Miłość w czasach tęczowej kultury

GW ma coś wspólnego z Kingsajzem. Promocja jedynie poprawnej opcji realizowana jest z uporem godnym szyszkownika Kilkujadka

„Ja wiem, polokoktowcy nas nie kochają. Ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają”. Pamiętają to Państwo? Dokładnie w taki sam sposób „Gazeta Wyborcza” przekonuje dziś Polaków do akceptacji związków homoseksualnych.

 

Gdyby chodziło o jeden, dwa artykuły w tygodniu, można byłoby jeszcze od biedy machnąć na to ręką. Ale sześć, siedem, dziennie? Nie ma mowy o przypadku, to zorganizowana propagandowa akcja „Gazety” na rzecz usankcjonowania homoseksualizmu jako kulturowej normy — i to normy wartej ochrony i wsparcia ze strony państwa i społeczeństwa. To taki homoseksualny „plan pięcioletni”, drobiazgowo rozpisany, z podziałem na etapy, role i głosy. Wszystko wygląda zresztą dokładnie tak, jak w owej bierutowskiej pięciolatce: jedna, z góry przyjęta teza, a to, co do niej nie pasuje, jest odrzucane, ignorowane, obśmiewane i brutalnie niszczone. W końcu założenia są „jedynie słuszne”.

Problem w tym, że nie są. Bo oto w chwili, kiedy grozi nam katastrofa demograficzna i emerytalna zapaść na niewiarygodną skalę, „Wyborcza” cynicznie, na „bezczela”, postanawia podeptać swoim medialnym buciorem tradycyjny model rodziny. Doprawdy trudno o większą głupotę i większe ideologiczne zaślepienie.

Tęczowe „ochy” i „achy”

Najpierw trzeba oczywiście dowartościować ów „nowy wspaniały świat”. „Gazeta” lubuje się zwłaszcza w ckliwych relacjach z tęczowych „rodzinnych” pikników, na które przychodzą homoseksualne „rodziny”, by wspólnie poplotkować, powymieniać rodzicielskie uwagi i pokrzepić się w walce z dyktatem homofobicznej większości. Reszty sztafażu dopełnia wata cukrowa, baloniki, szczudlarze plus uśmiechnięte zdublowane mamusie i tatusiowie. Ot, zwykłe, sympatyczne rodziny. Takie „normalne”...

Na podobnej zasadzie konstruowane są gazetowowyborcze relacje z parad równości i antydyskryminacyjnych manif, happeningów i nasiadówek. Nigdy na pierwszy plan nie wybija się tych najbardziej agresywnych i wyzywających przedstawicieli społeczności LGTB. Czasami tylko mignie gdzieś na moment jakaś pojedyncza transseksualna postać albo stary satyr w peruce na głowie i damskich łaszkach, ale są to jedynie takie kolorowe „dodatki”.

Akcent medialnych przekazów kładziony jest na „normalność” — słowo, które w odniesieniu do gejów, lesbijek i transseksualistów odmieniane jest może nawet częściej niż „równość” i „dyskryminacja”. Jeśli więc przeczytamy o parce radośnie obściskujących się chłopaków, to możemy być niemal pewni, że obok nich pojawi się zaraz jakaś prawdziwa, damsko-męsko rodzina, dzierżąca w dłoniach tęczowe flagi w geście solidarności z „prześladowanymi” gejami. Najlepiej z dziecięcym wózkiem w tle. Albo głos zabierze postępowa babcia, która przyprowadziła na paradę swojego wnuczka, aby zobaczył na własne oczy, czym jest „prawdziwa tolerancja”.

W „Gazecie” nie uświadczymy również ani słowa o ciemnej stronie homoseksualnego światka: o obrazoburczych publicznych wystąpieniach gejów na zachodzie Europy, o zakłócaniu nabożeństw, o fizycznej i słownej agresji wobec „bigotów”, o perwersjach modnych gejowskich klubów, o zdradach, samotności, chorobie i opuszczeniu.

Zamiast tego dziennikarskie pióra „Wyborczej” wolą piać z zachwytu nad widokiem przytulających się na stacji warszawskiego metra par, wśród których prym wiodą oczywiście homoseksualiści — uczestnicy jednego z modnych ostatnio, pozornie przypadkowych zbiegowisk nazywanych „flashmobami”. Albo cmokać i „ochować” nad burmistrzem z SLD, co to nie boi się wieszać tęczowej flagi przed budynkiem ursynowskiego ratusza.

Wszyscy jesteśmy łukaszenkami

Barwne, wesołe i fantazyjne inicjatywy środowisk homoseksualnych zderzane są na łamach „Wyborczej” z zaciętością, ponuractwem i bezdusznością konserwatywnych „zacofańców”. I w tym miejscu kończy się łagodny język „Gazety”, a zaczyna brutalne tropienie rodzimych „homofobów”. To zresztą ulubiona metoda „debaty” z adwersarzami, stosowana przez tych, „którym nie jest wszystko jedno”: wykpić, wytknąć, opluć, opluskwić, zdeptać, odmówić honoru, uczciwości, przyzwoitości, prawa do innego zdania. Wszystkie chwyty dozwolone w obronie „prześladowanych”. Szydzenie „po nazwiskach”, ale i potępianie zbiorowe. Modne jest zwłaszcza odcinanie się na wyprzódki od ciemnego Polaka-katolika i całego tego jego bagażu głupawego przywiązania do tradycji, rodziny i wiary.

Warto w tym miejscu może przywołać fragment tekstu Zmiana? To straszne autorstwa Marka Beylina — komentarza bardzo charakterystycznego dla aktualnej gazetowowyborczej stylistyki: „Dziś już nie naród jest w niebezpieczeństwie, lecz rodzina — ostatni filar anachronicznego polskiego konserwatyzmu. I to rodzina nie byle jaka, tylko skonstruowana na wzór jednolitego narodu. Złożona z figur Ojca i Matki ma stanowić zaporę przed złym, rozchwianym światem. Musi być więc tradycjonalna, konserwatywna i hierarchiczna. (...) Nawet jeśli życie w takiej rodzinie przysparza cierpień, jest ona i tak bardziej słuszna niż związki partnerskie, zwłaszcza homoseksualne” — kpi autor.

A jeżeli to za mało, jeżeli taka „wyrafinowana” publicystyczna retoryka nie wystarcza, zawsze można odwołać się do chwytów bardziej łopatologicznych i udowodnić na przykład, że przeciwnicy legalizacji związków partnerskich w istocie nie różnią się w niczym od faszystów i dyktatorów. Wystarczy przywołać opinię na „te sprawy”, wygłoszoną przez białoruskiego kołchoźnika Łukaszenkę: „Przyjeżdżają tu znane osoby, orientacji homo i hetero, i wyrzucają mi, że potępiam gejów. Cóż, nie lubię ich. (...) My na Białorusi nie akceptujemy tego, co nienormalne. I nie zmuszajcie nas do tego” (Wojciech Karpieszuk Wolność na pięć minut — „Gazeta Wyborcza/Duży Format”). To co, chcecie być tacy, jak ten białoruski satrapa?! — zdaje się pytać gazeta.

Prawda, jakie to cudownie proste?

Homolęki i seksofobia

Cała ta taktyka nie miałaby jednak najmniejszego sensu, gdyby redaktorzy z Czerskiej nie zadbali o pozory otwartej dyskusji. I tu znów zasada działania jest banalnie prosta i stara jak dzieje propagandy w służbie ideologii. Otóż, zaprasza się na łamy „Gazety” jakiegoś wyrazistego przeciwnika legalizacji związków homoseksualnych w typie posła Jarosława Gowina i przeprowadza z nim wywiad. Wszystko niby pięknie, ładnie, w zgodzie z kanonami sztuki dziennikarskiej.

Tylko że zaraz potem następuje taki wysyp artykułów, opinii i głosów z drugiej strony barykady, że argumenty Gowina z miejsca nikną w jazgotliwym, stokroć potężniejszym wielogłosie. Przypomina to do złudzenia publiczne chłostanie skazańca ku uciesze zgromadzonej pod pręgierzem gawiedzi: „Posłowi Gowinowi związki partnerskie kojarzą się wyłącznie z legalizacją małżeństw homoseksualnych” — trzęsie się z oburzenia Monika Olejnik w tekście o jakże neutralnym tytule Letni napad męczącej seksofobii. W sukurs idzie jej zaraz głos podbudowujący naukowo „słuszny gniew” sławnej dziennikarki: „Poglądy posła łączą w sobie katolicką obsesję na punkcie płodzenia dzieci z brutalnym realizmem politycznym” — stwierdza filozof dr Tomasz Żuradzki w kolejnym, utrzymanym w „przyjaznym” tonie artykule zatytułowanym Homolęki posła Gowina.

Kropkę nad „i” stawia zaś Małgorzata Kidawa-Błońska, partyjna koleżanka konserwatywnego posła, zapewniając gorliwie, że ona oczywiście jest zwolenniczką jedynie słusznej ustawy o partnerstwie.

A reszta kręci się już sama.

Młot na katoli

No i jest jeszcze wróg najgorszy: polski Kościół z jego rządem dusz nad „ciemnymi Polakami”. Ale od czego są „dyżurni katolicy” redakcji z Czerskiej, którzy od lat usiłują lepić coś na kształt gazetowowyborczego wyznania postępowej wiary? A niełatwy to kawałek chleba. Trzeba wszak odsączyć polski katolicyzm z nagromadzonego w nim przez lata zacofania, ciemnoty i zabobonu. Wyplenić ludową pobożność i płytkie, kościółkowo-naiwne interpretacje Ewangelii, zupełnie nieprzystające do kanonów współczesnego europejskiego „katolicyzmu otwartego”. Żadnego biblijnego „tak, tak; nie, nie”, a raczej „tak, ale” lub „owszem, aczkolwiek”.

Taki nowy kanon „wiary” potrzebuje oczywiście swojego Świętego Oficjum strzegącego dogmatycznej gazetowowyborczej ortodoksji. Tę rolę spełnia zgrany dziennikarski tandem, w osobach Jana Turnaua i Katarzyny Wiśniewskiej, co to niejedno aggiornamento ma już na rozkładzie. Cepem najcięższego kalibru na konserwatywnych „ciemniaków z kruchty” jest oczywiście cykliczna rubryka Pani Redaktor Wiśniewskiej pod cudownie adekwatnym tytułem „Stronniczy przegląd prasy katolickiej”. Tam właśnie dokonuje się cotygodniowe rozliczanie katolickich publicystów i hierarchów, łapanie za słówka, postępowa egzegeza połączona z wytykaniem i demaskowaniem postaw niegodnych „prawdziwego” chrześcijanina. „Widmo ustawy o związkach partnerskich krąży po Kościele” — stwierdza np. Wiśniewska na łamach swojej rubryki. Ojej, jaki ten Kościół paskudny, no kto by się spodziewał, że zechce bronić tradycyjnej rodziny i że będzie przeszkodą dla szczęścia tylu kochających się ludzi. A fe, jakie to „niechrześcijańskie”.

Innym znów razem rozlega się z łamów „stronniczej rubryki” głośny rechot nad przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, co to „interesuje się ostatnio wpływami złych mocy”, ponieważ ośmiela się stwierdzić, że „siły zła spod znaku szatana mobilizują się w systemy, żeby znieważyć rodzinę”. Ha, ha, co za ciemnota, co za nieuctwo, co za obciach...

Nade wszystko jednak spod piór gazetowowyborczych chrześcijan płynie nieprzerwany potok nawoływań do „miłości” i „tolerancji”, bo — jak twierdzą — „tolerancja to nie jest brzydkie słowo wymyślone przez uczestników parad równości: to chrześcijański obowiązek”. No cóż, zaiste, mamy się od kogo uczyć, śledząc owe „życzliwe” uwagi pod adresem tradycyjnych katolików, pełne miłości bliźniego, wręcz kipiące szacunkiem i tolerancją dla poglądów innych...

***

Wszystkie te działania razem i z osobna przynoszą oczywiście pewien określony efekt. Dobrze ujął to ks. Marek Dziewiecki, nazywając „Gazetę” nieformalną władzą ustawodawczą i wykonawczą naszego kraju, mogącą za pomocą jednej publikacji wywołać do tablicy choćby samego premiera i zmusić go do stosownej „propartnerskiej” deklaracji. Ale elity, to akurat nie jest żaden problem. Nadspodziewanie opornie idzie za to urabianie polskich mas. No bo jak to jest, że na tak wspaniale reklamowaną Paradę Równości przychodzi tysiąc, góra dwa tysiące osób i to w przytłaczającej większości tęczowych aktywistów? I jak tu się dziwić łzom redaktora Pacewicza, wstydzącego się za swoich współobywateli?

Jakby tego było mało, za chwilę okazuje się jeszcze, że ponad 65 proc. ankietowanych przez CBOS sprzeciwia się legalizacji związków partnerskich dla homoseksualistów. W tej sytuacji „Wyborcza”, ustami dr. Wiesława Baryły z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej, zmuszona jest więc zadekretować, że „Polacy byli homofobami, są i jeszcze długo będą. Gdy mają okazję to zamanifestować, to tak robią”.

Ale nie martwmy się zbytnio. Ci z Czerskiej będą nas przecież kochać dalej... Aż do skutku.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama