Nie wszystko stracone

W sprawie ks. Charamsy powiedziano już wiele, mało kto jednak zwraca uwagę na wymiar stricte religijny jego sprawy. Jeśli jest gdzieś nadzieja na pozytywne rozwiązanie jego sprawy - to na pewno właśnie w tym wymiarze

Nie wszystko stracone

Nie mogę pominąć milczeniem sprawy ks. Krzysztofa Charamsy. Co prawda zarówno on sam, jak i tysiące komentatorów powiedzieli już bardzo dużo, to jednak — jak mi się zdaje — jeden aspekt wybrzmiał zbyt cicho. Bo trzeba podkreślić, że ks. Charamsa dopuścił się pożałowania godnego grzechu, który wzmocnił, opowiadając o nim prawie całemu światu. Siejąc tym samym wielkie zgorszenie. Nie mam wątpliwości, że wymiar czysto religijny jest kluczowy w ocenie sprawy ks. Charamsy.

Można oczywiście dociekać, jak to się stało, że człowiek o tego rodzaju skłonnościach i aktywności przez długie lata pracował w Kongregacji Doktryny Wiary. Można pytać o intencje, jakimi się kierował, opowiadając o swoim grzechu. Czy chodziło mu tylko o rozgłos, który ma zapewnić dobrą sprzedaż napisanej książki? Te i podobne pytania mogą być interesujące, ale na pewno są drugoplanowe. Kluczowy jest grzech. Jedyne zjawisko, które potrafi niszczyć Kościół. Jakie wnioski płyną z tej sytuacji? Mnie nasuwają się przynajmniej dwa. Grzesznik ma prawo do modlitwy o nawrócenie. A wielki grzesznik ma prawo do wielkiej modlitwy. Nie ma takiego grzechu, którego Bóg nie chciałby przebaczyć. I nie trzeba dużo kombinować — wystarczy tylko uznać grzech i żałować.

Wydaje się jednak, że w przypadku ks. Charamsy proste uznanie własnych grzechów i żal za nie mogą mu przyjść z wielkim trudem. W wywiadzie telewizyjnym z nieskrywaną ekspresją zarzekał się, że nikogo za swoje czyny nie będzie przepraszał. Nikogo, a więc również Boga. Bo — jak mówił — nie ma za co. Widać z tego, że droga do nawrócenia przed nim długa. A skoro tak, to i modlitwy potrzebuje dużo. A zapewne nie jest o nią łatwo, bo widząc, co zrobił, więcej w człowieku złości niż współczucia. Słysząc o podobnych historiach jak opisywana wyżej — bo przecież nie jest ona pierwszą tego rodzaju, choć z pewnością najbardziej spektakularną i przygnębiającą — mam tendencję do jakiegoś wewnętrznego skulenia się w sobie. Spowodowanego wstydem, że w moim Kościele takie rzeczy się dzieją. Ale też świadomością, jak daleko człowiekowi do świętości. Bo co może zrobić ksiądz, taki jak ja i setki podobnych, widząc w każdych wiadomościach telewizyjnych, na wszystkich portalach i na okładkach trzech tygodników swojego współbrata mówiącego: jestem grzesznikiem i jestem z tego dumny... Może dać tylko swoją gorliwość i wierność. Jakby próbując nadrobić — mówiąc bardzo delikatnie — niedostatki kolegi.

Nie potrafię się też uwolnić od myśli o rodzicach księdza. Nie wiem, kim są, gdzie mieszkają, co robią. Choć byłoby to bardzo proste, nawet do głowy mi nie przychodzi, by zdobyć takie informacje. Przypuszczam, że są pobożnymi i wrażliwymi ludźmi, więc muszą cierpieć straszliwie. W związku z tym mają prawo do naszej modlitwy i nadzwyczajnej delikatności. 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama