Rozmowa z "Dzikim" o jego drodze wiary
Za każdym razem, gdy ktoś mówił mi o Bogu, ja to odrzucałem. Do chwili, gdy trafiłem na samo dno. Foto: Jakub Szymczuk
Marcin Jakimowicz: Wiesz, że nigdy nie spotkałem człowieka, który by tak namacalnie doświadczył dotknięcia Pana Boga jak Ty?
Grzegorz Wacław: — O czym ty gadasz, człowieku?
Cytat z naszej rozmowy w z „Radykalnych” sprzed dekady: „Zamknąłem oczy i miałem taką jazdę, jakbym był pięć centymetrów nad ziemią, jakby moje oczy odwróciły się do środka, jakbym patrzył w głąb siebie. A tam żadnych flaków, żadnych kości, żadnych żył... nic. Tak jakbym był napompowanym balonem. Widziałem od spodu swoje tatuaże. Taka jazda! W środku byłem pusty i wypełniało mnie jaskrawozielone, opalizujące światło. Miałem takie doświadczenie: w środku nie ma nic, tylko światło”. To mało?
— Wiesz, jak koszmarnie się w tamtej chwili czułem? Doświadczyłem Bożej potęgi i byłem jak sparaliżowany. Koszmar. Nie chciałbym drugi raz tego doświadczać. Wystarczył raz i dziękuję.
To doświadczenie do czegoś się przydaje? Wspominasz je w kryzysie? Mamy przecież bardzo krótką pamięć...
— Przydaje się. Tego typu doświadczenie wystarczy przeżyć raz. To jest trauma, jak z wojny. Jakby ci granat wybuchł w ręce, dosłownie. Powiem ci szczerze, ja na początku mojej drogi w Kościele miałem jeszcze jedno, bardzo mocne doświadczenie. W czasie rekolekcji na Jasnej Górze widziałem opętanego zakonnika. Wył na cały kościół: Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną! Egzorcyzmowali go pod obrazem. Położyli mu na czole Komunię świętą, która wypaliła mu znamię w kształcie opłatka. Stary, ja po tych dwóch sytuacjach zobaczyłem wyraźnie dwie rzeczy. Pierwsza: Jest Bóg i jest demon, niszczycielska, wroga człowiekowi siła. Druga: Bóg jest silniejszy. Po tym wszystkim przestałem się bać. Boję się dziś tylko w takich momentach, gdy jestem w grzechu ciężkim. Wtedy naprawdę się boję.
Opowiadałeś o koszmarnym Wielkim Poście...
— Tak. Od dwóch lat mam przez cały post strasznie trudny czas. Ostro kłócimy się z żoną. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Najczęściej nasze codzienne kłótnie są bardzo burzliwe, ale krótkotrwałe (ciągle nas jednak katechizują: „niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce”, czyli żeby się pojednać, zanim położy się spać). A tu drugi rok pod rząd kilkadziesiąt dni milczenia, oskarżania się, przekleństw. Zacinam się i jestem potworem. Jestem odcięty od żony, bo z nią nie rozmawiam, dzieci się mnie boją. Jestem skazany na siebie i swoje myśli. Koszmar. Poszedłem w tym roku na liturgię wielkopiątkową. Justyna wróciła już z dziećmi do domu. Trwa adoracja krzyża. Patrzę, a tłum ludzi ciśnie się do tego krzyża, przepycha łokciami jak na targu, syczy na siebie, szturcha. Mówię: Nie! Zostanę w ławce, do końca. Po wszystkim wstałem i myślałem, że jestem już w kościele ostatni, ale jeszcze jakaś baba spieszyła się, by mnie wyprzedzić. Pocałowałem krzyż, choć czułem, jakby to był pocałunek Judasza. I nagle zaczęło coś we mnie puszczać. Powoli. Siedziałem w ławce i śpiewałem ze scholą psalmy po łacinie. Wróciłem do domu, zacząłem normalnie rozmawiać z żoną, poprosiłem ją o przebaczenie. Przebaczyła. Powiedziała coś, co mnie zabolało: Bardzo cierpiałam, ale nauczyłam się już z tym żyć. Co tu dużo gadać, jestem tyranem. Wiesz, co mówi zawsze moja żona, gdy idziemy na jakiś ślub i składamy życzenia młodej parze? Życzę wam, aby żadne z was nie bało się zrobić z siebie frajera i by nie bało się pierwsze prosić o przebaczenie.
Często przepraszasz żonę?
— Jakie „przepraszasz”? Przepraszam mówi się, gdy się puści w towarzystwie bąka. To konwenans, po to, by był znów święty spokój. Ty musisz powiedzieć: Proszę o przebaczenie. Bo to dopiero pokazuje, że widzisz całą swą winę...
Wielu po „Radykalnych” zazdrościło ci Twojej historii.
— To dziwne. Bo z jednej strony podpieram się doświadczeniem Tomasza: „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”, a z drugiej nieustannie przyłapuję się na zwątpieniu: w co wierzę? Przecież ja nie mam żadnego innego dowodu, prócz własnego doświadczenia. Tylko to. Plus spotkania wierzącego człowieka.
Często spotykasz w tym kraju wierzących ludzi, wierzącego człowieka?
— Rzadko. Ale spotykam. Dam ci przykład. Kilka lat temu byliśmy z rodziną na katechezie. Nie mieliśmy samochodu. Justyna była w ciąży z trzecim dzieckiem. Zima, mróz, noc. My, umordowani, umęczeni, z dwójką małych niewyspanych dzieci. Ciągle ich poganiałem, że nie zdążymy na autobus. Siedź tu pół godziny w mrozie na przystanku... I nagle patrzę, a nasz autobus odjeżdża. Krew mnie zalała. Myślałem, że oszaleję. Siedzimy na tym przystanku i nagle mała Marysia zaczyna płakać z bólu. Mówi, że boli ją uszko. Patrzę na plan miasta: Boże, jesteśmy na Starówce i mamy dojechać na drugi koniec miasta, na Tarchomin, po książeczkę zdrowia, a potem jeszcze na Saską Kępę do szpitala dziecięcego. Koszmar. Siedzimy na przystanku załamani, Justyna wściekła, Marysia płacze, ja muszę rano wstać do roboty. Total! I w tym momencie podjeżdża samochód, wysiada nasz katechista i mówi: A może was gdzieś podwieźć? I wyobraź sobie, ten facet zarwał całą noc. Zawiózł swoją żonę do domu, a sam pojechał z nami na Tarchomin po książeczkę zdrowia i potem do szpitala. Ja zostałem w samochodzie z małą Zosią, która mi zasnęła na kolanach, a on poszedł z moją żoną i Marysią do szpitala. Czekał tam na korytarzu, zabawiał ją, nosił na rękach. O drugiej w nocy odwiózł nas do domu. Mówię: — Człowieku, o której ty wstajesz do roboty? A on: — O piątej! Jeśli spotykasz takich ludzi, to jak masz nie wierzyć? On mi nic nie musiał opowiadać, ani słowa. Sam zaproponował, że nas podwiezie. A ja jestem ostatnią osobą, która chciałaby bezinteresownie poświęcić dziesięć minut swego cennego czasu, by kogoś wysłuchać. Nigdy nie mam czasu. Jestem rozdarty między pracą i rodziną. Ostatnio mi to córka wygarnęła. Mama chciała, żebym sfotografował kwiaty w jej ogrodzie. Robię te zdjęcia, a Zosia pyta: — Będziemy się bawić? — Zaraz, Zosiu, zaraz. A ona na to: — No tak, ty nigdy nie masz dla nas czasu
Zakłuło?
— I to jak! Miała rację...
Mój przyjaciel, muzyk, żalił się kiedyś spowiednikowi: jak to jest? Wszyscy kumple z mojej starej kapeli żyją w grzechu, porozwodzili się. Dlaczego tylko ja doświadczyłem łaski spotkania z Bogiem? To niesprawiedliwe. A oni? Kapłan go uspokoił: każdy człowiek będzie miał w życiu chwilę, w której będzie mógł opowiedzieć się za Bogiem, za dobrem...
— Ciekawe, że o tym mówisz... Wiesz, że ja mam identyczne doświadczenie? Dopiero parę lat po chwili wejścia do Kościoła zobaczyłem wyraźnie kilka wcześniejszych sytuacji ze swojego życia, w których Bóg chciał mnie dotknąć. Byłem wtedy daleko od Kościoła, najdalej jak tylko się dało. Na totalnym punkowym odjeździe. Raz na jakimś festiwalu trafiłem do kościoła, w którym modliło się sporo młodzieży. Stałem za kratą i trzymałem się jej kurczowo. Nie chciałem się jej puścić i wejść do środka, bo wiedziałem, że jeśli wejdę, to już zostanę. A nie chciałem się sfrajerzyć, okazać się miękkim. Chciałem być cały czas twardzielem. Wiadomo: wiara jest dla słabeuszy. Człowiek silny świetnie da sobie radę sam. Za każym razem, gdy ktoś mówił mi o Bogu, o miłości Jezusa, ja to odrzucałem. Do momentu, gdy trafiłem na samo dno. Tak więc: rozumiem to i potwierdzam: każda rzecz ma swój czas i nie ma osób nieważnych lub straconych dla Niego.
W jaki sposób odczytujesz dziś to, co mówi do Ciebie Bóg? Nie tęsknisz do czasu, gdy słyszałeś konkretne wskazówki?
— Na Drodze Neokatechumenalnej doświadczasz tego, że Bóg mówi do ciebie przez fakty twojego życia. Nie szepcze do twego ucha, nie posyła ci anioła, który wyraźnie mówi, co masz robić. Nie. Odkrywasz Jego drogi w swoim życiu. Nawet wtedy, gdy ostro kłócisz się ze swoją żoną. Widzę, że moja żona jest darem od Boga. Nikt inny by ze mną przez tyle lat nie wytrzymał. Pytanie, jaki sens ma cierpienie, wraca do człowieka cały czas jak rykoszet. Gdy ktoś chce mocno uderzyć moją wiarę, to zawsze wyjeżdża z tym pytaniem. Najpierw jest Watykan, pieniądze i bogactwo Kościoła, a potem od razu nieśmiertelne: „gdzie był Pan Bóg”? Dotyka mnie bardzo historia z Rwandy. Były tam wspólnoty neokatechumenalne złożone z Tutsi i Hutu. Do kościoła, w którym siedzieli ludzie, weszli Hutu i zarządzili: Hutu mogą odejść. Ale oni nie chcieli. Wiedzieli, co się zaraz stanie i powiedzieli: zostajemy. To są nasi bracia w Chrystusie. Bez słowa ich zabijano: facetów, kobiety, dzieci. A oni szli na śmierć i śpiewali: „Weź mnie do Nieba”. Jak baranki prowadzone na rzeź. Zginęli wszyscy, poza jedną ranną dziewczyną, która ocalała cudem pod stosami trupów. To ona dała świadectwo. Gdy sobie wyobrażam, że moje dzieci idą przede mną na śmierć, śpiewając psalmy... Stary, nie chce mi się nawet gadać. Nie mieści mi się to w głowie.
À propos dzieci. Miałeś bardzo burzliwe życie. Nie boisz się, że część Twoich grzechów dotknie dzieci? Że będą musiały skosztować ich owoców? Jesteśmy jak naczynia połączone.
— Często się zastanawiam, jak będzie wyglądało ich życie i co zrobić, by im oszczędzić moich doświadczeń? Ale z drugiej strony: kim jestem, by projektować ich życie i mówić Panu Bogu, co mają robić, a czego nie? Mam lepszy od Niego pomysł na ich życie?
Nie modlisz się o to, by „żyły długo i szczęśliwie”?
— Nie. Modlę się o to, by miały wiarę, czyli to, czego ja nie mam (śmiech). Ja już jestem przegrany, lubuję sie w grzechu, ale one mogą przerwać ten upadek. Mają szansę żyć wiarą, nie popełniając tych samych błędów.
Nie chciałbyś oszczędzić dzieciom zawirowań, które sam przeżyłeś?
— Z jednej strony tak, bo wiem, czym to pachnie. Ale z drugiej strony, jeśli moje dzieci nie doświadczą cierpienia i tego, że w tym cierpieniu Pan Bóg jest z nimi, to ich życie nie będzie pełnowartościowe.
Będą do końca życia klepać paciorki?
— Równie dobrze mogą się modlić do słoika z naftaliną. Gdzie prowadzi się dialog z Bogiem? W cierpieniu. Jako sześcioletnie dziecko przeszedłem zapalenie opon mózgowych. Wylądowałem w klinice neurologicznej w Prokocimiu. Przeżyłem, ale okupiłem to tym, że miałem potworne migreny. Trwały kilka dni i nocy. Koszmar. Pan Bóg mnie z nich uzdrowił, mówiłem to w „Radykalnych”. To był dowód na to, że Boże dotknięcie było prawdziwe, nie było żadną ściemą. „Uzdrawiam cię z choroby, którą masz od dziecka” — powiedział mi Pan Bóg przez o. Krzysztofa Kowalskiego w czasie modlitwy o uwolnienie. I uzdrowił mnie.
Pan Bóg zabrał Ci potworne migreny, ale musiał pootwierać inne furtki...
— Jasne. Najlepszym sposobem umierania dla siebie jest twoja rodzina. Nie możesz już robić tego, co chcesz. Przy czwórce dzieci? Nie możesz być swawolnym Dyziem, który chodzi tam, gdzie chce. Nawet nie pamiętam, kiedy byłem ostatnio w kinie. A, nie... Pamiętam. To była „Zabójcza broń IV”. Justyna była w ciąży i w trakcie seansu miała smak na zielone jabłko. Słuchaj, „Zabójcza broń” to mój ukochany film. Uwielbiam Mela Gibsona. Napięcie wzrasta, szczytowy moment akcji, a Justyna jęczy: Grzesiek, ja chcę jabłko. Zielone. — Dobrze, kochanie, kupię ci po seansie kilogram. — Ale ja chcę teraz. I mówi coraz głośniej i głośniej. Ludzie zaczynają się za nami oglądać. Co było robić? Wybiegłem z kina i zapieprzałem po Marszałkowskiej, szukając zielonych jabłek...
To nie jest z Tobą tak źle. Nie znam faceta, który by zrobił coś podobnego. W połowie seansu?
— Ale to było tylko raz (śmiech). To był trudny czas. Lekarz powiedział Justynie, że to jest obumarła ciąża i trzeba ja usunąć. Załamała się, ale nie chciała mi o tym powiedzieć. Powiedziała dopiero wtedy, po wyjściu z kina, by mi nie psuć zabawy. Po tygodniu inny lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku, a dziecko się rozwija. Myślałem, że jak dorwę tego pierwszego konowała, to... Marysia urodziła się w dzień, kiedy moja żona miała bronić pracę magisterską.
Mówisz, że nie masz zbyt wielu doświadczeń mistycznych. A przy narodzinach Zosi, drugiej córeczki?
— Ooo, tak. To była mocna akcja. Wróciliśmy nad ranem z Paschy. Położyłem się obok mej żony. W stylu biblijnym (śmiech). Nagle coś mnie obudziło. Zwlokłem się nieprzytomny z łóżka, usiadłem w kuchni, oparłem głowę na rękach i mówię: — Co jest grane? Szósta rano. Powinienem spać do południa. I nagle słyszę w uchu wyraźny głos: — Zapamiętaj tę noc, bo tej nocy poczęło się twoje drugie dziecko. Stary, zerwałem się jak szalony, pobiegłem do Justyny: — Będziemy mieć dziecko! A ona zaspana: — Głupi jesteś, daj mi się wyspać (śmiech). Po 9 miesiącach urodziła się Zosia.
Zosia lubi się modlić?
— Moje dzieci modlą się tylko wtedy, gdy my się z nimi modlimy. Gdy mówię: idźcie umyć zęby, pomodlić się i spać, to nigdy się nie pomodlą. Ale gdy klękamy razem z Justyną, modlą się. One też mają swoje zmartwienia. Słyszę: „Nie będę się z tobą bawiła” albo „Jak będziesz się bawiła z Marysią, to już nie będę twoją koleżanką”. Dzieci są okrutne. A Marysia jest niezwykle wrażliwa... W tym roku przystąpiła do Pierwszej Komunii. W ostatnim dniu przygotowań siedziała w ławce z chłopakiem, który cały czas gadał o prezentach, które dostanie. Zdalnie sterowana łódź, odtwarzacz mp3... A Marysia na to: — A ja za to dostanę Pana Jezusa! (śmiech) Słuchaj! To jest odpowiedź! Bo ja jej powiedziałem: — Marysiu, komunia to nie jest dzień prezentów. Powiedz, co chcesz, to dostaniesz to 3 miesiące wcześniej na urodziny. Ale nie na komunię!
„Moja żona jest magistrem prawa, siedzi w domu, gotuje, pierze, sprząta, chodzi na spacery z dziećmi, karmi je i oporządza oraz doi ze mnie kasę na zakupy. Tak właśnie wygląda umieranie Justyny Wacław, która zmarnowała dobrze zapowiadającą się karierę prawniczą dla jakichś bajek o chrześcijaństwie i swojego godnego pożałowania męża, czyli mnie” — opowiadałeś kilka lat temu. A teraz?
— Teraz Justyna pracuje w swoim zawodzie. Jest prawnikiem, o czym zawsze marzyła. Podziwiam ją za wytrwałość. Myślę, że to, co się teraz dzieje w naszym życiu, jest nagrodą za czas, kiedy musieliśmy pocierpieć. Nie było łatwo. Pracowałem na rodzinę sam, miałem głodową pensję, na wszystko brakowało nam pieniędzy. Po ośmiu latach siedzenia w domu Justyna zaczynała już świrować. I nagle dostała świetną pracę. Widzę, że to jest nagroda za te lata siedzenia w domu.
Czy to prawda, że zawsze, gdy Justyna była w ciąży, Ty traciłeś pracę?
— Prawda. Tak było.
Co wtedy robiłeś? Krzyczałeś do Pana Boga: dlaczego mi to robisz?
— Nie. Byłem spokojny. Justyna kazała mi szukać ogłoszeń, pisać CV. Ja to robiłem, ale jakoś bez przekonania. Wchodziłem z Bogiem w konkretny dialog: OK. Dałeś nowe życie, to teraz znajdź mi robotę, bym je utrzymał.
Ostro...
— Nie. Trzymałem się tego, że Bóg jest wierny. Dwa razy w mojej „karierze zawodowej” wyrzucali mnie za odmowę pracy w niedzielę. Czekałem na ruch Boga i zawsze dostawałem nową pracę. On nigdy nie zostawił mnie na lodzie. Byłem spokojny. Wiedziałem, że jest Pan Bóg. I koniec.
I co, wstajesz codziennie rano i jesteś spokojny, „bo jest Pan Bóg”?
— Wstaję rano i jestem nieprzytomny (śmiech). Otwieram oczy i modlę się słowami, których nauczył mnie o. Darek Cichor: „Panie Boże, dziękuje Ci, że żyję”. Koniec. Kropka. Dziękuję za to, że się obudziłem, za żonę, która mnie nie zostawiła, mimo że jestem psychopatą, za moje kochane dzieci. Po co mówić więcej?
Grzegorz Wacław „Dziki”
— były anarchista. Jego poruszające świadectwo zdominowało książkę o nawróconych muzykach rockowych „Radykalni”. Ojciec czworga dzieci. Mieszka w Warszawie
opr. mg/mg