"Najpierw jestem człowiekiem..."

Kapelusz na wodzie. Gawędy o księdzu Tischnerze (fragmenty)

"Najpierw jestem człowiekiem..."

Wojciech Bonowicz

Kapelusz na wodzie

Gawędy o księdzu Tischnerze

ISBN: 978-83-240-1348-7
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Wstęp
„Najpierw jestem człowiekiem...”
Dwa światy
Marzenie o skakaniu
Kałamarz na szczycie
Kto się udał Panu Bogu
Solidarność
Internowani
Scena
„Najwyższy czas się skompromitować”

„Najpierw jestem człowiekiem...”

Kilka zdań księdza Józefa Tischnera weszło do powszechnego obiegu i chyba na zawsze pozostanie związane z jego osobą. Nie przypadkiem są to zdania, które za jego życia budziły kontrowersje. Dziś nie wydają się już tak śmiałe, ale kiedyś traktowano je jak prowokacje — i chyba sam Tischner też w pewnym stopniu tak właśnie je traktował.

Jedno z tych zdań brzmi: „Czasami się śmieję, że najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, potem długo, długo nic, a dopiero potem księdzem”. Kiedy i w jakich okolicznościach zostało przez Tischnera wypowiedziane po raz pierwszy, nie sposób ustalić (tu podaję je za wydaną pod koniec życia rozmową rzeką Przekonać Pana Boga). Stało się to zapewne gdzieś w latach osiemdziesiątych, bo na początku następnej dekady Tischner posługiwał się nim już jako autocytatem.

Zdanie to trzeba rozumieć dosłownie. Nie kryje się za nim (jak podejrzewano) rezerwa w stosunku do własnego kapłaństwa, bo Tischner traktował je niezwykle serio i nigdy, jak się wydaje, nie miał pokusy, żeby je porzucić. Jego życie tak właśnie się ułożyło: najpierw były pewne elementarne doświadczenia dzieciństwa i młodości, potem fascynacja filozofią, a wreszcie — rozpoznanie powołania i decyzja o wstąpieniu do seminarium.

Skoro jednak padły słowa: „długo, długo nic”, wolno zapytać, jak daleko w jego przypadku było od filozofii do kapłaństwa? On sam mówił o tym następująco: „Kiedyś strasznie się złościłem, że muszę równocześnie robić filozofię i duszpasterzować, ponieważ nie miałem czasu na filozofię (a czasem na duszpasterstwo). Teraz widzę, że to była jedna z moich wartości; siedząc w bibliotekach, uschnąłbym, robiąc filozofię dla wyimaginowanego człowieka. A tak musiałem się konfrontować z człowiekiem umierającym, człowiekiem zdradzonym, z dzieckiem, które miało kłopoty z rodzicami. Nieustannie musiałem naginać transcendentalną teorię konstytucji Husserla do potrzeb Marysi czy Kasi w przedszkolu”. Pod koniec życia sformułował tę myśl jeszcze bardziej radykalnie: „Jeżeli do czegoś doszedłem w filozofii człowieka, to tylko dzięki wglądowi w sytuacje wyznawane podczas spowiedzi”.

Oczywiście istniało tu sprzężenie zwrotne. Kapłaństwo Tischnera nie byłoby tym, czym było, bez szczególnych przymiotów jego osoby („najpierw jestem człowiekiem”) i bez jego kompetencji filozoficznej („potem filozofem”). Wszystkie trzy elementy wzajemnie się „napędzały”. Nie ma jednak nic dziwnego w tym, że Tischner wysuwał filozofię na plan pierwszy. To ona była polem, na którym szukał porozumienia ze światem, w tym również z ludźmi inaczej myślącymi, stojącymi z dala od Kościoła. „Nigdy nie chciałem być człowiekiem polityki, człowiekiem władzy”, mówił w 1993 roku. „Natomiast chciałbym, żeby mnie postrzegano jako kogoś, kto proponuje pewien typ myślenia. Nawet wolałbym, żeby najpierw widziano mnie jako myśliciela, a dopiero na drugim miejscu jako księdza, duchownego, który składa Ofiarę. Chciałbym przede wszystkim reprezentować szeroki horyzont myślenia chrześcijańskiego”.

Kiedy Tischner zmarł, jeden z moich przyjaciół — za życia księdza niezbyt z nim sympatyzujący, a w każdym razie mało interesujący się tym, co miał on do powiedzenia — wyznał mi nieoczekiwanie: „Wiesz, uświadomiłem sobie nagle, że teraz nie będzie nikogo, kto by, tak jak on, stał w drzwiach Kościoła i zapraszał”. Słowa te dobrze opisują, kim Tischner był w Polsce, w polskim Kościele, także — poniekąd — w polskim życiu intelektualnym.

„Tischner był Kościołem wpisanym w życie”, mówił kilka lat później Krzysztof Michalski, filozof i przyjaciel autora Etyki solidarności, „i to tak, że jego życie, to Podhale, ten Kraków, stawało się otwarte na innych, potrafiło zmienić, przekształcić życie innych, tych nie z jego stron. Religię nazywał rytmem dnia codziennego. Religia nie była dla niego zespołem zdań, w które trzeba wierzyć, nie sprowadzała się też do instytucji, której należy okazywać lojalność. To być może też, ale to nie było najważniejsze. (Kiedyś, coś pisząc, radziłem się go w jakiejś teologicznej kwestii; podejrzewałem, że moja interpretacja będzie nie bardzo ortodoksyjna. »W razie czego się wycofasz, Krzysio«, powiedział. Nie potrzebowałem: nikt nie zwrócił uwagi). Najważniejsze jest to, co się robi co dzień, wśród innych ludzi. Różnicy między dobrem a złem nie da się bowiem zredukować do lojalności instytucjonalnej, jak też do podziałów między nami, wyznawcami »prawdziwej« wiary, i heretykami. Tischner, tak zresztą jak Karol Wojtyła czy Franz König, którego też miałem szczęście znać, był chodzącą reklamą Kościoła”.

Ktoś kiedyś powiedział: „Kiedy Tischner wchodził do pokoju, to jakby się drzwi otwierały w człowieku”. Myślę, że wielu potwierdziłoby te słowa: Tischner, wchodząc gdzieś jako gość, sprawiał, że człowiek sam stawał się gościnny, jakby przyjmował coś z jego postawy, której fundamentem był — chyba nieuleczalny — optymizm. „Człowiek jest takim drzewem, które czuje w sobie dobro i dlatego nie chce złych owoców rodzić”, mówił Tischner. Człowiek z zasady nie był dla niego podejrzany, przeciwnie, był obiektem afirmacji, zaciekawienia, pogodnej zadumy. Z zachwytu nad urodą życia brała się u niego niechęć do manicheizmu i wszelkich ujęć pokazujących człowieka jako nosiciela zła, a świat jako tego zła siedlisko.

„Mamy pesymistów wielu. Krążą po naszych ulicach, mieszkają na tych samych piętrach co my, zaglądają do okien, wkradają się do domów, a niektórzy trafili nawet do szkół. Ale, co ja mówię! Są również w seminariach duchownych, są na placówkach w Kościele, na katedrach uniwersyteckich. Takie życie. Taka Polska”, pisał w 1990 roku. Żeby jednak nie pozostawić czytelnika z tym ponurym obrazem, dodał do niego anegdotę, która miała w przewrotny sposób pokazać, jak pesymizm wychowawców odbija się na wychowankach. Rzecz działa się na Podhalu: chłopcy z czwartej i piątej klasy chcieli uczcić imieniny kolegi Wojtka. „Kupili potajemnie trochę wina i na dużej przerwie ukryci gdzieś za deskami wznosili toasty, jak ich ojcowie w podobnych sytuacjach. Aliści solenizant wypił za wiele i padł. Przyjaciele, widząc biedę, uciekli. Po chwili dziewczynki zobaczyły leżącego. Przybiegły do klasy przerażone i mówią, co widzą: »Prose pani, bo Wojtek lezy umarty za wychodkiem«. Przepraszam, ale tak właśnie powiedziały. Nauczycielka pobiegła, doprowadziła Wojtka do stanu jakiej takiej używalności i posadziła w klasie przy stoliku. Posłała po rodziców, namawiając go przedtem, by sam zechciał wybrać się do domu. Ale Wojtek zdecydowanie nie chciał. Powtarzał: »Jo sie bede ucył«. Słysząc te słowa, jedna z dziewczynek stwierdziła: »Widać, że nietrzeźwy«. I to stwierdzenie prostego faktu było również przejawem głębokiego pesymizmu wychowawczego”.

W maju 1993 roku redaktorzy tygodnika „Wprost” zadali Tischnerowi pytanie o jego pozycję w życiu publicznym. „Mówią o mnie bardzo różnie — jedni, że wywodzę się z prawicy, inni, że z lewicy, a ja jestem z Łopusznej i wiele zawdzięczam moim tamtejszym przyjaciołom i sąsiadom”, odparł Tischner. „Moim ideałem jest mój sąsiad, który pięć procent swej wyobraźni poświęca polityce, pięćdziesiąt procent zwierzynie, która się przechadza po lesie, a resztę — przechadzającym się po wsi dziewczętom. U mnie te proporcje układają się podobnie, z tym że ja jeszcze w tym wszystkim znajduję miejsce dla Pana Boga”. „Odbywa się to kosztem zainteresowania dla zwierzyny czy raczej dziewcząt?”, dopytywała się zaintrygowana redakcja. „Kosztem zwierzyny”, odpowiedział Tischner.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama