Chaos nasz codzienny

Świat zewsząd atakuje promocjami, nowościami, sposobami na... wydawanie pieniędzy. Kiedy jednak wziąć pod uwagę, że różnica ceny miedzy jednym smartfonem, a drugim to nie jakieś banalne kilkaset złotych (czasami mowa o tysiącach), a kilka godzin lub dni własnego życia, potrzeby zaczynają się układać w logicznym porządku.

Z każdym rokiem (a pewnie niezauważalnie także z każdym miesiącem, tygodniem i dniem) upływ czasu wydaje się przyśpieszać. Oczywiście ma to związek z tym, że tydzień dla rocznego dziecka to 1/52 jego całego życia, a 29 lat później, dla trzydziestolatka to już niestety tylko 1/1560. Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą jest to, że niemowlę zaspokaja tylko swoje podstawowe potrzeby, dojrzały człowiek dba o nie tylko o to by przeżyć ale też by mieć i być, najogólniej rzecz ujmując. I patrząc na naszą pędzącą w zawrotnym tempie codzienność rodzi się pytanie o hierarchię ważności tych potrzeb. O sposób faworyzowania jednych kosztem drugich. Koniec końców o jakość życia i poczucie szczęścia.

Mieć

W dzisiejszych czasach trudno nie mieć. Trudno odmówić sobie wielu rzeczy, których przecież zupełnie nie tak dawno, nie było. Nie wyobrażamy sobie życia bez samochodu, telefonu, dostępu do Internetu, to jasne. Ale już jakość tego samochodu, telefonu i Internetu to kwestia wyboru. Chodzi o równowagę między tym co potrzebne lub nawet niezbędne, a tym co jest chęcią zaimponowania, udowodnienia własnego sukcesu lub wręcz uzasadnienia zawodowego zaangażowania ponad miarę, a to już błędne koło.

Jakiś czas temu krążył w sieci film, w którym Jose Mujica, były prezydent Urugwaju (2010-2015) nawołuje do powstrzymania żarłoczności konsumpcjonizmu. On sam będąc prezydentem nadal mieszkał w swoim domu, jeździł garbusem a 90% przychodów oddawał potrzebującym. gdyż... nie potrzebował, aż tylu pieniędzy. We wspomnianym filmie mówi: "Kiedy ja coś kupuję lub kiedy ty coś kupujesz, nie płacimy za to pieniędzmi! Płacisz godzinami swojego życia, które poświęciłeś, by na to zarobić." Kiedy się nad tym zastanowić, poraża prostota tego równania. Co z tego, że będę mieć górę pieniędzy skoro, czas poświęcony na jej usypanie sprawi, że nie będzie już zdrowia/życia (niepotrzebne skreślić) by z tych zasobów skorzystać?

Fatamorgana zbędnych potrzeb

Większość z nas pracuje więcej niż 8 godzin dziennie. Często z konieczności. Ale kto z nas choć raz w życiu, nie przyjął kolejnego zlecenia, bo było intratne, zabierając czas należny swoim bliskim, samemu sobie a koniec końców także Panu Bogu. Kto jest bez winy, niech rzuca kamieniem, ale obawiam się, że odejdziemy spuszczając głowy.

A czy potrzebujemy tego wszystkiego, co kupiliśmy, co planujemy kupić lub wymienić na lepszy model? Ulegamy reklamom, modom, stylowi życia promującemu tworzenie zbędnych potrzeb. A zbędna potrzeba to przecież oksymoron.

Pokusa budowana na sprzecznościach

Świat zewsząd atakuje promocjami, nowościami, sposobami na... wydawanie pieniędzy. Kiedy jednak wziąć pod uwagę, że różnica ceny miedzy jednym smartfonem, a drugim to nie jakieś banalne kilkaset złotych (czasami mowa o tysiącach), a kilka godzin lub dni własnego życia, potrzeby zaczynają się układać w logicznym porządku.

OK, jeśli wezmę kolejne zlecenie, będę mieć pieniądze na świetne wakacje dla rodziny (uwaga na teorię, że skoro dla rodziny to na pewno mam rację pracując po nocach), ale tym samym zabieram czas, w którym wieczorem będę mogła/mógł pomodlić się z dzieckiem, poczytać, przytulić przed snem, to zwyczajnie mnie wtedy nie będzie, a zatem znów stwarzam sprzeczność samą w sobie. Zabieram czas rodzinie... dla dobra rodziny.

Wiem, rozumiem - do pewnego poziomu nie ma wyjścia. Do pewnego poziomu, by być odpowiedzialnym rodzicem, mężem, żoną, córką czy kimkolwiek innym, muszę zarobić aby przeżyć. Co więcej, mam też inne nićż tylko bytowe potrzeby. Człowiek potrzebuje czegoś więcej niż tylko przeżyć. Jest cały obszar kultury zależny od zasobności portfela, ale łatwo się w tym zatracić.

Asceza dnia powszedniego

Zagracone przestrzenie, pękające w szwach szafy, nigdy nie wykorzystane gadżety, którym ulegliśmy, to cmentarzysko godzin, dni i tygodni naszego życia! Żyjemy w chaosie nakręcanych codziennie pragnień w coraz większym pośpiechu, bez możliwości delektowania się czasem spędzonym z najbliższymi czyli rodziną, przyjaciółmi, Bogiem, a nawet z sobą samym. Tu i ówdzie natykamy się na postulaty ograniczania swych potrzeb. Minimalizm puka nieśmiało do nad miarę wypasionych (zakotwiczonych, wzmocnionych, pancernych) drzwi, ale nie dociera do nas, że to taka świecka asceza współczesności. Bo człowiek pada pod ciężarem konsumpcji i bynajmniej nie jest to wymysł XXI wieku.

A jeszcze oprócz zeświedczonego ubóstwa czyli minimalizmu, mamy w asortymencie zeświedczony post zwany dietą. Różnica polega na tym, że post nawołuje do ograniczeń nie tylko by ćwiczyć charakter lecz aby zaoszczędzone pieniądze dać potrzebującym i dlatego piątkowe zajadanie się kawiorem traci swą wyrazistość.

Minimalizm dla maksymalnej nagrody

Wojna postu z karnawałem trwa od stuleci. Chodzi o złoty środek. O to by szukać raczej sensu niż szczęścia, bo łapczywe dążenie do satysfakcji, często wyklucza tę ostatnią. Wydaje się natomiast, że satysfakcja jest pochodną sensu, dlatego procent sfrustrowanych ludzi nie zmniejsza się w miarę ich bogacenia się lecz w mirę nadawania znaczenia każdej czynności.

Wystarczy wyobrazić sobie, że zostało tylko kilka godzin. Na co poświęciłabym tę najbliższą? Czy chciałabym zmarnować ją na obrażoną minę, głośną kłótnię lub bezmyślne gapienie się w telewizor?

W chaosie dnia codziennego przystańmy chociaż od czasu do czasu i posegregujmy rzeczy według schematu konieczne-potrzebne-zbędne, a znajdziemy i miejsce, i czas na spokojne-dobre-szczęśliwe. Czego także sobie życzę.

Warto zajrzeć (w zaoszczędzonym czasie):

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama