Kto nie pragnąłby małżeństwa, które przetrwa wszelkie życiowe burze? Holenderska dziennikarka chrześcijańska Christine Stam-van Gent uważa, że choć każdy związek jest inny, można podać ogólny „przepis” na udane małżeństwo.
Wbrew obowiązującej w naszych czasach modzie na samospełnienie, samorealizację i inne „samo-izmy”, przepis na dobrze funkcjonujące małżeństwo musi zawierać bardzo ważny składnik: rezygnację z siebie. Ta prosta prawda, obowiązująca w całym spektrum życia chrześcijanina, odnosi się także do małżeństwa.
Rezygnacja z siebie, praca nad sobą – mogą się kojarzyć źle, jeśli źle je rozumiemy. Skoro jednak jesteśmy gotowi pracować nad własnym ciałem, chodząc na siłownię i stosując różne wymyślne diety, dlaczego nie mielibyśmy pracować nad własną duszą i relacjami, jeśli chcemy cokolwiek istotnego osiągnąć?
Jak zauważa Stam-van Gent, wiele nurtów chrześcijańskiego poradnictwa małżeńskiego zachłysnęło się obecnie światowymi koncepcjami. Jak rozpalić pierwszą miłość? Jak komunikować się ze sobą? Jak spędzać razem czas? To wszystko oczywiście są ważne czynniki. Wiele małżeństw faktycznie cierpi z powodu słabej komunikacji. Wiele można zmienić, jeśli mężczyźni nauczą się najpierw słuchać, zamiast od razu szukać rozwiązania (o czym informował John Gray w poczytnej książce „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus”). Albo – jeśli kobiety nauczą się wyrażać siebie w kategoriach pragnień zamiast oskarżeń.
Okazuje się jednak, że pomimo tych wszystkich dobrych rad wiele małżeństw doświadcza życiowych burz, których nie umieją przetrwać; trudów w relacjach, których się nie spodziewały; problemów egzystencjalnych, które je przerastają. Czy jako chrześcijanie możemy na to być przygotowani? Czy nasze małżeństwa mogą się oprzeć nieprzychylnym wiatrom?
Aby lepiej pokazać, gdzie leży problem we współczesnym podejściu do małżeństwa Stam-van Gent nawiązuje do historii drugiego związku misjonarki Elisabeth Elliot, której pierwszy mąż zginął w wypadku. Wychodząc drugi raz za mąż miała 42 lat; jej małżonek - Addison Leitch - 60. W liście skierowanym do niej realistycznie opisuje, czego może się spodziewać po małżeństwie z „tak starym” człowiekiem: tego, że będzie musiała sama prowadzić auto, czyścić mężowi okulary i podejmować wiele innych obowiązków, które wcale nie są oczywiste w młodszych związkach. Ten życiowy realizm jest potrzebny i bynajmniej nie odejmuje małżeństwu romantyzmu – tyle, że jest to romantyzm stojący nogami na ziemi. Bardzo często tak bardzo idealizujemy samo małżeństwo i naszego małżonka, że kiedy przyjdzie się zderzyć z codzienną rzeczywistością, pozostaje jedynie frustracja.
Nie chodzi jednak tylko o codzienność. Żaden człowiek – najlepszy choćby mężczyzna czy kobieta – nie jest w stanie zaspokoić naszych życiowych pragnień, wypełnić wszelkich życiowych ról. Oczekiwanie tego od współmałżonka byłoby pozbawioną realizmu próbą jego absolutyzacji, czy wręcz ubóstwienia.
Autorka przytacza tu słowa Ruth Bell Graham (żony wybitnego ewangelizatora Billy’ego Grahama): „Głupia jest żona, która oczekuje od swojego męża tego, czym może być tylko sam Jezus”. Być może tu tkwi właśnie sedno współczesnych nieporozumień co do istoty małżeństwa. Współmałżonek jest ważną częścią naszego życia, ale nie jest i nie może być „wszystkim”. Podobnie zresztą, gdy mówimy „rodzina jest dla mnie wszystkim” (rozciągając to „wszystko” także na dzieci) – nieświadomie posuwamy się do herezji. Małżonek jest ważny, rodzina jest ważna, ale nie jest wszystkim. Potrzebujemy także innych relacji, innych zaangażowań – a w pierwszym rzędzie – relacji do Boga. Jeśli ta relacja nie jest żywa, codzienna, jeśli brakuje w niej autentyzmu, nie spodziewajmy się, że nasze małżeństwo będzie udane.
Wszelkie życiowe rady – takie, jak to, żeby mąż nie zostawiał brudnych skarpetek na środku pokoju, albo żona zawsze dbała o swój wygląd, pragnąc się podobać mężowi po 25 latach małżeństwa tak samo jak przed ślubem – mają sens. Ale nie wystarczą, jeśli zapomnimy, że do szczęścia w małżeństwie nie wystarczy to, co zrobią obydwoje. Do szczęścia potrzeba trojga. I nie chodzi tu tylko o „troje” w sensie: mąż, żona i dziecko. Chodzi o relację do tego Trzeciego, który nadaje sens całemu naszemu chrześcijańskiemu życiu – także naszemu małżeństwu.
Dlaczego jest to tak ważne? Przede wszystkim, nie da się wszystkiego przewidzieć, wszystkiego zaplanować. Życie niesie ze sobą niespodziewane scenariusze. Tak jak w przypadku misjonarki Elisabeth Elliot. Addison Leitch, który próbował przygotować ją na trudy życia ze sobą jako starszym mężczyzną, nie mógł przewidzieć, że po czterech latach małżeństwa umrze na raka. Smutek, który musiała znosić Elisabeth, był zupełnie innego rodzaju, niż kiedykolwiek się spodziewali.
Małżeństwo jest rzeczywistością doczesną, która sięga jednak nieba. Nie bez powodu św. Paweł pisze o tej relacji: Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła. (Ef 5,32).
Obietnica, którą małżonkowie składają sobie nawzajem w dniu, gdy udzielają sobie sakramentu małżeństwa, przekracza ludzkie możliwości. Trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie. Obiecujemy coś, na co nie możemy się przygotować: wierność w dobrych i złych dniach, w ubóstwie i bogactwie, w chorobie i zdrowiu. W czasie pokoju i w czasie wojny. W czasie, gdy jesteśmy blisko siebie i gdy być może będziemy rozłączeni przez los. Gdy próbujemy sobie to wyobrazić, być może ogarnia nas lęk. Stąd coraz większa niechęć we współczesnych społeczeństwach do ślubowania sobie czegokolwiek – i do podejmowania trwałych relacji małżeńskich.
Unikanie zaangażowania nie jest rozwiązaniem. Problemy pojawią się tak, czy inaczej. Do nas należy wybór, czy będziemy je próbować rozwiązywać samodzielnie, we dwoje, czy raczej we troje. Jak radzi Księga Przysłów: „z całego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozsądku, myśl o Nim na każdej drodze, a On twe ścieżki wyrówna.” Ta mądrość życiowa ma zastosowanie nie tylko w życiu osobistym, ale także – w małżeńskim. Mamy robić to, co do nas należy, ale mamy też mieć świadomość własnej ograniczoności. W tym, czego nie możemy zrobić sami, musimy zaufać Bogu.
Życie z „Tym trzecim” to jednak nie tylko zaufanie do Boga, który kompensuje nasze braki. To także naśladowanie Chrystusa. Choć w Biblii niewiele znajdziemy wskazówek odnoszących się bezpośrednio do małżeństwa, jest ich bardzo wiele, jeśli chodzi o relacje z bliźnimi. Czytając fragment 1 Listu św. Jana: „Po tym poznaliśmy miłość, że On oddał za nas życie swoje. My także winniśmy oddać życie za braci” (1J 3,16) odnośmy te słowa nie tylko do jakichś nieokreślonych „braci”, ale w pierwszym rzędzie do najbliższych nam osób: męża i żony. Dlaczego nieraz przyjaźnie obchodzimy się z ludźmi poza domem, oferując im dobroć i życzliwość, gdy zaś wracamy do domu, tę samą życzliwość wieszamy na kołku?
Zasada kochania drugiego człowieka tak samo jak siebie obowiązuje wszędzie, a zwłaszcza w domu. Czy przypadkiem do swojego współmałżonka nie stosujesz wyższych wymagań niż do siebie? Czy drażni cię to, że nie zamyka tubki z pastą do zębów, nie wrzuca skarpetek do prania, nie myje po sobie naczyń? Zamiast ulegać emocjom, spróbuj w takim momencie spojrzeć na siebie i zadać sobie pytanie: w czym ja sam sprawiam współmałżonkowi zawód?
Wielu z nas ma jednak bardziej podstawowy problem: jak mamy kochać drugą osobę tak jak samego siebie, jeśli nie umiemy kochać samego siebie? Być może jesteśmy poranieni trudnymi relacjami w domach naszych rodziców, widzimy siebie w skrzywionym zwierciadle surowych ocen i nierealistycznych wymagań. To będzie rzutować na nasze relacje z innymi. Dochodzenie do wewnętrznego ładu, wychodzenie z rodzinnych dysfunkcji to praca na długie lata. I to również jest element życiowego realizmu: nie oczekujmy, że my sami czy nasz współmałżonek nagle zmieni się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – pod wpływem jakiegoś chrześcijańskiego nauczania, przeczytanej książki czy nawet terapii rodzinnej. Owszem, pracujmy nad taką przemianą, ale nie oczekujmy, że zajdzie ona już, teraz, na zawołanie.
Jeśli po raz kolejny twój mąż czy żona zrobi coś, co cię rani, nie pozwalaj sobie na to, by w twoich ustach pojawiło się jedno z najbardziej zabójczych dla małżeństwa sformułowań: „Ty zawsze.../ Ty nigdy...” Tego rodzaju oskarżenie jest jak porażenie drugiej osoby prądem elektrycznym. Przeciw takim oskarżeniom trudno się wybronić – cóż ma zrobić współmałżonek? Jak w sądzie, zebrać dowody na to, że jednak „nie zawsze”? Cóż to da, skoro chodzi w istocie o zranione emocje, a nie o fakty? Mówmy więc do drugiej osoby o swoich uczuciach: „przykro mi jest gdy...”, zamiast oskarżać ją o to, że zawsze robi coś źle lub nigdy nie robi dobrze.
Miłość bliźniego przejawia się nie w deklaracjach, ale w prostych, czasem bardzo drobnych rzeczach. Jeśli żonę drażni to, że mąż pozostawia mydło w „kąpieli wodnej” (chodzi o obślizgłą kostkę, pływającą w mydelniczce), czy wyrazem mężowskiej miłości nie będzie kupienie nowej mydelniczki z dziurkami, z której nadmiar wody będzie swobodnie spływać? Jeśli mężowi przeszkadzają długie włosy pozostawiane w odpływie umywalki, czy tak trudno będzie żonie zainwestować w małe sitko przykrywające odpływ, które będzie opróżniać po każdym myciu głowy?
Czasem jednak chodzi o sprawy, które nie są drobiazgami. Co jeśli twój współmałżonek cię poniża, manipuluje tobą lub nawet całkowicie ignoruje? Kiedy pytasz siebie: Dlaczego w ogóle się w nim zakochałem/zakochałam? Czy poślubiłem niewłaściwą osobę?
W takich sytuacjach nie ma łatwych odpowiedzi. Pomocą może być terapia rodzinna, uczciwy dialog małżeński, wytrwała modlitwa. Wśród mnóstwa książek dotyczących rozwiązywania problemów małżeńskich i rodzinnych warto wskazać te pisane przez praktyków – terapeutów rodzinnych. Polecić można autorów takich jak John i Linda Friel („Jak uwolnić się od ciężaru dysfunkcyjnej rodziny”), John Townsend i Henry Cloud („Sztuka mówienia nie”), czy Jesper Juul („Twoja kompetentna rodzina”).
W poważnych sytuacjach miłość staje się trudnym zadaniem. Terapeuci, książki, przyjaciele mogą nas wspomóc w jego realizacji, ale nie podejmą go za nas. Tu także, może najbardziej, potrzeba w małżeństwie tej „trzeciej osoby” – czyli Chrystusa. To, co po ludzku wydaje się niemożliwe, staje się możliwe, gdy w nasze życie wkroczy chrystusowa łaska – duch przebaczenia, pojednania i gotowości do ponoszenia ofiar. Łaska to nie wyszukany termin teologiczny, ale konkret życia. Gdy sam doświadczam tego, co jest jej istotą: ducha przebaczenia, darowania win, zyskuję moc do bycia łaskawym także dla mojego własnego współmałżonka. Od tego zaczyna się miłość: od spojrzenia na drugą osobę łaskawym okiem, bez rozliczania jej błędów i słabości. Przypomnijmy sobie o tej prostej prawdzie w chwili, gdy w naszych relacjach małżeńskich pojawią się pęknięcia, gdy będzie nam trudno, gdy nie będzie się nam już chciało przebaczać.