Opublikowany w tym tygodniu raport CBOS na temat praktyk religijnych wskazuje liczne przyczyny, dla których Polacy przestają chodzić do Kościoła i tracą wiarę. Czy jest to nieuchronna erozja związana ze wielowymiarowymi zmianami społecznymi? A może jednak istnieje wspólny mianownik?
Obejmujący lata 1992-2022 raport wskazuje, że odsetek dorosłych uważających się za wierzące spadł w tym czasie z 94 do 84 procent, a praktykujących regularnie (co najmniej raz w tygodniu) z 70 do 42 procent. To, co najbardziej uderza w statystykach, to zanik praktyk religijnych i utrata wiary wśród najmłodszego pokolenia. Im młodsi respondenci, tym częściej jako powód podawana była obojętność religijna – osoby takie nie wierzą, bo po prostu nie czują potrzeby. Owszem, osoby młodsze nastawione są ogólnie bardziej krytycznie do Kościoła, ale nie zwracają one na niewłaściwe zachowania księży tak wielkiej uwagi, jak osoby starsze. W szczególności zaś osoby młode nie wskazują zazwyczaj jako powodu odejścia od Kościoła zaangażowania księży w politykę – w odróżnieniu od starszego pokolenia.
Pierwszy wniosek, płynący z pobieżnej lektury raportu, jest oczywisty: nie da się wskazać jednej przyczyny spadku praktyk religijnych i utraty wiary wśród Polaków. Można powiedzieć, że istnieje wiele czynników, które wpływają na ten stan rzeczy, które kumulują się i nawet sami ankietowani nie są często w stanie precyzyjnie powiedzieć, dlaczego przestają chodzić do kościoła. Gdyby pozostać jedynie na poziomie socjologii, zapewne wypadałoby tu skończyć i uznać, że przyczyny odchodzenia są złożone, a sam proces – być może – nieuchronny, związany z wieloma zjawiskami społecznymi. Patrząc jednak okiem teologa, duszpasterza czy osoby zaangażowanej w życie Kościoła dostrzec można więcej, niż ujawniają suche statystyki.
Pozwolę się tu odwołać do własnego doświadczenia. Kilkanaście lat temu w Polsce gościł znany chrześcijański apologeta, Josh McDowell (autor książek takich jak „Więcej niż cieśla” i „Przewodnik apologetyczny”). Miałem przyjemność być tłumaczem jednego z jego wystąpień. Padły wówczas znamienne słowa: „jeśli my teraz nie skupimy się na przekazywaniu wiary najmłodszemu pokoleniu, to jesteśmy ostatnim pokoleniem chrześcijan, jakie zna ziemia”. Słowa te wypowiedziane były z ogromnym przekonaniem i naciskiem – a, jak warto zaznaczyć, McDowell jest ewangelikiem i Amerykaninem, podróżującym po całym świecie, nie wypowiadał ich tylko w odniesieniu do katolickiej Polski, ale mając znacznie szerszą perspektywę. Z pewnością Polska ma swoją specyfikę religijną, ale jest też częścią zachodniej kultury i uczestniczy w procesach laicyzacji, których ta doświadcza.
Można wskazywać zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne przyczyny tej laicyzacji. To, że respondenci w badaniu CBOS wskazywali tak wiele różnych powodów własnego porzucenia praktyk religijnych, może dowodzić, że sami nie są do końca świadomi, co ostatecznie sprawiło, że przestali praktykować wiarę, a niektórzy zupełnie ją stracili. Nie ma w tym nic dziwnego – zarówno wiara, jak i niewiara są tajemnicą, która niełatwo poddaje się badaniom socjologicznym. Deklarowany powód zarzucenia praktyk religijnych niekoniecznie jest powodem rzeczywistym. Może być raczej usprawiedliwieniem, swego rodzaju racjonalizacją czegoś, co kryje się we wnętrzu człowieka, a co trudno wyrazić w słowach. Przykładowo – gdy ktoś twierdzi, że zarzucił praktyki religijne z powodu skandali pedofilskich w Kościele czy mieszania się księży do polityki, można podejrzewać, że już wcześniej w jego sercu wypalił się żar wiary, a być może nigdy go tam nie było – czynniki zewnętrzne stały się zaś jedynie psychologicznym „przełącznikiem” (ang. trigger). Analogicznie można by powiedzieć, że osoba dbająca o swoje zdrowie nie przestanie się o nie troszczyć na wieść o skandalach w służbie zdrowia, natomiast ktoś, kto szuka usprawiedliwienia dla swojego niezdrowego stylu życia, oczywiście będzie mógł wypunktować liczne słabości współczesnej medycyny.
Porównanie do zdrowego stylu życia nie jest przypadkowe. Wiara i praktyki religijne są w pewnym sensie odpowiednikiem zdrowia fizycznego – tyle, że w innej sferze. Każdy z nas chciałby być zdrowy i zapewne trudno jest znaleźć kogoś, kto zdrowia by nie cenił. Jednak praktykowanie na co dzień zdrowego stylu życia jest czymś znacznie trudniejszym i okazuje się, że pomimo coraz większej świadomości zdrowotnej, większość ludzi żyje po prostu niezdrowo: niewłaściwa dieta, siedzący styl życia i ciągły stres nieustannie podminowują ich dobrostan fizyczny. Sondaż CBOS wskazuje, że jedynie bardzo niewielki procent respondentów wymieniał ateizm, agnostycyzm, światopogląd czy naukę jako powody odejścia od wiary. Problem więc nie leży w tym, że nie uważamy wiary za coś wartościowego, ale że brakuje przełożenia wiary na codzienną praktykę życia.
Tu znów odwołam się do własnego doświadczenia. Kluczowy okres dla mojej formacji religijnej i duchowej to lata osiemdziesiąte i wieloletnie zaangażowanie w ruch Światło-Życie. Moi rodzice nie byli osobami areligijnymi, posyłali mnie na przyparafialną katechezę i sami (choć nieregularnie) chodzili do kościoła. Jednak to właśnie doświadczenie żywej wiary, dzielonej z rówieśnikami, celebrowanej w czasie liturgii, rozważanej podczas spotkań biblijnych miało decydujący wpływ na moją duchowość i późniejsze życiowe wybory. Obserwując młodych ludzi od ponad 30 lat, widzę, jak bardzo im tego doświadczenia brakuje. Intelektualny przekaz treści religijnych, z którym mają do czynienia na szkolnej katechezie, nie zastąpi uczestnictwa we wspólnocie wiary. Gdy św. Paweł pisze w Liście do Rzymian „wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa”, zwraca jednocześnie uwagę na zjawisko przeciwne – oporność serc, które nie potrafią przyjąć Bożego Słowa. Tej oporności nie da się przełamać opracowując choćby najlepsze programy duszpasterskie ani wręczając katechizowanym dzienniczki, w których muszą rozliczać się z uczestnictwa w nabożeństwach. Bez odpowiedniego środowiska, w którym wiara przekłada się na codzienne życie, będzie ona zamierać, jak roślina posadzona na nieurodzajnej glebie.
Jedną z moich ulubionych lektur, do której wracam raz po raz, jest „Życie codzienne pierwszych chrześcijan”, autorstwa patrologa Adalberta Hammana. W oparciu o historyczne zapisy Hamman odtwarza to, jak funkcjonował Kościół w pierwszych trzech wiekach chrześcijaństwa. Nie ma tam mowy o wielkich programach duszpasterskich, o ewangelizacjach na stadionach, o masowych celebracjach. A jednak ten okres był czasem najdynamiczniejszego rozwoju Kościoła. Gdzie leży tajemnica? Właśnie w przełożeniu wiary na życie codzienne. Świadectwo chrześcijan – nierzadko sięgające aż do męczeństwa, ale na co dzień wyrażające się w stylu życia, który zasadniczo odbiegał od życia pogan – było tak przekonujące, że Ewangelia docierała do coraz szerszych grup społecznych, obejmując stopniowo całe imperium rzymskie.
Oderwanie wiary od życia jest zapewne nie jedynym, ale z pewnością kluczowym czynnikiem osłabiającym wiarę – nie tylko u poszczególnych wiernych, ale w całym Kościele. Jednym z częstszych spostrzeżeń prezentowanych podczas obecnych konsultacji synodalnych w Polsce był oderwany od rzeczywistości język i niski poziom głoszonych homilii. Można by dodać – często zastępowanych odczytywanymi z kartki komunikatami czy nabożeństwami paraliturgicznymi odprawianymi po Mszy św. Skąd bierze się taki język u duszpasterzy? W pierwszej mierze właśnie z nadmiernego akcentu kładzionego w duszpasterstwie na aktywność, a być może także z obaw o dzielenie się z wiernymi własnym życiem duchowym. Łatwiej jest wypowiadać teologiczne ogólniki czy moralizować – dużo trudniej zaś sięgać do głębi doświadczenia duchowego. Jeśli istnieje jakiś doskonały program duszpasterski, to można by go streścić dominikańskim mottem: „contemplare et contemplata aliis tradere”. Autor największego podręcznika teologicznego wszechczasów, św. Tomasz z Akwinu, tak właśnie rozumiał rolę teologii i teologów. Intelektualny przekaz wiary, choćby ujęty w formę Summy, jest tylko punktem wyjścia i nie zastąpi dzielenia się żywą wiarą z odbiorcami.
Wśród postulatów wymienianych w czasie konsultacji synodalnych często pojawia się tęsknota za doświadczeniem Kościoła jako wspólnoty oraz pasterzami, którzy towarzyszą wiernym na drodze wiary. Jedno i drugie nie jest możliwe w klerykalnym modelu duszpasterstwa, w którym kapłan usiłuje zrobić niemal wszystko, okazjonalnie tylko korzystając z pomocy świeckich. Zarówno rys wspólnotowy, jak i towarzyszenie duchowe wymagają organicznego podejścia do duszpasterstwa. Zwracał na to uwagę już w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ks. prof. Franciszek Blachnicki. Często powtarzanym przez niego adagium było to, że „życie rodzi się z życia”, a ruch Światło-Życie zwany był przez niego także oazą Żywego Kościoła. Spotkania biblijne w małych grupach, czas poświęcony indywidualnie na towarzyszenie i kierownictwo duchowe mogą się wydawać duszpasterzom jakimś niewyobrażalnym mozołem, ekstrawagancją, na którą nie mogą sobie pozwolić w obliczu zalewu innych obowiązków. Jednak to właśnie jest najbardziej właściwy model funkcjonowania Kościoła. Chrystus nauczał tłumy, opowiadając im przypowieści, jednak w tym samym czasie formował grono dwunastu apostołów i to na nich oparł swój Kościół. Próby szukania innych modeli zawsze będą prowadziły do duszpasterskiej frustracji. Nie chodzi o to, aby całkowicie rezygnować z „wielkoskalowego” duszpasterstwa, ale aby było ono zawsze oparte o formację konkretnych osób, należących do grup czy wspólnot.
Szczególnym punktem skupienia duszpasterskiej troski musi się stać młodzież oraz rodziny. Młodzież – ponieważ okres dojrzewania jest czasem formowania się życiowych wzorców myślenia i zachowania, które pozostają na całe życie. Rodziny – ponieważ, jak wskazuje znakomita książka Mary Eberstadt „Jak Zachód utracił Boga”, życie religijne i rodzinne zawsze idą w parze. Tam, gdzie słabną więzi rodzinne, tam też zanika środowisko dla rozwoju wiary. I odwrotnie – odbudowa rodzinnych relacji wzmacnia życie religijne. Rodzice stają się dla kolejnego pokolenia wzorcem wiary przeżywanej na co dzień. Nie chodzi tu o same słowa, o moralizatorstwo czy zobowiązywanie młodzieży do uczestnictwa w praktykach religijnych, ale właśnie o przykład życia.
Zamiast doszukiwać się przyczyn słabnącej religijności w skandalach, warto sięgnąć głębiej. Skandale są bowiem również pochodną braku autentyzmu, rozdziału między życiem a wiarą. I jeśli pragniemy odwrócić niepokojący trend, aby nie spełniła się czarna wizja Josha McDowella, kluczowe jest zwrócenie uwagi na swój własny styl życia: na ile wyraża on w praktyce wyznawaną wiarę, na ile zaś jest jedynie zewnętrzną deklaracją. Wśród zalewu wszelakich treści, w epoce dominacji mediów, znikome są szanse na to, że przekonamy kogoś do wiary niezwykle spójną argumentacją, nie jesteśmy też w stanie konkurować ze świeckim naporem multimediów. Nie tyle spójna argumentacja, co spójne życie jest w stanie przekonać innych do prawdziwości Dobrej Nowiny i do otwarcia się na Boga.
Treść raportu CBOS: Z 94 do 84 proc. spadł od 1992 do 2022 r. odsetek dorosłych określających się jako wierzący