Szczęśliwi w małżeństwie: Paradoksy szczęścia

Fragmenty książki: "Szczęśliwi w małżeństwie. Jak to możliwe" - poradnika spisanego w formie dialogu

Szczęśliwi w małżeństwie: Paradoksy szczęścia

Antonio Vázquez

Szczęśliwi w małżeństwie. Jak to możliwe?

Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa, Listopad 2006
ISBN 83-7502-049-4


PARADOKSY SZCZĘŚCIA

Miłość, za którą goni, dała mu już przedsmak szczęścia. Miłość i szczęście idą w parze. Doświadczenie uczy jednoznacznie — im większa miłość, tym więcej szczęścia, zaś kiedy ona słabnie, szczęście staje się kruche i ulotne.

Jednak zanim przejdziemy do dalszych wywodów, trzeba uściślić pewne pojęcia. W przeciwnym razie możemy pomyśleć, że jakiś psotny chochlik pozamieniał etykietki i teraz nie wiemy, co jest czym i ile jest warte. Wyobraźnia jest czasem kapryśna i płata nam figle. Bierze takie słowa jak „dobrobyt”, „przyjemność”, „sukces”, czy „szczęście” i umieszcza je wedle własnego widzimisię, robiąc nam kawał w niezbyt dobrym guście.

Stara się nas na przykład przekonać, że tam, gdzie pojawia się hasło „dobrobyt”, jest i szczęście. Nie żartujmy. Dobrobyt wymyślili Szwedzi, żeby jakoś sobie zrekompensować długie, mroźne noce. Potem się okazało, że często — na emeryturze — umierają z nudów, a niektórzy, postanawiają nawet odejść przed czasem.

Inną podmienioną etykietką jest „przyjemność”. Tu sztuczka jest nieco bardziej prymitywna, bo oferuje się nam coś natychmiastowego, powierzchownego i przelotnego, zmienionego w nie kończący się łańcuch, biegnący zawsze przez te same miejsca. Raczej mało oryginalne, odkąd człowiek jest człowiekiem.

Kolejne — bardzo częste — łgarstwo, to utożsamianie szczęścia z sukcesem. To subtelniejszy trik i może być bardziej niebezpieczny, bo często przybiera strojne maski, czasem w najlepszych zamiarach. Lepiej nie mylić tych dwóch spraw: sukces zwykle dotyczy określonych obszarów naszej działalności, które zbyt często przytłaczają i niszczą inne aspekty ludzkiego istnienia. Natomiast szczęście, to pojęcie związane z jego całokształtem i skierowaniem się ku ostatecznemu celowi.

Nie bawię się tu w bardziej czy mniej dowcipne zagrania retoryczne. W szczęściu może zawierać się dobrobyt, przyjemność i sukces, ale to jeszcze nie to... nie to... to znacznie więcej. Kto już trochę przeżył, wie o tym. W najszerszym znaczeniu szczęście to pragnienie, które każdy nosi w głębi duszy z racji samego swego istnienia. Jest ono tak silne, że domagamy się jego spełnienia, jako konstytucyjnego prawa.

Kto z nas nie słyszał o dochodzeniu tego prawa? „Mam prawo do szczęścia...” — słychać we wszystkich językach i okolicznościach. Jak gdyby państwo czy „ktoś” miał obowiązek wypełnić tę pustkę. Muszę znaleźć kogoś, kto mnie uszczęśliwi! Próżny trud, błędna droga. Pierwszym warunkiem znalezienia szczęścia nie jest szukanie go, lecz kroczenie przez życie dając szczęście innym.

I oto pogrążamy się w paradoksalnej sytuacji. Jak to możliwe, że — skoro jest tylu głodnych szczęścia — nie otwarto żadnego sklepu, który by je sprzedawał? A kto tak powiedział?... Owszem, nie ma sprzedaży hurtowej, ani sklepów z gotową konfekcją. Szczęście trzeba kupować jak chleb — codziennie — i wiedzieć, że każdy kawałek ma inny kształt. Nie ma dwóch jednakowych. To czyni ten towar nieco droższym, ale szczęście nigdy nie było tanie.

 

I tu jest pewien sekret. Gdzie się kryje? To proste, już mówiliśmy wcześniej: w miłości. „Do szczęścia potrzebne jest nie wygodne życie, lecz zakochane serce”.

Ale to Miłość pisana wielką literą, bowiem pierwszym jej adresatem jest Bóg, a ci, co nas otaczają, otrzymują jej kopię. To Miłość oznaczająca poświęcenie, ofiarowanie siebie, zapomnienie o samym sobie. Tą drogą — jak zapewnia dusza świątobliwa i doświadczona — odkryjemy, że „szczęście w Niebie jest dla tych, którzy potrafią być szczęśliwi na ziemi”.

Ta umiejętność to nic innego, jak walka o unicestwienie własnego „ja”. Bezustanna wojna, którą trzeba starać się wciąż na nowo podsycać i czerpać odwagę z samego zamiaru jej prowadzenia. Don Kichot pozwala nam to wyczuć we fragmencie, gdzie padają słowa: „Czarownicy mogą wprawdzie pozbawić mnie szczęścia, ale nie starania i zapału”. Kiedy ktoś podejmie stanowczą decyzję, by kochać bez zastrzeżeń i bez podejrzliwości, w miarę jak posuwa się tą drogą, poszerza mu się horyzont, bo wiadomo, że za jednym krajobrazem jest jeszcze następny, inny. W tym właśnie tkwi urok — niestrudzenie i nieprzerwanie — nigdy się bowiem nie kończy. Poeta ujmuje to lepiej: „Podążamy za czymś boskim/ nie wiedząc, gdzie też się chowa/ lecz po cóż nam wiedzieć dokąd/ skoro droga usłana kwieciem”. Trzeba patrzeć w dal, nie lekceważąc tego, co bliskie, śnić, ale mieć oczy otwarte, unosić się, nie odrywając stóp od ziemi. Człowiek jest do tego zdolny. Żadne inne stworzenie nie ma takich możliwości, środków, sposobów. Wykorzystujemy zaledwie dziesięć procent naszego potencjału. Poruszamy się w ograniczonej, niewielkiej przestrzeni. Zbyt często jesteśmy jak orzeł zaplątany w pajęczynę, która zdaje się nam stalową siecią.

Nic więcej nie dodam i tak już się zbytnio rozpisałem, nadmiernie teoretyzując i nadużywając wyrzutni. Nie ma teorii szczęścia, choć wiele na ten temat napisano: szczęście to coś praktycznego, wyrabianego w codziennych zajęciach. Ważne jest, by odnaleźć sens tych powszednich działań.

Kiedy skończyłem pisać te stronice, przesłałem je Aleksandrowi. Nie widzieliśmy się od czasu, kiedy zająłem się tymi listami. Pragnąłem zachować jak największą dyskrecję wobec osób, których one dotyczyły, i nie miałem ochoty wystawiać jego węchu na próbę ostrości.

Następnego dnia zadzwonił, żeby potwierdzić, że otrzymał przesyłkę. Po przyznaniu, że te „papiery”, którymi się posłużyłem dla ożywienia rozdziału, to „prawdziwe perły”, nie powstrzymał się od dodania, że wolałby, aby były bardziej naturalne, a mniej hodowlane.

— Łowię tam, gdzie mi pozwalają — odparłem traktując to jako żart.

Druga uwaga była trafniejsza:

— Rozprawiłeś się z tak szerokim tematem jak szczęście na półtorej stroniczki. To nazywam zabiciem byka w pierwszym podejściu. Tak bardzo się spieszyłeś?

— Całkowicie się z tobą zgadzam. Taki chciałem osiągnąć cel: żeby czytelnik nabrał apetytu i znalazł się w zawieszeniu, w poszukiwaniu jakiejś formuły prowadzącej do szczęścia. Ostatni punkt otwiera nawias. Ważne jest, by odnaleźć sens tych powszednich działań.

— Ze mną też chcesz się bawić w ”suspens”? Potem mi opowiesz, bo teraz trochę się spieszę.

Odłożyliśmy słuchawki.

(...)

W POSZUKIWANIU SENSU

Wobec łatwego do stwierdzenia faktu naszego ograniczenia, wydaje się logiczne sądzić, że nieskończoność Boga i Jego zamierzeń nie mieści się nam w głowie. Jakże mały musiałby być ów Bóg, gdybyśmy byli zdolni pojąć Go naszym rozumem! Bóg nie pociesza nas za pomocą zwykłych okładów, o jakie czasem prosimy. C. S. Lewis tak opisuje tę wewnętrzną sytuację: „Kiedy poruszam te problemy przed Bogiem, nie znajduję odpowiedzi. To nie są zamknięte drzwi. Raczej milczący wzrok, tak naprawdę nie pozbawiony współczucia. Jakby Bóg potrząsał głową nie w geście odrzucenia, lecz unikając pytania. Jakby mówił: «Zamilcz, synu, bo nic nie rozumiesz»”. Wkroczyliśmy bowiem na teren Bożej logiki.

Jednak nie można też skryć głowy pod skrzydło i starać się przeczekać ulewę. Tajemnica to coś, czego nie potrafimy do końca pojąć, ale do czego trzeba się zbliżyć z chęcią poznania jej w miarę naszych możliwości.

Jeśli chodzi o to, czym się tu zajmujemy, dobrze jest odnaleźć sens cierpienia. Powoduje to wielką ulgę. Znany psychiatra, V. Frankl, mierzy się z tematem w całej jego dotkliwości: „Żyć znaczy cierpieć, przeżyć — odnaleźć sens cierpienia”. Ten sam austriacki profesor opowiada następującą historię. „Do jego gabinetu przyszedł pewien człowiek, z zawodu lekarz, zrozpaczony po utracie małżonki. Życie nie ma dlań już żadnego sensu. Mówi, że nie praktykuje żadnej religii, więc z tej strony nie może być dla niego pocieszenia. Psychiatrze nie jest łatwo coś mu poradzić, aż przychodzi mu do głowy pytanie. Bardzo kochał pan swoją żonę? Bardzo — pada odpowiedź. — To powód mojej rozpaczy. Frankl zadaje następne pytanie. Gdyby to pan umarł zamiast niej, teraz ona by cierpiała, prawda? Niewątpliwie — odpowiada lekarz. Niech się więc pan cieszy, doktorze, że zaoszczędził jej pan cierpienia — mówi na to Frankl. Ta odpowiedź początkowo zbiła pacjenta z tropu, ale zaraz odparł: Bardzo dziękuję, panie doktorze, tego mi właśnie było trzeba”. Ów człowiek odnalazł sens cierpienia, który w jego przypadku, był ważnym ludzkim powodem.

A jak można to wszystko połączyć ze szczęściem jeszcze na tej ziemi? Czy niedola może przynieść nam jakieś szczęście? „Może przynajmniej dać początek wielu rzeczom: pogłębieniu duszy, pełni człowieczeństwa, nowym drogom do odnalezienia Światłości. Nie trzeba bać się cierpienia, tak samo jak nie należy obawiać się mroku nocy. Wiemy, że słońce nadal istnieje, choć go nie widzimy. Bóg nie znika, kiedy cierpimy. Jest obecny w inny sposób, jak słońce, które zeszło nam z oczu”.

Drzwi zaczynają się uchylać: to miłość może nadać sens naszemu cierpieniu i przynieść pociechę w bólu. Znów konieczne jest, byśmy zbliżyli się do Jezusa, by zrobić jeszcze jeden krok pozwalający nam ujrzeć odrobinę światła. Jak to się stało, że Chrystus zgodził się zostać największym umęczonym w dziejach? Dlaczego to zrobił? Odpowiedzi udziela On sam w modlitwie, w której ofiarowuje swoją mękę. Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie. To miłość do Ojca jest najwyższym powodem Jego działania. Można jeszcze mieć wątpliwości: jak Ojciec mógł pragnąć takiej męki dla najbardziej umiłowanego Syna, mimo Jego niewinności? Z miłości, z miłości do nas. Oto prawdziwa tajemnica: szaleństwo nieprzeniknionej miłości.

Tu kryje się sedno naszego pocieszenia — jeśli cierpienie ma moc odkupicielską, choć wcale z tego powodu nie jest mniej dotkliwe, zbliża mnie ono do Chrystusa i łączy z Nim w taki sposób, że nie tylko mogę zaznać pocieszenia, ale i stać się pocieszycielem. Mogę zmienić się w Bożą otuchę.

Czyż może być większe szczęście — nawet jeśli mamy tysiące ran na ciele i duszy — niż iść śladem Jezusa i być dzieckiem tak dobrego Ojca? Czy można znaleźć większą pociechę niż fakt, że możemy być przydatni Bogu? Podkreślam, że być może cierpienie nie zmniejszy się nawet o ociupinkę, że nadal będzie przytłaczać nas udręka, ale już nie jesteśmy sami, wiemy, że Ktoś nad nami czuwa i kocha nas jak własne dzieci.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama