Kurs na małżeństwo

Kościelne kursy przedmałżeńskie wcale nie muszą być nudne albo staromodne

Już za trzy i pół godziny ja i Michał będziemy uczestnikami weekendowego kursu przedmałżeńskiego, którego głównym prowadzącym będzie osławiony w ostatnich miesiącach kapucyn, o. Ksawery Knotz. Ciekawi jesteśmy, co Kościół katolicki chce nam, narzeczonym, powiedzieć na temat małżeństwa czterdzieści trzy dni przed ślubem.

Krakowskie piątkowe, tradycyjnie zakorkowane popołudnie zaczyna coraz bardziej niepokoić. Czy zdążymy? Po półtorej godziny stania w leniwie ciągnącym się sznurze samochodów obawa rośnie coraz bardziej. Nie uspokaja nawet niecodzienna panorama wioski Koszyce — zdominowanej ceglastym kolorem większości mijanych domostw, tym bardziej, że nie wiemy, czego właściwie po takim kursie mamy się spodziewać.

Tak! I co dalej?

Romantyczne zaręczyny odbyły się pewnej lutowej, zacisznej niedzieli. Niedługo po nich pojawiła się nieśmiała myśl, że może by tak ślub wziąć jesienią. Zgodnie z przestrogami znajomych jego datę dostosowaliśmy do wolnych terminów sali weselnej. Bardzo szybko przekonaliśmy się, że zorganizowanie ślubu i weselnego przyjęcia — kierując się głosem ekspertów od ślubnych przygotowań — będzie inwestycją na dużo większą skalę niż przysłowiowe „zastaw się, a postaw się”.

Czołowe periodyki ślubne prześcigają się w propozycjach sukni, makijażu i kwiatowych dekoracji, a specjalistyczne portale internetowe podsuwają „ślubne liczydła”, mające pomóc w oszacowaniu kosztów. Ula — koleżanka z pracy, która planuje wyjść za mąż w sierpniu przyszłego roku, stworzyła już całe bazy fotografów, kapel weselnych, pracowni florystycznych i salonów sukien ślubnych.

Nigdzie jednak nie ma ani słowa o przygotowaniu... ducha. Wzmianka o kursie przedmałżeńskim pojawia się jedynie w kontekście koniecznych „formalności”.

Kursanci amanci

Na kurs przedmałżeński u ojca Ksawerego Knotza zapisaliśmy się pięć miesięcy przed ślubem. Kierowani nie tylko sentymentem do zakonu kapucynów, z radością i ciekawością oczekiwaliśmy weekendu w Stalowej Woli.

Nareszcie piątek — wybiła godzina zero. Lekko spóźnieni i zmoczeni deszczem, w pośpiechu podchodzimy do klasztoru. Przed kościołem tu i ówdzie stoi para narzeczonych — w deszczowej aurze wyglądają jak świeżo wyrośnięte grzyby w lesie. Większość z nich zajęta jest sobą, niektórzy przyglądają się innym przybyłym. Zdążyliśmy.

Pierwsze zaskoczenie na kursie przedmałżeńskim wywołała już liczba prowadzących — ojciec Ksawery Knotz i trzy towarzyszące mu małżeństwa: Hania z Markiem, Gosia z Janem i Marzena z Piotrem*.

Po krótkiej modlitwie zostaliśmy zaproszeni do przedstawienia się, jednak do tej tradycyjnej formy zapoznania dodano jeden zaskakujący element: każdy z uczestników miał podać największą zaletę swojego narzeczonej/narzeczonego. Już to małe ćwiczenie pozwoliło zobaczyć, jak przeróżne pary — ich doświadczenia, odmienne definicje małżeństwa i siebie nawzajem — tworzą składową naszego kursu.

Później zapoznano nas z całościowym programem kursu (poza konferencjami i warsztatami uczestnicy mieli możliwość skorzystania z sakramentu pojednania oraz uczestniczenia w Eucharystii). Z szerokiego spektrum przedstawionych zagadnień:

— warto się dobrze poznać przed ślubem;

— czego pragną kobiety, czego pragną mężczyźni;

— opuszczenie dzieci przez rodziców, rodziców przez dzieci;

— sakramentalność małżeństwa;

— czym jest dojrzała miłość;

— przysięga małżeńska;

— celebracja aktu małżeńskiego;

— jak rozwiązywać konflikty, nie rozwiązując małżeństwa;

— podstawy Naturalnego Planowania Rodziny;

— rodzaje metod kierowania płodnością;

— życie zgodne z naturą człowieka;

kilka wywołało nieco zamieszania, a już z całą pewnością sprowokowało do weryfikacji swojego dotychczasowego zdania. Jednym z „punktów zapalnych” okazała się kwestia opuszczenia rodziców po ślubie. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy więc, co będzie dalej.

Spętani pępowiną

Gosia i Jan — małżeństwo z ponad trzydziestoletnim stażem, których dorosłe, zamężne córki wyprowadziły się już z rodzinnego domu podczas jednej z konferencji starali się nam wytłumaczyć, że mimo oddalenia o tysiące kilometrów od rodziców, ciągle możemy być z nimi związani pępowiną. Nadal pozostać ich ukochanym synkiem lub córeczką, której spieszą z pomocą w każdym problemie — bez tracenia „zbędnego” czasu na zadanie pytania, czy pomoc ta jest potrzebna. Gosia mówi o tym z własnego doświadczenia, bowiem do tej pory pierwsze słowa, które na przywitanie wypowiada jej teściowa, brzmią: „O, syneczku, masz tu kompocik — na pewno jesteś spragniony po podróży”. Jan, jej mąż, dorosły mężczyzna, nadal funkcjonuje w głowie matki jako chłopiec.

A przecież w momencie zawarcia związku małżeńskiego mąż lub żona stają się najbliższą rodziną — są dla siebie na pierwszym miejscu. Rodzice schodzą na dalszy plan i czasami trudno się im z tym pogodzić — jeszcze bardziej uwrażliwiają nas na ten problem Marzena i Piotr, kolejna para prowadzących. — Nasze małżeństwo jest dla rodziców nową i trudną rzeczywistością, w której nie zawsze potrafią się odnaleźć. Odcięcie pępowiny wymaga dojrzałości i zarazem delikatności z obu stron. Wypuszczenie dziecka z domu jest tym trudniejsze, im gorsze relacje istnieją między rodzicami. Podobnie dzieje się z dzieckiem, u którego przeważający egoizm powoduje większe trudności w wyjściu z domu rodzinnego. Zawarcie związku małżeńskiego oznacza przewartościowanie dotychczasowych relacji. Już nie mama, tata, ale mąż, żona. Wszystko inne pozostaje na drugim planie.

Po skończonych zajęciach, kiedy wróciliśmy do akademika, naszego miejsca zamieszkania podczas kursu, okazało się, że i dla nas temat odejścia z rodzinnego domu jest niełatwy. Oboje — pragnąc dobra rodziców — inaczej rozumiemy troskę o nich. Dla mnie bardzo ważne jest, by rodzice sami podjęli odpowiedzialność za siebie, by ich uwaga do tej pory skupiona na mnie i moim szczęściu nie była ucieczką od potencjalnych problemów w ich wzajemnych relacjach, z którymi nie chcą się zmierzyć. Nie chcę też determinować miejsca zamieszkania naszej rodziny odległością od domu rodzinnego. Nie oznacza to oczywiście potrzeby mieszkania na przeciwległym końcu Polski. Michał natomiast wolałby mieszkać niedaleko rodziców, aby w każdej chwili móc im pomagać.

Hania z Markiem zwrócili uwagę na te sytuacje, w których rodzice pod pretekstem potrzebnej im pomocy chcą nadal wywierać wpływ na nasze życie i je organizować. — Zaplanowaliśmy z Hanią, że wieczorem pojedziemy na większe zakupy, odwlekane od kilku dni. Nagle dzwoni mama, bo pilnie potrzebuje mojej pomocy przy przenoszeniu ciężkiej doniczki. Odmawiam jej i proponuję inny dzień, ponieważ z żoną zaplanowaliśmy już ten czas. Nasze wspólne plany traktuję priorytetowo. Moja mama nie ucierpi na tym, że kwiatek zostanie przesunięty dwa dni później. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że zawsze należy odmawiać pomocy swoim rodzicom. Cała sztuka polega na rozeznaniu, czy pomoc ta jest niezbędna.

Temat ten wywołał żywą dyskusję, także w domach uczestników kursu. Mariusz zareagował bardzo spontanicznie: — Może zaprośmy naszych rodziców, niech usłyszą jeszcze raz o pępowinie. Przydałby się dla nich kurs pomałżeński.

Przyczyną nie mniejszego poruszenia stała się kwestia zamieszkania po ślubie z teściami lub rodzicami. Usłyszeliśmy stanowisko Kościoła w tej kwestii, który w trosce o nowo tworzącą się rodzinę zaleca mieszkanie młodego małżeństwa osobno. Kiedy zięć wprowadza się do domu rodziców żony, zastaje tam już pewien porządek: głową rodziny jest teść. Podobnie synowa — wchodzi do domu, o którego ciepło troszczy się inna kobieta. Trudno wypracować własne standardy zachowań w domach, gdzie role poszczególnych domowników są już ustalone, a przestrzeń zagospodarowana. Ich dublowanie może prowadzić do konfliktu.

I ślubuję Ci...

...miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Przysięga małżeńska — przecież tak krótka — co może się w niej kryć? Warsztaty, podczas których rozkładaliśmy treść przysięgi małżeńskiej na czynniki pierwsze, ukazały nowe znaczenie tych znanych powszechnie słów.

Wierność. Czy występkiem przeciwko niej jest tylko cudzołożenie? Jak zauważył Piotr — zdradzić małżonka można z całym światem: dziećmi, znajomymi, kolegami z pracy. Nie tylko poprzez cudzołóstwo. Zdrada ma zwykle najpierw charakter emocjonalny, dopiero potem — niejako w następstwie tej pierwszej — może dojść do zdrady fizycznej.

Uczciwość natomiast — nieprzypadkowo dookreślona w słowach przysięgi jako uczciwość małżeńska — dotyczy całej przestrzeni relacji pomiędzy mężem a żoną. Wyznacznikiem uczciwości małżeńskiej może być odpowiedź na pytanie, czy w danej sytuacji — np. kiedy żony/męża nie ma przy mnie, zachowałbym/zachowałabym się tak samo, jak podczas jej/jego obecności.

Jak daleko sięgają słowa przysięgi mówiące o tym, że się nie opuścimy? Przy precyzowaniu pojęcia nieopuszczenia aż do śmierci mój narzeczony, Michał, zaproponował, by rozumieć je jako komunikat: będę z tobą, nawet jeśli mnie zdradzisz, nawet jeśli zakocham się w innej osobie. Jego wypowiedź wywołała wśród kilku uczestników sprzeciw i w niejednej parze oczu pojawiło się przerażenie. Jak rozpoznać moment, w którym jesteśmy gotowi ślubować miłość „całkowitą”, bez żadnych przypisów zabezpieczających?

Na szczęście tam, gdzie otwiera się przestrzeń na relację, jest też Bóg. Współpraca z łaską to praca nad relacją — uczciwie, prawdziwie i najlepiej, jak potrafimy. Relacja zaś, by była prawdziwa, musi być cielesna. Podczas przysięgi małżeńskiej to właśnie nasze ciała formułują przed ołtarzem widzialny znak niewidzialnej łaski. Tylko poprzez ciało męża lub żony do małżeństwa przychodzi sam Bóg. A więc ciało Michała jest świętością, w której przyjdzie do mnie Pan! Ta świadomość wlewa w moje serce radość i wdzięczność. Jednocześnie zauważam, że widując Michała niemal codziennie i traktując ten stan jako naturalny, oczywisty, rzadko myślę o nim w ten sposób...

Spór o kalendarzyk

Kościół katolicki poprzez kursy przedmałżeńskie przekazuje narzeczonym nie tylko prawidła dotyczące budowania więzi między małżonkami, ale też daje konkretne narzędzia umożliwiające życie zgodnie z jego nauczaniem. Takim narzędziem — w dziedzinie seksualności — są podstawy Naturalnego Planowania Rodziny (NPR).

Pierwsze słowa wprowadzające w to zagadnienie: — Kościół katolicki uważa, że „kalendarzyk” jest nieskuteczny i przestarzały, wywołały ogromne zdziwienie wśród uczestników. Dlaczego? Ze względu na brak dostatecznej wiedzy „kalendarzyk” i współczesne naturalne metody określania płodności małżeństwa są ze sobą mylone. Dziś „kalendarzykiem” określa się każdą metodę naturalną, nawet tę, która została wypracowana w ciągu ostatnich lat. Jednocześnie na dowód jej niskiej skuteczności często przytacza się wyniki badań, które odnoszą się właśnie tylko do owego „kalendarzyka”. I zwykle powtarzanie tej powszechnej ogólnikowej opinii o nieskuteczności „kalendarzyka” zamyka temat.

Uwikłanie w podsuwaną przez współczesny świat negatywną opinię o naturalnym planowaniu rodziny i brak znajomości podstawowych zasad zilustrował pierwszy komentarz jednego z uczestników: — Dziś metod tych nie można stosować, bo ludzie prowadzą bardzo nieregularny tryb życia i pracują po 10-12 godzin dziennie. Niestety, rzetelna informacja o życiu w zgodzie z naturalnym rytmem naszego ciała, niezależnie od powadzonego stylu życia czy wymiaru pracy (prowadzenie obserwacji jest możliwe nawet podczas pracy w systemie zmianowym), nie jest popularna.

Inny uczestnik z kolei — po skończonej projekcji traktującej o NPR — zapytał, dlaczego nie ma więcej warsztatów poświęconych tej tematyce. Po czym skonstatował: — Szkoda, że nie zrobiliśmy żadnego wykresu próbnego — inaczej ciężko samemu się za to zabrać i nauczyć... Kościół jednak wychodzi naprzeciw takim potrzebom — nowi adepci naturalnych metod planowania rodziny mogą skorzystać z poradni rodzinnych przy parafiach, nie tylko w ramach trzech wizyt przedślubnych.

Kościół nie taki zły

Podczas niedzielnego podsumowania kursu wśród uczestników kursu przeważała jedna opinia: — Tutaj uzmysłowiłem sobie, że Kościół jest bardziej wyluzowany.

Podobne zdania padały z niejednych ust:

— Jesteśmy zaskoczeni, mamy setki pytań.

— Zaczęliśmy rozmawiać o swoich potrzebach.

— Bałem się tu przychodzić i byłem oporny — myślałem o tym kursie w kategoriach zmarnowanego weekendu. Jestem jednak bardzo pozytywnie zaskoczony.

— Tu mogłam spojrzeć na małżeństwo w taki urealniony sposób.

— A ja myślałem, że tu będzie strasznie — coś w rodzaju szkoły rodzenia.

— Czuję się sprowokowana do myślenia o naszej relacji w nowych kategoriach...

Co takiego w czasie tego trzydniowego spotkania pozwoliło uczestnikom obalić stereotyp Kościoła jako skostniałego tworu?

Dla Pawła ważne były nieocenzurowane wypowiedzi na temat seksu. Dziś kapłan, który wypowiada słowo seks, już szokuje. Paweł prawdopodobnie po raz pierwszy zetknął się z otwartą, nazywającą rzeczy po imieniu wypowiedzią Kościoła na temat seksualności. I okazało się, że dla Kościoła nie tylko nie stanowi ona tabu, wręcz przeciwnie — Kościół ma w tej kwestii wiele do powiedzenia. W zasadzie nie jest wcale taki zły!

Rozmowy o tym, co przemieniło się w nas w ostatnich dniach, towarzyszą nam podczas drogi powrotnej — dzielimy się radością tego czasu i spokojem. Kościół znów pokazał, jak wielki dar dla nas przygotował, i jak bardzo chce, byśmy umieli się nim w pełni cieszyć. Powoli i cierpliwie uczy życia z Panem, pokazuje, jak to zrobić, by być blisko Niego.

W swojej codzienności nieustannie jesteśmy otoczeni słowem — pisanym lub krzyczanym. Słowa, które usłyszeliśmy podczas kursu z ust prowadzących, są obrazem ich życia z Panem. Ich świadectwo pozwoliło nam w prawdzie spojrzeć na istotę małżeństwa.

* Niektóre imiona bohaterów zostały zmienione.

„Głos Ojca Pio” (nr 6/2009)

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama