Wspomnienia z historii Caritas Polska
— Wysiadać! Kłamcy, przewozicie broń!!! — wrzeszczy gruby rosyjski pogranicznik, aż szyby w busie polskiej Caritas zaczynają drżeć. Ojciec Hubert, wyrwany ze snu w długiej kolejce wozów przed czeczeńską granicą, przeciera zdumione oczy.
Nadbiegają kolejni uzbrojeni w kałasznikowy pogranicznicy, krzyczą, oślepiają pracowników Caritas latarkami. — Jaką broń? — próbuje przekrzyczeć wrzask ojciec Hubert. Twarz pogranicznika z oburzenia staje się jeszcze bardziej czerwona. — Jak to jaką?! Wasz kierowca z pierwszej ciężarówki zeznał, że przewozicie puszki!
Dzisiaj ojciec Hubert Matusiewicz, wicedyrektor Caritas Polskiej, śmieje się wspominając tamtą odprawę celną. — „Puszki” to po rosyjsku armaty. A my wieźliśmy do Czeczenii tylko konserwy mięsne! — mówi.
Okazja do wspomnień jest dzisiaj wyjątkowa. Caritas Polska obchodzi bowiem dziesiąte urodziny.
Jak na dziesięciolatka, Caritas jest dzieckiem bardzo dojrzałym. Zdążyła założyć ponad 630 domów samotnej matki, schronisk dla bezdomnych, hospicjów, ośrodków rehabilitacyjnych, kuchni dla ubogich. Na każdą wieść o kataklizmach i wojnach na drugim końcu świata zbierała wśród Polaków pieniądze i wysyłała ofiarom setki ton lekarstw i żywności. Widziała już wiele krwi, np. w ogarniętej szaloną wojną Ruandzie albo w zrujnowanej trzęsieniami ziemi Turcji.
— Nie zapomnę ruin Groznego podczas pierwszej wojny w Czeczenii. Weszliśmy na wymarłe, usłane odłamkami i gruzem podwórko — wspomina ojciec Hubert. — Dopiero po kilkunastu minutach z piwnicznych okienek zaczęli wyglądać zalęknieni ludzie. Żyli w piwnicach i resztkach klatek schodowych jak zwierzęta, jak nie-ludzie — mówi. — To było dawne osiedle nauczycielskie. Choć ci ludzie nic nie mieli, okazali się wspaniali. Pomyśleli o czeczeńskich dzieciach i pomogli nam później zorganizować dla nich kolonie — dodaje.
Na kolonie Caritas przyjechało z Czeczenii do Polski ponad sto dzieci. Nie rozbierały się do spania przez kilka pierwszych dni. W końcu poczuły się trochę pewniej. Opiekunowie zabrali je na basen. Wtem nadleciał sportowy samolot. Wszystkie dzieci w jednej chwili wyskoczyły z wody i ukryły się w krzakach.
Caritas istniała w Polsce także przed wojną i krótko po jej zakończeniu. W 1950 r. jednak komunistyczne władze zlikwidowały ją, a cały majątek przekazały reżimowemu Zrzeszeniu Katolików Świeckich. Szefowie zlikwidowanej Caritas spędzili kilka miesięcy w więzieniach. — Pamiętam nalot UB na nasze parafialne biuro Caritas w Lublińcu — wspomina ks. Marian Malcher, emerytowany dyrektor Caritas archidiecezji katowickiej. — Zaszedłem tam wracając ze szkoły, patrzę, a tu wszystkie papiery na podłodze, wszystko wywrócone do góry nogami.
Caritas udało się wskrzesić dzięki nieżyjącemu już Czesławowi Dominowi, biskupowi z Katowic, a później z Koszalina. Ten szczupły, wysoki człowiek był przewodniczącym Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski. Był wyczulony na potrzebujących. Kiedyś na kolację wigilijną katowickich biskupów przyprowadził żołnierza, którego chwilę przedtem spotkał na ulicy. Chłopak nie zdążył na pociąg do domu, a bp Domin wyczuł to. Podczas każdej wizytacji w parafiach dawał jakiejś rodzinie wielodzietnej pralkę automatyczną. Fundował ją z własnych pieniędzy. — Mówiłem mu: Przecież w ten wybiórczy sposób nie rozwiążesz całego problemu. A on na to: „Wiesz, ja i tak za mało pomagam konkretnie” — opowiada ks. Malcher.
Caritas była ukochanym dzieckiem biskupa Domina. Jako koszalińsko-kołobrzeski ordynariusz wymyślił akcję „Koza żywicielka”. W diecezji tej jest mnóstwo upadłych PGR-ów. Biskup Domin sprowadził więc z Zachodu stado kilkuset kóz i przekazał diecezjalnej Caritas. Przychówek tego stada trafiał do rodzin w diecezji. — Koza sama się wyżywi, trzeba jej tylko wysuszyć trochę siana na zimę — mówi ks. Malcher. — A jednak mnóstwo ludzi chciało brać kozy tylko na mięso. Biskup nie zgadzał się, kazał nawet podpisywać zobowiązania, że potomstwo kozy obdarowany przekaże za darmo innym rodzinom.
Biskup Domin z początku bał się, że akcja może ludzi śmieszyć. — A jeśli zaczną na mnie mowić: „kozi biskup”? — zastanawiał się. Machnął jednak na te lęki ręką. — Dzięki temu mnóstwo rodzin dostało na lata darmowe mleko dla dzieci — mówi ks. Malcher.
Caritas to nie tylko etatowi pracownicy, ale także armia wolontariuszy. Choć przydałoby się ich więcej. Najważniejsze jest dla wolontariusza, żeby bolało go cierpienie innych ludzi. Jego temperament ma drugorzędne znaczenie. Jesteś spokojnym domatorem — przydasz się w kraju, może nawet we własnej parafii. Jesteś postrzelony, coś cię gna, nie umiesz usiedzieć bezczynnie — pomóż Caritas za granicą, dzisiaj Caritas buduje m.in. ambulatoria w Kosowie. Mało ci adrenaliny — może miejscem dla ciebie są konwoje na tereny ogarnięte wojną. Lecz pamiętaj: tam ryzykujesz życiem.
Niektórzy wolontariusze Caritas mają bardzo egzotyczne pomysły. Staszek Gębała z Białegostoku, który ma wykształcenie rolnicze, postanowił podzielić się nim z plemionami Afryki równikowej. Przez pół roku uczył tam Murzynów pszczelarstwa. Podobno wkrótce znów wybiera się na Czarny Ląd.
Ojciec Hubert Matusiewicz mówi, że my, dzisiaj bogaci, też możemy kiedyś znaleźć się w ciężkiej sytuacji. — Ludzie, którym pomagamy, mają na twarzach godność, ale też wyraz zakłopotania — zadumał się. — Nam łatwo dawać datki, ale przyjmowanie datków kosztuje dużo pokory i upokorzenia. Nie pozwalam nigdy fotografować tych drżących rąk wyciąganych po paczki, tych zapłakanych twarzy. Musimy być dla tych ludzi pełni szacunku, dyskretni, nie obnażać ich niedostatków — mówi. — U tych, którzy dają datki, też widać wielką godność. Ja myślę, że jeśli kiedyś zabraknie ludziom takich prawdziwie ludzkich cech, to co nam pozostanie?
opr. mg/mg