Bunt przeciw światu zaprowadził go na samo dno: do bezdomności i nałogów. Stamtąd, wbrew sobie, znalazł drogę do wiary, Boga i ludzi
Bunt przeciw światu zaprowadził go na samo dno: do bezdomności i nałogów. Stamtąd, wbrew sobie, znalazł drogę do wiary, Boga i ludzi.
Komandos to tanie wino. Mówią, że raczej siarka zaprawiona winem. Jabol. Jego smakoszem był Adrian Linkowski. Dziennie wypijał kilka butelek. Na śniadanie, na obiad, na kolację i w międzyczasie. Z kumplami punkami. Zwykle nad Wartą. Jak pił, to też popalał. Trawkę. — Nie było tego dużo — mówi. Więcej i mocniej było, gdy nie pił. Gdy mieszkał jeszcze w domu królował butapren i rozpuszczalnik. — Kupowałem je w marketach budowlanych. Jak dołączyłem do punków, przestałem to brać, bo w Poznaniu nie było mile widziane, jak śmierdziałeś klejem. Było tyle narkotyków, że środowisko tego nie tolerowało — tłumaczy. Jak się przestał upijać, wszedł w amfetaminę. — Nie było dnia bym nie wziął grama, dwóch... — mówi Adrian.
Z sępienia albo z kradzieży — tak zdobywali pieniądze. — Mieliśmy taki patent, że jak wyglądałem źle, to wchodziłem do sklepu z tym, który wyglądał dobrze. Ochroniarz cały czas chodził za mną, a kumpel brał, co chciał — zdradza. Głównie kawę i kosmetyki, bo były wartościowe i nie miały chipów, jak elektronika. Także w duecie kradli z Sandrą*, z nieletnią dziewczyną, z którą byli razem kilka lat. — Wstawaliśmy o godz. 8.00, bo wtedy otwierali market, okradaliśmy go, szybka wódka, papierosy i trochę zagrychy, seks w sklepowej ubikacji, a wieczorem większy market — opisuje tamte dni. Nie wie dokładnie, ile wyciągali z kradzieży, bo wszystko szło w wódkę. Dziś szacuje, że było to ponad 200 zł dziennie.
Czternaście razy, z tego trzy w pasach. Tyle uzbierało się Adrianowi wizyt na izbie wytrzeźwień. — Raz na dołku bez ćpania wydawało mi się, że ktoś wchodzi do celi, mówi „sie mano” i przechodzi przez ścianę — wspomina jedną ze swoich halucynacji. Miał je też podczas alkoholowych ciągów na Rynku. — Szedłem przez miasto i każdy się na mnie gapił, a dzieci krzyczały za mną „spizgus, spizgus”. Nie brakowało ich też na klatkach schodowych, na których spał. — Słyszałem jak kumple namawiają się, by mnie zabić. Jeden oferował za to tysiąc złotych. Drugi mówił, że nie zrobi tego, bo mnie lubi — mówi. Po dwóch latach konkretnego picia i roku konkretnego ćpania, pierwszy raz mocno się wystraszył. — To nie była halucynacja. Poczułem obecność demona. Istoty potężnej, złej, niewidzialnej. Coś mnie chwytało za szyję i zaczęło dusić. Czułem, że to już koniec. Zacząłem mówić „Ojcze nasz, który jesteś w niebie...”. Zło odeszło, usłyszałem „Wstań!”. Nie tknąłem więcej amfetaminy.
Na początku spał na Rozbracie. Gdy go stamtąd wyrzucili, zaczął nocować z innymi na klatkach. — Na Winogradach była taka klatka, którą znał każdy punk, bo był tam w porządku dozorca, który nas nie wyrzucał, dawał kartony, czasem nawet jedzenie przyniósł — wspomina. Wchodzili na kod. — Poznałem listonosza, który znał połowę kodów domofonów w Poznaniu — tłumaczy Adrian. Odkąd usłyszał „wstań” na klatce na Winogradach, zmienił się. — Ciągle gadałem o Bogu, a kumple śmiali się, że wziąłem naprawdę niezły towar — mówi. Nie brał amfetaminy, ograniczył jabole i wódę, tylko jointów było coraz więcej. — Stworzyłem sobie fałszywy obraz Boga, który spełnia moje zachcianki, obraz, w którym ja jestem w centrum. Chciał wyjść na prostą. Jak Kuba*. To on powiedział mu o pustostanie na Umultowie. — Kiedyś mieszkały tam ćpuny, ale robili taki syf, że ktoś się wkurzył i podpalił im tę melinę. Nie było drzwi ani okien, a gruzu było po kolana — mówi Adrian o tym, co zastał. Ukradł starą łopatę i wraz z Kubą kilkanaście godzin odgruzowywali. Na śmietnikach znaleźli okna i drzwi i wersalkę. — Kuba jest stolarzem, więc z wprawieniem tego, co znaleźliśmy nie było problemu.
Jak bezpański pies przeganiany z kąta w kąt — tak czuł się Adrian dopóki nie znalazł pustostanu na Umultowie. — To jest mój dom — mówi, bo wciąż tam mieszka. Dom, który był świadkiem grzechu, upadku, nawrócenia, walki. Ale po kolei. Sandrę poznał na ulicy. Zabrał ją do siebie. Utrzymywał ją z kradzieży, bo nie chciała, by chodził do pracy. — Spodobało jej się takie życie i kradła razem ze mną. Wtedy miałem taką specjalną kurtkę z dodatkowymi kieszeniami, które zapełniałem w 30 sekund — zadziwia. Była dla niego wszystkim. To dla niej żył. Mimo dwóch lat razem, dopiero na komendzie, gdy złapali ich po raz trzeci, dowiedział się, że jest niepełnoletnia. — Mówiła, że ma 15 lat, ale myślałem, że żartuje — dodaje. Policja odwiozła ją w miejsce zameldowania. To był czas największego dołu. Stracił motywację, by żyć, albo całymi dniami leżał, albo pił. — W nocy na wpół przytomny budził się i krzyczał — opowiadali jego kumple. Wróciła jesienią. Tylko na miesiąc, bo po ostrej pijackiej kłótni na Starym Rynku zniknęła. — Do dziś nie wiem, czy ją wyrzuciłem, czy odeszła, czy ktoś ją porwał.
Trzy lata od Bożego „wstań” na klatce wieżowca na Winogradach przyszła Wigilia Bożego Narodzenia. Jego Bożego Narodzenia. — Było zimno, bo nie nazbierałem opału. Całe lato przecież piłem. Na wigilię jakiś bezdomny podrzucił mi puszkę ze śledziem, puszkę piwa i papierosa. Zapaliłem ukradziony z cmentarza znicz. Było zimno, ciemno, a ja byłem zupełnie sam — opisuje traumatyczny czas. W kącie leżało Pismo Święte, o które poprosił karmelitę, gdy wracał z kolejnej kradzieży. — Zacząłem od Ewangelii Mateusza. Czytałem o tym, jak Jezus chwycił za rękę umarłego, a ten wstał, a potem jak wskrzesił córkę Jaira. A potem następną i następną stronę. Tak pół nocy. Padłem na kolana i mówię: „Jezu wierzę, że jesteś Bogiem! Wierzę, że to, co tu jest napisane, to prawda. Uzdrów mnie, jak ich. Zmień życie, ale po Twojemu” — nawet dziś się wzrusza.
Bez szpitalnego detoksu. Pompki — jedzenie — modlitwa — spanie — tak wyszedł z amfetaminy i jointów. Po tamtej Wigilii przestał też definitywnie kraść. Przestał też pić wódę. Tylko z pornografią wciąż nie mógł sobie poradzić. — Od gazet i masturbacji uzależniłem się już od dzieciaka. Zbierając po śmietnikach, wciąż miałem nieograniczony dostęp do pornosów — tłumaczy. Gazet było więcej. Nie tylko pornosów. W ręce wpadło mu „Miłujcie się” i świadectwo seksoholika. Przeczytał. — Przecież to o mnie — doszło do niego w czym tkwi problem. Na każdą kobietę patrzył, jak na przedmiot, jak upust dla własnej przyjemności. Tej nocy ułożył wszystkie pornosy w stos. Modląc się, darł każdy i palił. Starczyło mu sił, by dotrwać do końca. Zaczął zbierać nowy stos. Inny. Na nim „Przewodnik Katolicki”, „Miłujcie się” i... rachunek sumienia. Spowiedź?
Zeszyt, kilkanaście stron, w nim 143 grzechy. — Popełniłem chyba wszystkie prócz umyślnego zabójstwa i aborcji — mówi wprost. Na taki krok wybrał Wielki Post 2012. I znów karmelitów, z obawą. Co prawda to tam dostał Pismo Święte, ale i tam trzy lata wcześniej starszy ojciec wyrzucił go z konfesjonału. W głowie słyszał 150 powodów, by nie iść. — Bo jak pójdziesz, to za pokutę będziesz musiał wstąpić do zakonu — ze śmiechem wymienia jeden z nich. — Robiąc rachunek, płakałem z żalu. Uświadomiłem sobie wszelkie zło, które wyrządziłem ludziom. I że za nie Jezus umarł na krzyżu. W konfesjonale ksiądz co jakiś czas ciężko wzdychał, tak jakby Jezus przygnieciony grzechami — wspomina. Wreszcie usłyszał: „I ja odpuszczam tobie grzechy...” — Poczułem się niesamowicie wolny — uśmiecha się.
Przystanek Woodstock, na którym był dziewięć razy, spina klamrą jego stare życie. To od niego zaczęła się bezdomność, to na ostatnim z nich usłyszał coś, co wzmocniło go w procesie nawrócenia. W 2010 r. pojechał tam po raz ostatni. Stał z piwkiem i papierosem, akurat szedł biskup, a jemu wyrwało się „Pochwalony Jezus Chrystus”. — On podszedł do mnie, spytał, jak mam na imię, pogadał, a potem położył na głowie ręce i zaczął się nade mną modlić. Jak skończył, stałem jak słup. Trzeźwy. Krzyknąłem: „Ojciec namaścił mnie na wojownika!”. „Tak” — odpowiedział — opowiada Adrian. Dziś wie, że to był biskup Dajczak. Miłosierdzia doświadczył od wspomnianych dwóch karmelitów: tego, od którego dostał Biblię i tego, za pośrednictwem którego Bóg odpuścił mu grzechy. Wspomina też ks. Tomka Rena, swojego stałego spowiednika. No i Kubę*, dzięki któremu odszedł od punków. Mówi także o chrystusowcu — ks. Marku Jarząbku, „facecie do rany przyłóż”, przez którego ludzie otworzyli się na Adriana. — Zaczęli zapraszać na obiad, zatrudniać do prac w ogrodzie, przy remontach, jeden z nich nawet zatrudnił mnie w swojej firmie — wspomina.
***
Dziś na stałą pracę nie ma... czasu. Ewangelizuje na ulicy z Przymierzem Miłosierdzia, jeździ po parafiach i szkołach ze swoim świadectwem, pomaga na zmywaku w jadłodajni Caritas, no i buduje dom. W Luboniu. Kontener z drewna i blachy. 18 metrów. Na razie dla siebie, w przyszłości, jak okrzepnie, dla innych bezdomnych. Tych ostatnich zresztą gości w swoim pustostanie. — Nie wszystkich, ale tych, których wyraźnie wskaże mi Jezus — wyjaśnia. Takich jak Przemek*, który mieszkał u niego trzy miesiące, takich jak Roman*, którego 10 dni pobytu trwa do dziś...
*imiona zostały zmienione
opr. mg/mg