Dziecko - produkt, zagrożenie czy błogosławieństwo?

Dziecko to potencjał społeczeństwa, ale nie własność społeczeństwa. Niestety nasze państwo zdaje się nie dostrzegać tej istotnej różnicy

Początek roku szkolnego kieruje naszą uwagę ku tym, którzy są nadzieją rodziców i całego społeczeństwa. Widok dzieci idących do szkoły to widok pewnego bardzo konkretnego potencjału zasobów ludzkich, w które społeczeństwo słusznie inwestuje. To widok nadziei i widok pełen radości.

Batalia o dziecko w szkole, o początek jego edukacji to spór o pryncypia — o to, czy dziecko jest w pierwszym rzędzie członkiem rodziny i podlega decyzji przede wszystkim rodziców, czy też jest własnością państwa, które decyduje o tym, kiedy i według jakich wartości będzie edukowane i wychowywane

Tak przynajmniej być powinno. Tymczasem, przynajmniej w części, widok ten jest przesłonięty obawami. Batalia o dziecko w szkole, o początek jego edukacji to w pewnym sensie spór bardzo podstawowy. Spór o pryncypia — o to, czy dziecko jest w pierwszym rzędzie członkiem rodziny i podlega decyzji przede wszystkim rodziców, czy też jest własnością państwa, które decyduje o tym, kiedy, w jaki sposób, według jakiego programu i wartości będzie edukowane i wychowywane. Jest to spór o podstawowe zasady społeczne określające relację między społecznością niższego rzędu (rodzina) a społecznością wyższego rzędu (państwo).

Jest to spór o istnienie w życiu społecznym zasady pomocniczości i solidarności.

Rodzina kryterium zasady pomocniczości

Zasada pomocniczości należy do nauczania społecznego Kościoła i odnosi się do stosunków między państwem a społeczeństwem. Zasadę tę sformułował Gustav Gundlach, doradca papieża Piusa XI w dziedzinie etyki społecznej. Warto jednak pamiętać, że treść tej zasady jest starsza od encykliki Piusa XI Quadragesimo anno czy od społecznego nauczania Kościoła. Można ją odnaleźć w pewnej postaci już u wielu klasyków filozofii społecznej, niemniej jej klasyczne sformułowanie zostało ujęte właśnie w encyklice Quadragesimo anno: „Nienaruszalnym i niezmiennym pozostaje owo najwyższe prawo filozofii społecznej: co jednostka z własnej inicjatywy i własnymi siłami może zdziałać, tego jej nie wolno wydzierać na rzecz społeczeństwa; podobnie niesprawiedliwością, szkodą społeczną i zakłóceniem ustroju jest zabieranie mniejszym i niższym społecznościom tych zadań, które mogą spełnić, i przekazywanie ich społecznościom większym i wyższym. Każda akcja społeczna ze swego celu i ze swej natury ma charakter pomocniczy; winna pomagać członkom organizmu społecznego, a nie niszczyć ich lub wchłaniać” (15).

Zasada pomocniczości pozostaje strukturalną zasadą porządku społecznego, zobowiązując do działania albo do samoograniczenia się. Ma dwa wymiary: z jednej strony pozytywny, aktywizujący państwo i inne zwierzchnie podmioty, z drugiej — negatywny i ochronny (ten zaś bywa często przeakcentowany). Trzeba jeszcze przypomnieć, że zasady pomocniczości nie można oddzielić od zasady solidarności.

Te dwie zasady razem wzięte mogą uzasadniać żądania pod adresem państwa; jeśli zatem zasada pomocniczości chroni państwo przed nadmiernymi żądaniami, to dlatego, że państwo jest zdecydowanie na drugim planie po obywatelach.

W tej perspektywie warto i trzeba spoglądać na rodzinę, która dla człowieka wierzącego jest „domowym Kościołem”. Dla społeczeństwa, niezależnie od stopnia wiary lub jej braku, jest podstawową komórką jego tkanki relacjonalnej, etycznej i kulturowej. To wszystko sprawia, że kto wspiera rodzinę, promuje człowieka, kto atakuje rodzinę, atakuje człowieka.

Początek roku szkolnego ujawnia, że rozpoczyna się kolejny etap walki państwa, rządu z rodziną; walki, w której dziecko jest po raz kolejny przedmiotem eksperymentu. Grupa ekspertów, najczęściej wzorując się na obcych, wyczytanych wzorcach, podejmuje kolejną „reformę szkolnictwa”. Tym razem dotyczy ona obowiązku wieku szkolnego, przesuniętego na sześć lat. Jak dotychczas, w przypadku innych „reform” tak i tu decyzje zapadają odgórnie, strona społeczna, jak zwykło się mówić, czyli rodzice dziecka, pozostaje w tych debatach najbardziej niema. A dziecko jest traktowane jako przedmiot eksperymentu, zwanego reformą.

Dziecko jako przedmiot

Instrumentalizacja dziecka, która oznacza zarazem odrzucenie zasady pomocniczości i pogwałcenie solidarności społecznej, jest dość czytelna w przestrzeni zmian systemu szkolnictwa. Ten system to niekończące się pasmo eksperymentowania, które bierze pod uwagę różne wymogi, natomiast ignoruje dobro dziecka i rodziny. I nie chodzi tu tylko o przesunięcie w dół granicy wieku posyłania do szkoły. Jest to problem o wiele szerszy. Ignorowaniem dobra dziecka i rodziny jest tworzenie takiego systemu kształcenia, który odbiera dziecko z domu rodzicom i skazuje je na kursy, szkolenia, dokształcania, korepetycje. Dziecko jest w coraz mniejszym stopniu w zakresie oddziaływania rodziców, a coraz bardziej staje się własnością systemu — oświaty, polityki, państwa.

W tym miejscu przypomina się platońska idea z Państwa. Platon pisał, że w państwie idealnym narodzone dzieci oddaje się pod opiekę państwa, które poprzez powołane specjalne instytucje (żłobki, przedszkola) i osoby, m.in. pielęgniarki i wychowawców, zapewnia im wychowanie na przyszłych strażników. Dziecko po narodzeniu zostaje odebrane rodzonym matkom, a oddane strażniczkom. Karmią one tylko przygodne i nieznane im dzieci (Państwo, 460 c).

Intencją Platona, jak się podkreśla, było przeniesienie więzi rodzinnych na społeczeństwo. Tak „ażeby radość i cierpienie każdego z osobna były zarazem radością i cierpieniem wszystkich” (W. Jaeger).

Niezależnie od tych intencji, niezależnie od tego, czy słusznie, czy też nie, uznaje się platoński system za prekursorski w odniesieniu do systemów totalitarnych — pewne jest to, że dziecko w tym systemie jest tylko narzędziem, elementem konstrukcji społecznej.

Czy jednak słuszne jest obwinianie za taki stan rzeczy wyłącznie państwa, polityki i systemu? Czyż nie jest tak, że to zawłaszczanie dziecka dokonuje się za cichą lub wręcz proklamowaną zgodą rodziców?

Pierwszym aktem tej zgody staje się odrzucenie samego istnienia dziecka — niechęć do jego posiadania. Problemem samym w sobie staje się tzw. mentalność antynatalistyczna, czyli przeciwna poczęciu, przeciwna życiu. To, co jest zjawiskiem z gruntu wewnętrznie złym — a zatem działania antykoncepcyjne, sterylizacja, stosowanie środków wczesnoporonnych — staje się paradoksalnie wyrazem na wskroś pozytywnym: wyzwolenia, niezależności, autonomii, samostanowienia. Przestają szokować ordynarne reklamy środków antykoncepcyjnych, mówienie o niechęci wobec życia i dziecka staje się tematem rozmów celebrytów, emitowanych w kanałach telewizji także publicznej, a więc takiej, która winna służyć dobru wspólnemu — narodowi i państwu. Poza Kościołem nie ma właściwie głosów krytycznych w tym zakresie. Sam zaś głos Kościoła wybrzmiewa przez to szczególnie dramatycznie. Warto przywołać choćby słowa bł. Jana Pawła II z jego Listu do Rodzin: „Cywilizacja, która wydaje owoce w postaci mentalności konsumpcyjnej, antynatalistycznej, nie jest i nie może być nigdy cywilizacją miłości. O ile rodzina jest tak ważna dla cywilizacji miłości — jak to poprzednio zostało już powiedziane — to z uwagi na specjalną bliskość i intensywność więzi, jakie w niej zachodzą pomiędzy osobami i pokoleniami. Równocześnie jest ona jednak łatwa do zranienia i może szczególnie łatwo doznawać zagrożeń, które osłabiają czy wręcz niszczą jej spójność i trwałość. Rodzina w wyniku tych zagrożeń, nie tylko przestaje świadczyć na rzecz cywilizacji miłości, ale może się stawać jej zaprzeczeniem, przeciwświadectwem. Może też z kolei taka rozbita rodzina wzmacniać swoistą «antycywilizację», niszcząc miłość w różnych kręgach świadomości, powodując nieuniknione reperkusje w całym życiu społecznym”.

Antykoncepcja stanowi bardzo charakterystyczne podejście do tematu poczęcia i życia. Jeśli człowiek wierzący uznaje, że życie jest darem Boga, że poczęcie życia jest dziełem Stwórcy, który niejako przechodzi przez obszar zjednoczenia małżeńskiego, wyrażonego w pełni osobowym akcie — emocji, woli i ciała, to w takiej perspektywie antykoncepcja staje się zatrzymaniem Boga z Jego działaniem stwórczym. Staje się powiedzeniem Bogu, Jego miłości, Jego woli powołania nowego istnienia, nowego człowieka, kategorycznego: Nie! Nie chcemy! Nie życzymy sobie!

Takie słowo wypowiedziane mniej lub bardziej świadomie musi mieć swoje konsekwencje. Przede wszystkim tworzy ono ową mentalność przeciwną życiu, mentalność, która opiera się coraz bardziej przeciw życiu, do tego stopnia, że to nowe życie traktuje jako niechciane, złe, niekochane, a wręcz zagrożone nienawiścią. W przypadku gdy antykoncepcja zawiedzie, taka mentalność podsuwa proste rozwiązanie: „usunięcie niechcianej ciąży”.

Tak jak usuwa się niechciany przedmiot z domu. A jeśli przedmiot był chciany, ale okazał się wadliwy? Zazwyczaj w takim wypadku dążymy do wymiany, a gdy to jest niemożliwe, oddajemy z powrotem, oczekując rekompensaty. Czy trzeba w tym miejscu przypominać, że takie myślenie rzutuje na zupełnie współczesne dramaty bioetyczne? Ocenianie jakości życia płodu w wyniku diagnostyki prenatalnej staje się orzekaniem o daniu dziecku prawa do życia, bądź o odmowie tego prawa. Zupełnie niedawno postulowane prawo do tzw. aborcji postnatalnej przyznaje rodzicom prawo do decydowania o życiu dziecka do trzydziestego dnia po urodzeniu. Procesy o tzw. źle urodzonych, w których rodzice domagają się odszkodowań w sytuacji, gdy nie przyzwolono na aborcję dziecka, a to, urodzone, okazuje się, że jest obciążone jakimiś wadami.

Jest też oczywiście druga strona zagadnienia, niejako symetryczna. Dziecko, które jest traktowane jako produkt określonej jakości życia, może być niechciane i niepożądane, ale może też — wręcz odwrotnie — być traktowane jako przedmiot roszczeń. „Mamy prawo do posiadania dziecka...” — to wyraz głosów, które pojawiają się w debatach wokół sztucznej reprodukcji in vitro i ukazują cały dramat ludzkiej mentalności, w której dziecko jest traktowane jako przedmiot.

Wszystko to współtworzy atmosferę, w której nie pomoże deklaratywne przywoływanie praw dziecka, instytucjonalne urzędy w rodzaju rzecznika praw dziecka. O wiele bardziej istotna jest mentalność, która tworzy swoistą cywilizację antymiłości i braku poszanowania dla życia. Są to mentalność, cywilizacja i kultura radykalnie obce chrześcijaństwu.

Dziecko jako dar i błogosławieństwo

Tradycja chrześcijańska, wyrastająca z jednej strony z kultury biblijnej, nieustannie promuje dziecko jako wielki dar od Boga. Najpierw jest to dar dla rodziców. Ta prawda była w mentalności biblijnej bezdyskusyjna i oczywista. Liczne dzieci były traktowane jako największy znak Bożego błogosławieństwa, brak dziecka był przyjmowany jako znak cierpienia, może kary Bożej.

Chrześcijaństwo do tego sposobu myślenia dodaje prawdę o absolutnie unikalnym wymiarze — Bóg przyszedł do człowieka, na świat w postaci dziecka! Ten fakt ma znaczenie decydujące dla chrześcijańskiego myślenia o wartości dziecka.

Można powiedzieć, że chrześcijaństwo jest wielkim orędziem godności każdego dziecka, ukazuje je jako niezwykłe dobro w skali tak rodzinnej, jak i społecznej. Bł. Jan Paweł II w swoim Liście do Rodzin pisał: „Dziecko obdarowuje sobą rodzinę. Jest darem dla rodzeństwa i dla rodziców. Dar życia staje się równocześnie darem dla samych dawców. Nie mogą nie odczuć jego obecności, jego uczestnictwa w ich życiu, tego, co wnosi do dobra wspólnego małżeństwa i wspólnoty rodzinnej. Poprzez wszystkie meandry ludzkiej psychologii prawda ta pozostaje oczywista w swej prostocie oraz w swej głębi. Człowiek jest dobrem wspólnym każdej ludzkiej społeczności. Jest on też — jak już przypomniano — «drogą Kościoła». Jest to ten człowiek, o którym powiedział św. Ireneusz, iż jest «chwałą Bożą»: Gloria Dei vivens homo, co czasem tłumaczy się: «chwałą Bożą jest, aby człowiek żył». Rzec można, iż mamy tutaj do czynienia z najbardziej transcendentną definicją człowieka. Chwała Boża jest dobrem wspólnym wszystkiego, co istnieje; jest dobrem wspólnym rodzaju ludzkiego”.

Uznanie dziecka za podstawową wartość dla rodziny i społeczeństwa ma swoje konsekwencje praktyczno-polityczne. Domaga się promowania polityki pronatalistycznej, to znaczy takiej, w której społeczeństwo będzie wspierać rodzinę pragnącą mieć dzieci. Oznacza to na przykład konkretnie ulgi podatkowe dla rodzin z wieloma dziećmi, godziwe zasiłki rodzinne, świadczenia pomocnicze itd. Oznacza to także organizację i elastyczne dostosowanie procesu pracy z uwzględnieniem przede wszystkim potrzeb życia domowego, wyjście naprzeciw potrzebom tych, którzy muszą opiekować się dziećmi. Oznacza to także odpowiednią politykę urbanistyczną i mieszkaniową. Czyż nie jest bowiem tak, że wiele problemów w dziedzinie wychowawczej wynika często z tego, że środowisko nie nadaje się do życia, że zasady budowlane utrudniają życie rodzinom liczniejszym?

Oznacza to także, że państwo ma elementarny obowiązek pluralistycznego systemu wychowania, gdzie każdy podmiot cieszy się społeczną autonomią. To zaś między innymi znaczy, że rodzice powinni mieć konkretny wpływ na eliminowanie prób narzucania niewłaściwych ideologii i deprawacji dzieci, na przykład poprzez poddawanie ich wpływom homoterroryzmu.

Warto o tym wszystkim pamiętać, spoglądając na najmłodszych zdążających do szkoły.

Dzieci są wielką wartością narodu i ta wartość jest dziś zagrożona.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama