Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane

Zdaniem większości rodziców pomysł MEN, aby do szkoły posyłać sześciolatki to kompletny niewypał. Niestety MEN z niewzruszoną pewnością trwa przy swojej decyzji

Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane

Koniec wakacji. Czas rozpocząć kolejny rok szkolny — niełatwy okres, czas prób i wyzwań dla uczniów, ich rodziców, a także samych szkół. Następny raz muszą zmierzyć się z pomysłem Ministerstwa Edukacji Narodowej, tym razem dotyczącym obniżenia wieku szkolnego. Czy trafionym?

Przypomnijmy: w styczniu 2009 r. sejm przyjął nowelizację ustawy o systemie oświaty, zakładającą m.in. obniżenie wieku szkolnego do sześciu lat. Zaplanowano trzyletni okres przejściowy (lata szkolne 2009-2010, 2010-2011, 2011-2012), w którym wyłącznie rodzice sześciolatków będą decydować o tym, czy dziecko znajdzie się w pierwszej klasie szkoły podstawowej, czy też nie. W następnym roku do szkół mają trafić już wszystkie sześciolatki. Nowela zakłada również nałożenie, w bieżącym roku, obowiązku przygotowania przedszkolnego na wszystkie pięciolatki.

Słuszna idea

Jaki jest cel powyższej reformy? Obniżenie wieku szkolnego ma znacząco przyczynić się do rozwoju intelektualnego naszych pociech. W końcu mają zostać zatarte różnice w nauczaniu między dziećmi z ubogich wsi a ich rówieśnikami z dużych miast. Dziecko, nad którego rozwojem intelektualnym pracują rodzice i przedszkole, znacznie przewyższa swego rówieśnika z małej wioski czy miasteczka, nierzadko pochodzącego z rodziny patologicznej. Czy rzeczywiście te różnice zostaną zniwelowane — czas pokaże. Rodzi się tylko jedno pytanie: gdzie się mają uczyć wiejskie sześciolatki, skoro liczba ich szkół ciągle maleje? Dojazd kilkanaście kilometrów do najbliższej placówki oświatowej jest dla takiego malucha nie lada wyzwaniem.

Gorzej z wykonaniem

Zdaniem większości rodziców pomysł MEN to kolejny niewypał. Tomasz i Karolina Elbanowscy, pomysłodawcy akcji „ratujmy maluchy”, 4 lipca złożyli w Sejmie ponad 340 tys. podpisów za wycofaniem reformy. Ich zdaniem większość szkół w Polsce jest niedoinwestowana. I trudno nie przyznać im racji. W założeniach i bujnych planach ministerstwa każda szkoła miała być wzorowo przygotowana na przyjęcie sześciolatków: osobne wejścia, wydzielone strefy dla najmłodszych i kąciki do zabawy. A jaka jest rzeczywistość, szczególnie w biedniejszych regionach Polski? Zdarza się, że dzieci nadal są skazane na naukę w szkołach, w których podstawowym problemem jest brak ciepłej wody czy mydła. Więc co tu dużo mówić o innych udogodnieniach. Maluchy często są narażone na agresję, hałas i stres, ponieważ nie ma żadnej izolacji między starszymi a młodszymi rocznikami. A nie można przecież zapominać, że w procesie rozwoju dziecka każdy rok to ogromny postęp zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, emocjonalnym. Często się okazuje, że sześciolatek po prostu nie jest gotowy na wyzwania, jakie czekają go w szkole. Musi się dopiero przystosować, a to owocuje kolejnymi stresami, których w tym wieku powinno się najmłodszym oszczędzać.

Przeciwko reformie

— Jestem całkowicie przeciwna tej reformie — mówi Anna Maciejewska, mama sześcioletniego Adama. — Całe szczęście trafiliśmy na ostatni rok przejściowy. Nie poślę teraz syna do pierwszej klasy. Moim zdaniem jest na to za wcześnie. Nie rozumiem także, dlaczego wprowadzane są tego typu zmiany, pochłaniające spore środki, które można by spokojnie przeznaczyć na inne, ważniejsze rzeczy, jak np. doinwestowanie szkół czy wyższe stypendia — dodaje.

We wrześniu się okaże, ilu rodziców zdecydowało się zapisać swoje dzieci do pierwszej klasy. Z szacunkowych obliczeń wynika, że edukację w szkole podstawowej rozpocznie około 20 proc. sześciolatków. W poprzednich latach wynik ten wynosił około 5 proc. Oznacza to, że we wrześniu 2012 r. do pierwszej klasy pójdzie zdecydowana większość dzieci z rocznika 2005 i wszystkie dzieci urodzone w 2006 r. Powstanie więc bardzo duży rocznik szkolny, z którym będą problemy w następnych latach. Rozpocznie się wtedy walka o wolne miejsca w gimnazjach, liceach czy na studiach.

Jak na razie taka walka toczy się o miejsca w przedszkolach. Kontrola NIK wykazała, że w dwóch trzecich placówek przekroczono maksymalną dopuszczalną liczbę 25 dzieci w oddziale. Zdarzało się, że w jednej grupie było nawet 32 maluchów. NIK ostrzega, że przepełnianie grup ogranicza przedszkolakom możliwości rozwoju, a w niektórych sytuacjach może stwarzać zagrożenie ich bezpieczeństwa.

Ministerstwu Edukacji Narodowej nie można odmówić dobrych chęci. Koncepcja, dzięki której zostałyby zrównane szanse dzieci z małych miejscowości i dużych miast, jest jak najbardziej godna pochwalenia. Szkoda, że sposób, w jaki jest ona realizowana, pozostawia wiele do życzenia.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama