O Raporcie Rokity - i ... braku jakichkolwiek jego reperkusji
Dokładnie 17 lat temu na sejmową mównicę wszedł Jan Rokita. Przedstawił wstrząsający raport Komisji Nadzwyczajnej na temat gwałtownej śmierci 88 ludzi zamordowanych przez milicjantów i esbeków za rządów generała Jaruzelskiego. Najdziwniejsze w tej historii jest to, że po ogłoszeniu raportu... nic się nie stało.
Nic, poza jednym: jakiś anonimowy urząd nałożył na ten raport klauzulę tajności. Zapewne miało to związek z faktem, że Rokita podał nazwiska prawie stu podejrzanych funkcjonariuszy oraz ponad 70 prokuratorów, którzy zacierali ślady po zabójstwach...
Niestety, odkryte wtedy szczegóły zbrodni ekipy generała Jaruzelskiego miały pozostać tajemnicą na długie 14 lat. A kiedy trzy lata temu raport wreszcie został odtajniony i ujrzał światło dzienne — już mało kto zwrócił na niego uwagę. Dotyczy przecież tak odległej przeszłości...
Tymczasem fakty, do których dotarła ta sejmowa komisja między 1989 a 1991 rokiem, do dzisiaj jeżą włos na głowie. Większość osób odpowiedzialnych za te zabójstwa do dziś uniknęła kary. Generałowie Jaruzelski i Kiszczak dopiero teraz stają przed sądem za wprowadzenie stanu wojennego. I jeśli w ogóle zostaną skazani, to za ogłoszenie stanu wojennego niezgodnie z procedurą, a nie za zbrodnie swoich podwładnych lub za zdradę.
Esbecy niszczą akta
Wniosek o powołanie komisji do zbadania niewyjaśnionych zgonów z lat 80. złożył poseł Tadeusz Kowalczyk. To był polityk mało znany, z „tylnych ław” sejmu. Nikt się jego wniosku nie spodziewał. Posłowie komunistyczni byli oburzeni. Kielecki poseł Jerzy Karpacz, który był jednocześnie szefem Służby Bezpieczeństwa, grzmiał z sejmowej trybuny: „Wypowiedź obywatela Kowalczyka (...) koliduje z elementarnymi zasadami kultury politycznej!”.
Za powołaniem komisji zdecydowanie opowiedział się Jacek Kuroń. Prawie nikt jednak w sejmie nie wierzył, że wniosek Tadeusza Kowalczyka może przejść. Nadszedł moment głosowania. — Kto jest za? Kto się wstrzymał? — zapytała wicemarszałek Olga Krzyżanowska. I wtedy posłowie zaczęli przecierać oczy ze zdumienia: za powołaniem komisji opowiedziało się 174 posłów, a przeciw tylko 91.
Zastanawiające było tylko, że nie wszyscy posłowie strony solidarnościowej, czyli Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, ucieszyli się tym zwycięstwem. Według Jarosława Kaczyńskiego, posłowie Adam Michnik i Jan Lityński twierdzili, że ta komisja to bzdura. Wtedy to mogło dziwić, bo Michnik jeszcze nie bratał się publicznie z Urbanem i jeszcze nie nazywał Kiszczaka „człowiekiem honoru”.
Nowa komisja nie przypominała późniejszej komisji w sprawie Rywina, bo politycy zadbali, żeby ostatecznie... nie dostała uprawnień śledczych. „Mogła zatem prosić tylko kogoś, ażeby zechciał przyjść i coś wyjaśnić” — wspominał 14 lat później Jan Rokita we wstępie do książki „Raport Rokity”. Esbecy mimo wezwań nie przychodzili. Ale nawet gdyby przyszli, to i tak mogliby łgać bezkarnie, bo były to zeznania bez przysięgi i bez sankcji za kłamstwo. Komisji pozostała więc analiza dokumentów.
Szybko zorientowano się jednak, że esbecy palą swoje akta. „Zamiast przekazywania materiałów komisji — rozpoczęło się niszczenie materiałów o stanie wojennym na przemysłową skalę” — wspominał Jan Rokita. Pisał o tym memoriały do rządu, ale rząd nie odpowiadał. „Moja interwencja ustna u premiera Mazowieckiego zakończyła się wskazówką: proszę przekazać te informacje ministrowi Kiszczakowi” — napisał po latach Rokita. Czyli premier Mazowiecki udzielił mu rady w stylu: „poinformuj wilka, że właśnie zjada Czerwonego Kapturka”.
W styczniu Komisja Nadzwyczajna zwołała więc konferencję prasową i poinformowała dziennikarzy o niszczeniu akt SB. Nawet to nie powstrzymało ludzi Kiszczaka przed dalszym niszczeniem dokumentów. Esbecy robili to tylko nieco ostrożniej i na trochę mniejszą skalę. „Nie wiemy nadal, w jakim stopniu niszczenie materiałów SB nastąpiło za przyzwoleniem ówczesnego premiera, w jakim zaś z powodu jego słabości” — ostro ocenia Mazowieckiego Rokita.
Zagubione pociski
Przeszkodą było też, że prawie połowa wybranych do komisji posłów nigdy nie przyszła na jej posiedzenie. Posłowie ci złożyli później zbiorową rezygnację. W komisji zostało tylko kilka osób. Były to jednak te, które swą pracę potraktowały poważnie. Od połowy 1990 roku, gdy Kiszczaka zastąpił w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Krzysztof Kozłowski, komisja zaczęła wreszcie otrzymywać do wglądu więcej dokumentów. Dlatego po dwóch latach ciężkiej pracy, ku zaskoczeniu niedowiarków, garstka zapaleńców z komisji mogła przedstawić Sejmowi swój raport.
Najwięcej miejsca zajmują w nim różne zbrodnie stanu wojennego. O większości z nich do dzisiaj nikt nie mówi. Na przykład o morderstwach młodych ludzi, które milicjanci prawie zawsze próbowali upozorować na samobójstwo. Komisja Rokity opisuje na przykład śmierć Janusza Sierockiego, który według milicjantów na ich oczach wyskoczył przez okno. Prokurator usłużnie przyjął tę wersję. I nie wydało mu się dziwne, w jaki sposób Januszowi udało się wyskoczyć przez okno tyłem.
Podobnie było z „samobójstwem” Krzysztofa Skrzypczaka w Poznaniu. Milicjanci przewieźli go z komisariatu do izby wytrzeźwień. Krzysztof został tam przypięty pasami bezpieczeństwa do łóżka. A potem, według oficjalnej wersji, sam uwolnił się z pasów, wstał z łóżka i powiesił się. Biegli nie zbadali, czy pasy zostały przerwane, czy też może przecięte. Prokurator nie był też ciekawy, skąd się wzięły liczne obrażenia na ciele Krzysztofa, w tym nawet nacięcia na brzuchu.
Takich przypadków jest mnóstwo. Oprócz „samobójstw” w komisariatach, ludzie ginęli na przykład, przypadkowo wypadając z radiowozu, jak Krzysztof Struski. Marcinowi Antonowiczowi zdarzyło się wypaść z milicyjnej ciężarówki Star, oczywiście też ze skutkiem śmiertelnym. Stanisław Bulko zginął przejechany przez cywilny samochód — ale jego kierowca został na moment wcześniej oślepiony światłami radiowozu. Prokurator nie sprawdził, czy to nie milicjanci wyrzucili ciało Stanisława Bulki wprost pod koła samochodu jadącego z naprzeciwka. Zwłaszcza że znali ofiarę i mieli z nią porachunki.
W uczciwie rządzonym kraju takie rzeczy nie mogłyby się zdarzyć. Jednak milicjanci wraz z prokuratorami bez skrępowania zacierali ślady i nie zbierali dowodów. Wyciągnięte z ciał ofiar milicyjne kule prawie zawsze się podczas śledztwa „gubiły”.
Komisja Rokity dotarła do dokumentu w sprawie Marcina Antonowicza (który wypadł z milicyjnego Stara), w którym milicjanci piszą otwarcie: „należy dążyć do zapewnienia wyznaczenia do prowadzenia tej sprawy — na wypadek jej wniesienia do sądu — sędziego, który rokuje przychylność uwzględnienia wniosków Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych”.
Komisja Rokity opisała też sprawy milicjantów, którym zdarzyło się kogoś zastrzelić na ulicy, a prokurator wbrew zeznaniom świadków uznawał, że było to w obronie własnej. Jako pierwsza zbadała dokładnie sprawę demonstracji w Lubinie z 31 sierpnia 1982 roku, gdzie milicjanci urządzili sobie polowanie na uciekających ludzi, strzelając do nich seriami z jeżdżących po mieście nysek. Zginęło trzech ludzi, było wielu rannych. Znalazła też pierwsze dowody na to, że w kopalni „Wujek”, gdzie milicyjny pluton specjalny zabił dziewięciu ludzi i kilkudziesięciu zranił, otwarcie ognia do ludzi było zaplanowane. Komisja dotarła do milicyjnego planu pacyfikacji kopalni, którego autor zakładał użycie broni, a nawet wskazał kierunek strzału do górników.
Burza i cisza
Raport Komisji Nadzwyczajnej został opublikowany 26 września 1991 roku. Kilka dni później, 4 października, wywołał burzę na posiedzeniu Sejmu. Jednak posłowie wcale nie uznali raportu za stanowisko Sejmu RP. Przyjęli tylko mętną uchwałę zaproponowaną przez Unię Demokratyczną o „przyjęciu do wiadomości” raportu. W uchwale była mowa o oddaniu hołdu ofiarom stanu wojennego. Unia Demokratyczna zrównoważyła jednak te słowa napiętnowaniem zasady zbiorowej odpowiedzialności, mimo że przecież nikt takiej zasady nie chciał stosować. Raport podawał tylko precyzyjnie nazwiska osób zamieszanych w zabójstwa i mataczenie w śledztwie.
We wnioskach komisja napisała o ponad siedemdziesięciu konkretnych prokuratorach zacierających ślady, że ich „moralna przydatność do dalszej służby w organach prokuratury jest co najmniej wątpliwa”. W atmosferze, która zapanowała w Polsce, ci skompromitowani ludzie pozostali jednak bezkarni. Pomogła im też solidarność zawodowa prawniczego środowiska.
Komisja Rokity podała sądom wolnej Polski jak na tacy dowody zbrodni milicjantów i esbeków. Tylko niektórzy z nich zostali skazani, i to głównie dzięki prokuratorom z IPN.
Dzisiaj już każdy może sobie przeczytać Raport Rokity. Wydało go przed trzema laty wydawnictwo Arcana.
opr. mg/mg