mogę się tylko domyślać, że podczas obrad prezydium Konwentu Europejskiego padały pomysły w rodzaju: uchwalimy konstytucję, wprowadzimy stanowisko prezydenta Europy, określimy podstawy aksjologiczne nowego superpaństwa, ale powiemy rządom i obywatelom, że to tylko puste formy. Jak je przegłosują, to postaramy się wypełnić je realną treścią. W końcu polityka jest sztuką korzystania z kolejnych precedensów.
Zasadniczym sposobem przerobienia traktatu na konstytucję okazało się poprzedzenie go preambułą, czyli wstępem opisującym założenia ideowe dokumentu. Co prawda, preambuły miewają też traktaty międzynarodowe, ale ich charakter jest trochę inny. Bo, na przykład, w preambule Traktatu Waszyngtońskiego, czyli dokumentu powołującego do życia NATO, mowa jest o kluczowych wartościach, które wyznają sygnatariusze traktatu i których przyjęcie jest warunkiem wejścia w skład Sojuszu. Tymczasem preambuła Traktatu Konstytucyjnego ma ambicje opisania, czym jest Europa i europejskość. Ma więc charakter filozoficzny, typowy dla konstytucji narodowych.
Wbrew twierdzeniom obrońców eurokonstytucji, zapisy preambuły nie są wcale próbą znalezienia najmniejszego wspólnego mianownika, który byłby w stanie pogodzić wszystkie państwa europejskie. Przeciwnie, koncept ideologiczny, nawet po jego lekkim rozwodnieniu w czasie prac Konferencji Międzyrządowej, jest wyjątkowo spójny. Źródłem europejskości, a może jej esencją, jest w zamyśle twórców konstytucji rewolucja francuska i myśl socjalistyczna. Uznanie za podstawową tradycję Europy starożytnej Grecji i Rzymu znajdziemy już w mowach Robespierre'a, nie mówiąc już o filozofach francuskiego oświecenia. A odmieniane na wszystkie sposoby słowo „postęp" w połączeniu z życzeniowym pakietem praw socjalnych to fundament myślenia socjalistycznego. Argumenty części polskich środowisk katolickich, że konstytucja jest świetnym dokumentem, a jej jedyną słabością jest brak nazwy chrześcijaństwa wśród źródeł europejskości, dowodzą zwykłego zaślepienia. Mamy bowiem do czynienia z dokumentem wywodzącym się z tradycji antychrześcijańskiej.
Naturalnie 90 procent jego treści wypełniają kwestie techniczne, które lepiej lub gorzej (często gorzej) regulują funkcjonowanie wielkiej organizacji międzynarodowej. W tym sensie dobrze się stało, że taki dokument, ujednolicający działanie Unii, powstał. Ale jego ambicje konstytucyjne są na tyle niebezpieczne, że jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się wyrzucenie całego traktatu do śmieci.
Pominięcie chrześcijaństwa wśród czynników tworzących Europę jest, jak wykazałem, zabiegiem świadomym, bo dokument ten ma charakter programu politycznego liberalnej lewicy. Zarazem jednak jest dramatycznym kłamstwem uniemożliwiającym dotknięcie samych źródeł Europy. Nawet gdy jest się ateistą czy buddystą deklarującym przynależność do cywilizacji europejskiej, nie można uwolnić się od chrześcijaństwa. Opowiadałem w telewizyjnej debacie historyjkę, która przydarzyła mi się wiele lat temu podczas studenckiej praktyki wakacyjnej, kiedy to koleżanka, córka średniego działacza PZPR, w czasie zwiedzania kościoła NMP w Gdańsku zadała mi pozornie naiwne pytanie (ale szczere): „co to jest Przenajświętszy Sakrament"? Przechodziliśmy koło napisu sugerującego zwiedzającym uklęknięcie. Moja ówczesna odpowiedź była deklaracją zaskoczenia. Nie jej ateizmem - ma do niego prawo. Zaskoczenia tym, jak można studiować polonistykę, nie znając pojęcia „Przenajświętszy Sakrament"? Zapytałem wtedy młodą damę, jak była w stanie odczytywać literaturę bez znajomości Biblii, bez wiedzy o chrześcijaństwie, jego rytuałach i symbolach. W tej sytuacji znajdzie się też Europejczyk pozbawiony chrześcijańskich korzeni. Dalszym ciągiem będzie odczytywanie Ostatniej Wieczerzy Leonarda jako reklamy żywności ekologicznej, a wizerunków Madonny jako portretów kobiecych. Tylko czekać, aż jakiś młodzieniec, przeczytawszy o Jezusie, uzna, że mowa o hiszpańskim piłkarzu.
„Arystoteles nie był chrześcijaninem" - padł kolejny argument ze strony zwolenników obecnej wersji traktatu. Nie polemizowałem, dopiero chwila zastanowienia sprawiła, że uznałem, iż nawet to - z pozoru oczywiste - stwierdzenie, w istocie jest nieprawdziwe. Arystoteles bowiem do europejskiego myślenia został wprowadzony przez św. Tomasza. I odczytujemy jego pisma, po dzień dzisiejszy, jako osadzone w tradycji Europy, a więc tradycji chrześcijańskiej.
Naturalnie, możemy, mówiąc o źródłach europejskości, pominąć chrześcijaństwo, ale tylko wówczas, gdy za podstawowy kanon sztuki europejskiej uznamy malowidła jaskiniowe z Lascaux, a za naszego bezpośredniego przodka neandertalczyka. I być może gdzieś u podstaw myśli lewicowej tkwi taki zamysł, bo marzeniem pokoleń rewolucjonistów było przecież stworzenie ludzkiej miazgi, odciętej od korzeni i od wspólnoty, pozbawionej pamięci i dzięki temu łatwo sterowalnej. Jeśli jednak myślimy o wspólnej Europie, nie zjednoczonej siłą oręża, ale wspólnotą wartości i stylu życia, to trudno będzie nam budować ją bez odwołania do tradycji chrześcijańskiej.
Mam nadzieję, podobnie jak większość polityków europejskiej centroprawicy (z kilkoma rozmawiałem w ostatnich dniach), że projekt Traktatu Konstytucyjnego upadnie w referendach w co najmniej paru państwach Europy. Mam również nadzieję, że ze złego projektu narodzi się coś dobrego, czyli debata nad istotą wartości łączących Europejczyków. Wydaje się, że od udziału -a może i od inicjatywy - w takiej dyskusji nie powinien uchylać się Kościół katolicki.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg