Przemówienie papieskie podczas spotkania z duchowieństwem diecezji Aosta (w trakcie wypoczynku letniego) 25.07.2005
25 lipca, pod koniec letniego wypoczynku, Benedykt XVI spotkał się w kościele parafialnym w Introd z kapłanami diecezji Aosta. Po wspólnej modlitwie brewiarzowej do Papieża zwrócił się bp Giuseppe Anfossi, który przedstawił problemy leżące na sercu duchowieństwu tej diecezji i poprosił Ojca Świętego o wypowiedź. W drugiej części spotkania kapłani zadawali Papieżowi pytania.
Księże Biskupie! Drodzy Bracia!
Na początku pragnę powiedzieć, że cieszę się z tego spotkania z wami i jestem za nie wdzięczny. Papieżowi grozi, że oddali się trochę od realnego, codziennego życia, a przede wszystkim od kapłanów, którzy pracują na pierwszej linii, tak jak w Dolinie Aosty, w licznych parafiach i w warunkach, które ze względu na brak powołań wymagają dzisiaj również, jak powiedział ksiądz biskup, wielkiego wysiłku fizycznego.
Łaska to zatem dla mnie, że w tym pięknym kościele mogę spotkać się z kapłanami i z prezbiterium Doliny Aosty. Dziękuję wam za przybycie, tym bardziej że również dla was jest to czas wakacji.
To, że widzę was tu wszystkich razem, jednoczę się z wami, jestem blisko kapłanów, którzy dzień po dniu pracują dla Pana jako siewcy Słowa, to wszystko napełnia mnie otuchą i radością. W ubiegłym tygodniu chyba dwa czy trzy razy słyszeliśmy tę przypowieść o siewcy, która jest wprawdzie przypowieścią niosącą pociechę w innej sytuacji, lecz w pewnym sensie także podobnej do naszej.
Początkom działalności Pana towarzyszył wielki entuzjazm. Widziano, że chorzy byli uzdrawiani, wszyscy z radością słuchali słów: «bliskie jest królestwo Boże». Wydawało się, że naprawdę już niebawem świat się zmieni i nastanie Królestwo Boże, że smutek Ludu Bożego nareszcie przemieni się w radość. Oczekiwano na Bożego posłańca, który weźmie w swoje ręce ster historii. A potem okazało się, że owszem, chorzy zostali uzdrowieni, złe duchy wygnane, głoszono Ewangelię, lecz poza tym świat pozostał taki, jaki był. Nic się nie zmieniało. Nadal panowali Rzymianie. Codzienne życie było ciężkie, pomimo tych znaków i pięknych słów. I tak entuzjazm przygasał, a w końcu — wiemy to z szóstego rozdziału Ewangelii św. Jana — nawet sami uczniowie opuścili tego Kaznodzieję, który mówił, lecz nie zmieniał świata.
Cóż to za przesłanie? Co przynosi ten Boży Prorok? — pytają w końcu wszyscy. Pan mówi o siewcy siejącym na polu, którym jest świat. A ziarnem wydaje się być Jego słowo, owe uzdrowienia, coś, co jest naprawdę małe w zestawieniu z rzeczywistością historyczną i polityczną. Ziarno jest małe, nieznaczne, podobnie i słowo.
A jednak, mówi Pan, w ziarnie obecna jest już przyszłość, ponieważ zawiera ono jutrzejszy chleb i jutrzejsze życie. Ziarno wydaje się niemal niczym, a jednak jest w nim obecna przyszłość, obietnica istniejąca już dzisiaj. I dlatego w tej przypowieści Pan mówi, że żyjemy w porze zasiewu. Słowo Boże to pozornie tylko słowo, niemal nic. Ale, odwagi, to słowo niesie w sobie życie! I wyda owoc! Przypowieść mówi również, że pokaźna część ziaren nie wyda owocu, bo padły na drogę, na kamienistą ziemię itd. Lecz te ziarna, które padły w ziemię urodzajną, wydają plon trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny, stokrotny.
Daje nam to do zrozumienia, że musimy być odważni również wtedy, gdy wydaje się, że Słowo Boże, Królestwo Boże nie mają żadnego znaczenia historyczno-politycznego. Jezus w końcu, w Niedzielę Palmową, ujął niejako w sposób syntetyczny całe to nauczanie o ziarnie słowa, mówiąc, że jeśli ziarno pszenicy nie padnie w ziemię i nie obumrze, pozostaje samo, lecz jeśli padnie w ziemię i obumrze, przynosi plon obfity. W ten sposób dał do zrozumienia, że On sam jest ziarnem pszenicy, które pada w ziemię i umiera. Ukrzyżowanie wydawało się całkowitą klęską, lecz właśnie w ten sposób, padając w ziemię, umierając, idąc drogą krzyżową, Jezus przynosił plon każdej epoce, wszystkim czasom. Mamy tu także sens chrystologiczny, bo to sam Chrystus jest ziarnem i Królestwem obecnym wśród nas, a także wymiar eucharystyczny: to ziarno pszenicy pada w ziemię i tak rośnie nowy Chleb, Chleb życia przyszłego, święta Eucharystia, która jest naszym pokarmem i otwiera nas na Boże tajemnice, na nowe życie.
Wydaje mi się, że w dziejach Kościoła zawsze pojawiały się, w różnych postaciach, te pytania, które również i nas niepokoją: co robić? Odnosimy wrażenie, że ludzie nas nie potrzebują, że wszystko, co robimy, jest bezużyteczne. Uczmy się jednak, że jak mówi Słowo Boże, tylko to ziarno przemienia wciąż na nowo ziemię i otwiera na prawdziwe życie.
Chciałbym pokrótce, na ile to możliwe, odpowiedzieć na słowa księdza biskupa, lecz chcę również powiedzieć, że Papież nie jest wyrocznią, jest nieomylny, jak wiemy, jedynie w bardzo rzadkich sytuacjach. A zatem są to również moje pytania i problemy. Ja również cierpię. Ale chcemy, w pewnym sensie, wszyscy razem trudzić się nad tymi problemami i również cierpieniem je przemieniać, bo właśnie cierpienie jest drogą przemiany i bez cierpienia niczego nie można zmienić.
Takie jest również znaczenie przypowieści o ziarnie pszenicy, które padło w ziemię: tylko proces bolesnej przemiany może wydać owoc i dać rozwiązanie. I gdyby ta pozorna bezowocność naszego przepowiadania nie sprawiała nam bólu, byłby to dowód braku wiary, prawdziwego zaangażowania. Musimy wziąć sobie do serca te trudności naszych czasów i przemienić je, cierpiąc z Chrystusem, i w ten sposób sami się przemienić. W takiej mierze, w jakiej my sami zostaliśmy przemienieni, możemy odpowiedzieć na powyższe pytanie, możemy również dostrzec obecność Królestwa Bożego i pomagać ją dostrzec innym.
Pierwsze pytanie dotyczy problemu, przed którym stoi cały świat zachodni: braku powołań. W minionych tygodniach złożyli mi wizytę ad limina biskupi Sri Lanki i południowej części Afryki. Tam liczba powołań rośnie, jest ich tak wiele, że nie starcza seminariów, by przyjąć tych młodych, którzy chcą zostać kapłanami. Oczywiście, również ta radość ma w sobie pewną gorycz, ponieważ przynajmniej część młodych przychodzi do seminarium w nadziei na awans społeczny. Kiedy zostają kapłanami, stają się niemal wodzami plemiennymi, korzystają z różnych przywilejów, mają inny styl życia itp. A zatem kąkol i pszenica rosną razem również na tym bardzo urodzajnym polu powołań, i biskupi muszą dokonywać bardzo uważnego rozeznania, a nie tylko cieszyć się, że mają wielu przyszłych kapłanów; muszą widzieć, które powołania rzeczywiście są prawdziwe, rozróżnić kąkol od dobrego ziarna.
Istnieje tam jednak pewien entuzjazm wiary, ponieważ kraje te przeżywają szczególny moment dziejów, kiedy to okazuje się, że religie tradycyjne są już niewystarczające. I staje się jasne, widoczne, że te religie tradycyjne niosą w sobie pewną obietnicę, ale czegoś oczekują. Oczekują nowej odpowiedzi, która oczyszcza, wchłania, że tak powiem, wszystko to, co w nich jest piękne, i uwalnia od ograniczeń i aspektów negatywnych. W tym okresie przejściowym, w którym ich kultura istotnie wygląda nowej epoki dziejów, dwie propozycje — chrześcijaństwo i islam — stanowią możliwe odpowiedzi dziejowe.
Dlatego też kraje te przeżywają w pewnym sensie wiosnę wiary, ale nacechowaną rywalizacją między tymi dwiema odpowiedziami, a także plagę sekt, które prezentują się jako lepsza odpowiedź chrześcijańska, łatwiejsza, bardziej elastyczna. A zatem również w tej historii pełnej obietnic, w czasie wiosny, zadanie tego, kto wraz z Chrystusem sieje Słowo i, że tak powiem, buduje Kościół, nie jest łatwe.
W innej sytuacji znajduje się świat zachodni, znużony własną kulturą, który doszedł do tego, że potrzeba Boga, a tym bardziej potrzeba Chrystusa przestała być dla niego czymś oczywistym, i dlatego wydaje się, że człowiek sam mógłby się tworzyć. W tym klimacie racjonalizmu, który zamyka się w sobie i uważa naukę za jedyny możliwy model poznania, wszystko pozostałe jest subiektywne. Oczywiście, również życie chrześcijańskie staje się już tylko subiektywnym wyborem, czyli arbitralną decyzją, a nie drogą życiową. I dlatego, oczywiście, coraz trudniej jest wierzyć, a jeśli trudno jest wierzyć, jeszcze trudniej jest poświęcić swoje życie Panu, by być Jego sługą.
Są to niewątpliwie cierpienia związane z naszym momentem dziejowym, w którym, ogólnie rzecz biorąc, wydaje się, że wielkie Kościoły umierają. Dzieje się tak przede wszystkim w Australii, także w Europie, mniej w Stanach Zjednoczonych.
Rozwijają się natomiast sekty, które dają pewność i wymagają minimum wiary, a człowiek poszukuje rzeczy pewnych. Tak więc wielkie Kościoły, przede wszystkim wielkie tradycyjne Kościoły protestanckie, są istotnie w bardzo głębokim kryzysie. Sekty zdobywają przewagę, ponieważ proponują kilka prostych i pewnych prawd i mówią: to wystarczy.
Sytuacja Kościoła katolickiego nie jest aż taka zła jak wielkich Kościołów protestanckich o wieloletniej tradycji, ale oczywiście problemy naszej epoki historycznej dotyczą również Kościoła katolickiego. Myślę, że nie istnieje żadna metoda szybkich zmian. Musimy iść dalej, przebyć ten tunel, cierpliwie i z pewnością, że Chrystus jest odpowiedzią i że na końcu znów pojawi się Jego światło.
A zatem pierwszą odpowiedzią jest cierpliwość i pewność, że świat nie może istnieć bez Boga, bez Boga Objawienia — nie jakiegokolwiek boga: widzimy, jak niebezpieczny może być bóg okrutny, nieprawdziwy — bez Boga, który ukazał w Jezusie Chrystusie swe oblicze. Oblicze Tego, który cierpiał za nas, oblicze pełne miłości przemieniającej świat jak ziarno pszenicy, które padło w ziemię.
Tak więc my sami musimy mieć tę głęboką pewność, że Chrystus jest odpowiedzią i że bez Boga konkretnego, Boga o obliczu Chrystusa świat ulega samozniszczeniu, i coraz bardziej oczywisty staje się błąd zamkniętego racjonalizmu, który uważa, że człowiek o własnych siłach może stworzyć prawdziwie lepszy świat. Przeciwnie, kiedy prawdziwy Bóg nie jest miarą, człowiek ulega samozniszczeniu. Widzimy to na własne oczy.
Musimy odnowić w nas samych pewność, że On jest Prawdą i że tylko idąc Jego śladami, idziemy we właściwym kierunku. W tym kierunku musimy iść i prowadzić innych.
Oto moja odpowiedź, jej pierwszy punkt: w całym tym cierpieniu nie tylko nie możemy tracić pewności, że Chrystus jest rzeczywiście obliczem Boga, lecz musimy pogłębiać tę pewność i radość z tego, że znamy tę prawdę i dlatego jesteśmy rzeczywiście sługami przyszłości świata, przyszłości każdego człowieka. Należy pogłębiać tę pewność w osobistej i głębokiej relacji z Panem. Pewność może bowiem wzrastać także dzięki rozważaniom racjonalnym. Myślę, że naprawdę bardzo ważna jest szczera refleksja, która przekonuje również w sposób racjonalny, lecz staje się osobista, ugruntowana i wymagająca ze względu na przeżywaną na co dzień zażyłą przyjaźń z Chrystusem.
Ta pewność wymaga zatem, by coraz bardziej osobista stawała się nasza wiara, nasza przyjaźń z Panem, i tak rodzą się też nowe powołania. Widzimy to w nowym pokoleniu, które przyszło po wielkim kryzysie tej walki kulturowej, która rozpoczęła się w 1968 r., kiedy rzeczywiście wydawało się, że historyczna era chrześcijaństwa przeminęła. Widzimy, że obietnice 1968 r. zawodzą i rodzi się świadomość, że istnieje inna droga, bardziej złożona, bo wymaga przemiany naszego serca, ale prawdziwsza, i tak rodzą się również nowe powołania. I my sami także musimy sięgnąć do wyobraźni, by pomóc młodym odkryć tę drogę również w przyszłości. To, o czym teraz mówię, było jasne również w mojej rozmowie z biskupami afrykańskimi. Pomimo wielkiej liczby kapłanów wielu z nich jest skazanych na straszną samotność i wielu nie wytrzymuje tego moralnie.
Jest zatem ważne mieć wokół siebie realne prezbiterium, wspólnotę kapłanów, którzy pomagają sobie nawzajem, idą razem wspólną drogą solidarni we wspólnej wierze. To także wydaje mi się bardzo ważne, ponieważ młodzi, kiedy widzą kapłanów samotnych, smutnych i zmęczonych, myślą: jeśli taka ma być moja przyszłość, to ja nie dam rady. Trzeba faktycznie tworzyć tę wspólnotę życia, aby młodzi mogli się przekonać, że: tak, to może być również i moja przyszłość, tak można żyć.
Mówię już zbyt długo. Wydaje mi się, że na temat drugiego punktu, choć częściowo, też już się wypowiedziałem. To prawda, ludziom, a zwłaszcza rządzącym światem Kościół wydaje się przestarzały, a to, co proponujemy, niepotrzebne. Zachowują się tak, jakby mogli, chcieli żyć bez naszych słów, i zawsze myślą, że nas nie potrzebują. Nie zależy im na naszych słowach.
To prawda, i jest to bolesne, ale należy do kontekstu historycznego i związanej z nim pewnej wizji antropologicznej, według której człowiek musi postępować zgodnie z tym, co powiedział Karol Marks: Kościół miał 1800 lat, by pokazać, że zmieni świat, i nic nie zdziałał, więc teraz zrobimy to sami.
Pogląd ten jest bardzo rozpowszechniony, podpierany różnymi filozofiami, a zatem można zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi ma wrażenie, że można żyć bez Kościoła, który wydaje się należeć do przeszłości. Lecz coraz wyraźniej widać też, że tylko dzięki wartościom moralnym i silnym przekonaniom można — również za cenę wyrzeczeń — żyć i budować świat. Nie można budować w sposób mechaniczny, jak proponował Karol Marks w swej teorii kapitału, własności itd.
Jeśli duszom brak siły moralnej i jeśli człowiek nie jest gotowy także cierpieć za te wartości, nie można zbudować lepszego świata, przeciwnie, świat z każdym dniem staje się coraz gorszy, panuje egoizm, który niszczy wszystko. I ponownie rodzi się pytanie: skąd mają siłę ci, którzy są gotowi cierpieć dla dobra, cierpieć dla tego dobra, które sprawia mi ból, które nie przynosi natychmiastowych korzyści? Gdzie są te zasoby, te źródła? Skąd bierze się siła, która pozwala szerzyć te wartości?
Widać, że moralność jako taka pozostaje martwą literą, nie ma mocy, jeśli nie jest głębiej zakorzeniona w przekonaniach, które rzeczywiście dają pewność i dają również siłę, by cierpieć, ponieważ zarazem opierają się na miłości, która rozwija się w cierpieniu i jest istotą życia. Ostatecznie bowiem jedynie miłość sprawia, że żyjemy, a miłość łączy się zawsze z cierpieniem: dojrzewa w cierpieniu i daje siłę, by cierpieć za dobro, nie zważając na siebie w danym momencie.
Wydaje mi się, że ta świadomość rośnie, ponieważ widać już następstwa sytuacji, gdzie brakuje sił pochodzących z miłości, która jest istotą życia i daje moc, by walczyć o dobro. Tutaj również potrzebna jest cierpliwość, lecz cierpliwość czynna, a zatem taka, która wskazuje ludziom, czego im potrzeba.
I nawet jeśli nie nawrócą się od razu, zbliżą się przynajmniej do kręgu tych, którzy w Kościele mają tę wewnętrzną siłę. W Kościele zawsze istniała grupa ludzi silnych wewnętrznie, którzy rzeczywiście niosą moc wiary, oraz ludzie, którzy się niejako dołączają, dają się prowadzić i w ten sposób uczestniczą.
Myślę o przypowieści Jezusa o maleńkim ziarnie gorczycy, które staje się tak wielkim drzewem, że nawet ptaki niebieskie znajdują na nim miejsce. Powiedziałbym, że te ptaki to być może osoby, które jeszcze się nie nawróciły, ale przynajmniej przysiadają na drzewie Kościoła. Przyszła mi taka myśl: w epoce oświecenia, kiedy wiara była podzielona między katolicyzm i protestantyzm, wydawało się, że trzeba zachować wspólne wartości moralne, dając im jakiś wystarczający fundament. Myślano tak: trzeba uniezależnić wartości moralne od wyznań religijnych, aby mogły przetrwać etsi Deus non daretur («jakby Boga nie było»).
Dzisiejsza sytuacja jest diametralnie inna, nastąpiło jej odwrócenie. Wartości moralne nie są już oczywiste. Stają się oczywiste tylko wtedy, gdy uzna się istnienie Boga. I dlatego sugerowałem, by ludzie wyznający świecki, tak zwany świecki światopogląd zastanowili się, czy dziś nie powinni przyjąć przeciwnej zasady: musimy żyć quasi Deus daretur («jakby Bóg był»), nawet jeśli brak nam sił, by wierzyć, musimy w życiu przyjąć tę hipotezę, bo inaczej świat nie będzie mógł funkcjonować. Sądzę, że to jest pierwszy krok przybliżający do wiary. I na podstawie wielu spotkań mogę powiedzieć, że dzięki Bogu rozwija się dialog przynajmniej z pewną częścią zwolenników laicyzmu.
Trzeci punkt: sytuacja kapłanów, których jest coraz mniej i którzy muszą pracować nawet w trzech, czterech, a niekiedy i pięciu parafiach jednocześnie, i są wykończeni. Myślę, że to biskup wraz ze swym prezbiterium powinien poszukiwać najlepszych rozwiązań. Kiedy byłem arcybiskupem Monachium, znaleziono rozwiązanie, które polegało na tym, że gdy nie było kapłana, sprawowano jedynie Liturgię Słowa, aby wspólnota była obecna w swoim kościele. Postanowiono, że każda wspólnota pozostanie na swoim miejscu, a tam gdzie nie ma kapłana, będzie sprawowana Liturgia Słowa.
Francuzi znaleźli odpowiednie określenie dla tych zgromadzeń niedzielnych: «pod nieobecność kapłana». Lecz po pewnym czasie zrozumieli, że może się to rozwijać w złym kierunku, ponieważ zanika świadomość znaczenia sakramentu, dochodzi do pewnej protestantyzacji, bo w końcu, jeśli pozostaje tylko Słowo Boże, to przecież można je rozważać samemu w domu.
Pamiętam z czasów, kiedy byłem profesorem w Tybindze, że wielki egzegeta Kelemann — nie wiem, czy znacie to nazwisko — uczeń Bultmanna, wielki teolog, choć był zagorzałym protestantem, nigdy nie chodził do kościoła. Mawiał: medytować Pismo Święte mogę również w domu.
Francuzi zmienili więc nieco nazwę tych niedzielnych zgromadzeń: nie mówili już «pod nieobecność kapłana», lecz «w oczekiwaniu na kapłana». Musi być to oczekiwanie na kapłana, i powiedziałbym, że zasadniczo sprawowanie Liturgii Słowa w niedzielę powinno być czymś wyjątkowym, ponieważ Pan chce przychodzić cieleśnie. Dlatego nie jest to rozwiązanie.
Tradycja niedzieli bierze się z tego, że w niedzielę Pan zmartwychwstał i przyszedł do wspólnoty apostołów, aby być z nimi. W ten sposób zrozumieli, że dzień liturgiczny to już nie sobota, lecz niedziela, kiedy Pan chce wciąż na nowo być cieleśnie z nami i karmić nas swoim Ciałem, abyśmy stali się Jego ciałem w świecie.
W jaki sposób dać tę możliwość wielu ludziom dobrej woli? Nie śmiem teraz proponować gotowych rozwiązań. W Monachium zawsze mówiłem — ale nie znam tutejszej sytuacji, która jest na pewno inna — że nasza społeczność jest niewiarygodnie mobilna, elastyczna. Młodzi jeżdżą 50 i więcej kilometrów do dyskoteki, dlaczego nie mogliby pojechać 5 kilometrów do wspólnego kościoła? Lecz są to sprawy bardzo konkretne, praktyczne, nie śmiem dawać wskazówek. Trzeba się starać budzić w ludziach przeświadczenie, że potrzebują być razem z Kościołem, razem z Kościołem żywym i z Panem!
Trzeba pokazywać, że jest to ważne, bo jeśli ja uważam coś za ważne, to rodzą się z tego przesłanki, by znaleźć rozwiązanie. Ale w praktyce, księże biskupie, ta kwestia musi pozostać otwarta.
Następnie głos zabrało kilku kapłanów. W odpowiedzi na pytania dotyczące kwestii wychowania młodzieży, roli szkoły katolickiej i życia konsekrowanego Ojciec Święty powiedział:
Są to pytania bardzo konkretne, na które nie jest łatwo dać równie konkretne odpowiedzi.
Chciałbym przede wszystkim podziękować za zwrócenie naszej uwagi na konieczność przyciągnięcia do Kościoła ludzi młodych, których łatwo pociągają zupełnie inne rzeczy, styl życia dość odległy od naszych przekonań. Drogą, jaką obrał starożytny Kościół, było tworzenie alternatywnych wspólnot życia, bez konieczności rozłamów. A zatem powiedziałbym, że jest rzeczą ważną, aby młodzi ludzie mogli odkryć piękno wiary, odkryć, że dobrze jest mieć system wartości, że wspaniale jest mieć Boga za przyjaciela, który rzeczywiście potrafi nam mówić o istotnych sprawach życia.
Ten aspekt intelektualny musi iść w parze z aspektem uczuciowym i społecznym, czyli potrzebna jest socjalizacja wiary. Wiara może bowiem urzeczywistnić się jedynie wówczas, gdy się wcieli, a to oznacza, że potrzebuje człowieka wraz z kontekstem jego życia. Dlatego w przeszłości, kiedy wiara odgrywała decydującą rolę w życiu wspólnoty, mogło wystarczać nauczanie katechizmu, które także i dziś pozostaje ważne.
Zważywszy jednak, że życie społeczne oddaliło się od wiary, musimy — ze względu na to, że również rodziny często tego nie robią — proponować sposoby socjalizacji wiary, tak aby wiara tworzyła wspólnotę, zapewniała przestrzeń życia i była przekonująca jako całość obejmująca myśli, uczucia, przyjazny stosunek do życia.
Wydaje mi się, że te wymiary powinny się ze sobą łączyć, ponieważ człowiek ma ciało i jest istotą społeczną. I tak, na przykład, sprawia radość widok tak wielu proboszczów, którzy znajdują się tutaj z grupami młodzieży, by razem z nią spędzać wakacje. Dzięki temu młodzi ludzie wspólnie cieszą się wakacjami i przeżywają tę radość razem z Bogiem i z Kościołem, reprezentowanym przez proboszcza lub wikariusza. Wydaje mi się, że dzisiejszy Kościół, także we Włoszech, proponuje alternatywne rozwiązania i możliwości socjalizacji, pozwalające młodym ludziom razem iść z Chrystusem i tworzyć Kościół. Dlatego też muszą oni uzyskiwać inteligentne odpowiedzi na pytania, jakie rodzą nasze czasy: Czy Bóg jest jeszcze potrzebny? Czy jest jeszcze rzeczą rozsądną wierzyć w Boga? Czy Chrystus jest tylko postacią z historii religii, czy rzeczywiście jest Obliczem Boga, którego wszyscy potrzebujemy? Czy możemy dobrze żyć, nie znając Chrystusa?
Trzeba zrozumieć, że budowanie życia, przyszłości wymaga także cierpliwości i cierpienia. Nie może zabraknąć krzyża również w życiu ludzi młodych, i nie jest łatwo to wytłumaczyć. Alpinista wie, że ceną pięknej wspinaczki są wyrzeczenia i trening. Podobnie młody człowiek musi zrozumieć, że we wspinaczce ku przyszłości życia konieczne jest ćwiczenie życia wewnętrznego.
A zatem personalizacja i socjalizacja to dwa wyznaczniki, które powinny jednocześnie być obecne w konkretnych sytuacjach, zrodzonych przez dzisiejsze wyzwania, jakimi są potrzeby uczucia i wspólnoty. Te dwa wymiary bowiem pozwalają otworzyć się na przyszłość, a także uczyć, że trudna niekiedy wiara w Boga służy także mojemu dobru w przyszłości.
Odnośnie do szkoły katolickiej mogę powiedzieć, że wielu biskupów, którzy przybywali z wizytą ad limina, wielokrotnie zwracało uwagę na jej znaczenie. Szkoła katolicka, w sytuacjach takich jak w Afryce, staje się niezbędnym narzędziem służącym krzewieniu kultury, rozpoczęciu alfabetyzacji i podnoszeniu poziomu wykształcenia, co pozwala kształtować nową kulturę. Pozwala ona odpowiedzieć także na wyzwania techniki, która w zetknięciu z kulturą przedtechniczną niszczy dawne formy życia plemiennego i ich systemy wartości moralnych.
U nas sytuacja jest odmienna, lecz tym, co wydaje mi się tutaj ważne, jest taka formacja intelektualna, która pozwoli dobrze zrozumieć, że również i dziś chrześcijaństwo nie jest oderwane od rzeczywistości.
Jak powiedzieliśmy w pierwszej części, w duchu oświecenia i «drugiego oświecenia» 68 r. wielu sądziło, że historyczny czas Kościoła i wiary skończył się oraz że weszliśmy w nową erę, w której kwestie te staną się przedmiotem badań, jak klasyczna mitologia. Przeciwnie, należy uświadamiać, że wiara jest niezmiennie aktualna i bardzo rozumna. A zatem potrzebna jest intelektualna afirmacja, obejmująca także piękno i organiczną strukturę wiary.
Taka była jedna z podstawowych intencji przyświecających powstaniu Katechizmu Kościoła Katolickiego, który teraz został streszczony w Kompendium. Nie powinniśmy myśleć, że chodzi o zestaw reguł, które bierzemy na barki niczym ciężki plecak na drodze życia. W istocie wiara jest prosta i bogata: wierzymy, że Bóg istnieje, że Bóg jest obecny. Ale jaki Bóg? Bóg mający oblicze — oblicze ludzkie, Bóg, który jedna, który przezwycięża nienawiść i daje siłę pokoju, jakiej nikt inny dać nie może. Trzeba uświadamiać, że w rzeczywistości chrześcijaństwo jest bardzo proste i w konsekwencji bardzo bogate.
Szkoła jest instytucją kulturalną, która daje formację intelektualną i zawodową; należy zatem ukazywać harmonijność, logiczność wiary, potrzebna jest wiedza o jej wielkich, istotnych elementach, zrozumienie, czym jest Eucharystia, co dzieje się w niedzielę, czym jest chrześcijańskie małżeństwo. Oczywiście należy wyjaśniać jednak, że dyscyplina, jaką jest religia, to nie czysto rozumowa i indywidualistyczna ideologia, jak być może jest w przypadku innych dyscyplin: w matematyce, na przykład, wiem, jak zrobić określone obliczenie. Lecz również inne dyscypliny w ostatecznym rozrachunku mają cele praktyczne, nastawienie profesjonalistyczne, mogą znaleźć zastosowanie w życiu. Toteż należy zrozumieć, że wiara zasadniczo tworzy zgromadzenie, jednoczy.
To właśnie jest istota wiary, która wyzwala moje «ja» z izolacji i włącza je w jedną wielką wspólnotę, wspólnotę bardzo kompletną — parafię, niedzielne zgromadzenie — i powszechną, w której ja staję się bratem wszystkich na świecie.
Trzeba zrozumieć ten katolicki wymiar wspólnoty, która gromadzi się w każdą niedzielę w parafii. A zatem, jeżeli z jednej strony celem jest poznawanie wiary, z drugiej strony, socjalizacja w Kościele czy «eklezjalizacja» oznacza wejście w wielką wspólnotę Kościoła, przestrzeń życia, gdzie wiem, że także w ważnych chwilach mojego życia — przede wszystkim w chwilach cierpienia i śmierci — nie jestem sam.
Ksiądz biskup powiedział, że wielu ludzi — jak się wydaje — nas nie potrzebuje, ale chorzy i cierpiący tak. I to właśnie należałoby zrozumieć od początku: już nigdy nie będę w życiu sam. Wiara uwalnia mnie od samotności. Zawsze będzie mnie prowadzić wspólnota, lecz jednocześnie ja muszę prowadzić wspólnotę i uczyć od początku także odpowiedzialności za chorych, za osamotnionych, za cierpiących, i w ten sposób mój dar powraca do mnie. A zatem, trzeba pobudzać człowieka, w którym kryje się ta zdolność do miłości i darowania siebie, by złożył ten wielki dar, i w ten sposób dać gwarancję: ja także będę miał braci i siostry, którzy mnie wesprą w trudnych sytuacjach, kiedy będę potrzebował wspólnoty, która mnie nie opuści.
Co do znaczenia życia zakonnego, wiemy, że życie monastyczne i kontemplacyjne wydaje się pociągające w obliczu stresów tego świata, niczym oaza, w której można naprawdę żyć. I w tym przypadku jest to romantyczny sposób patrzenia — dlatego potrzebne jest rozeznanie powołań. W każdym razie sytuacja historyczna sprawia, że zyskuje pewną atrakcyjność życie kontemplacyjne, w mniejszym jednak stopniu czynne życie zakonne.
Jest to lepiej widoczne w zakonach męskich, gdzie mamy zakonników, także kapłanów, na których spoczywają ważne zadania apostolskie w dziedzinie wychowania, w pracy z chorymi itd. Niestety, w mniejszym stopniu widać to w przypadku powołań żeńskich, gdzie profesjonalizm sprawia, że powołanie zakonne wydaje się zbędne. Są dyplomowane pielęgniarki, dyplomowane nauczycielki w szkołach, a zatem nie jest to już kwestia związana z powołaniem zakonnym, i trudno będzie podjąć tego typu działalność na nowo, kiedy łańcuch powołań zostanie przerwany.
Jednakże coraz wyraźniej widzimy, że aby być dobrą pielęgniarką, profesjonalizm już nie wystarcza. Potrzebne jest serce. Potrzebna jest miłość do osoby cierpiącej. Ma to głęboki wymiar religijny. Podobnie jest też z nauczaniem. Mamy teraz nowe formy życia, jak instytuty świeckie; ich wspólnoty pokazują, że istnieje sposób życia dobry dla osoby, a przede wszystkim konieczny dla wspólnoty, dla wiary i dla społeczności ludzkiej. A zatem sądzę, że choć zmieniają się formy — większość naszych czynnych wspólnot żeńskich powstała w XIX w. jako odpowiedź na określone wyzwania społeczne tamtego okresu, a dziś wyzwania są trochę inne — Kościół ukazuje, że służba cierpiącym i obrona życia to powołania o głębokim wymiarze religijnym i że istnieją formy realizowania tych powołań. Pojawiają się coraz liczniej nowe wzory, tak iż można mieć nadzieję, że również nasze czasy Pan obdarzy powołaniami potrzebnymi w życiu Kościoła i świata.
Na wypowiedź kapelana miejscowego zakładu karnego, w którym przebywa 260 osób ponad 30 narodowości, Benedykt XVI odpowiedział:
Dziękuję księdzu za te bardzo ważne i zarazem bardzo wzruszające słowa. Na krótko przed wyjazdem rozmawiałem z kard. Martinem, przewodniczącym Papieskiej Rady «Iustitia et Pax», która opracowuje dokument poświęcony problemowi, jakim są nasi bracia i siostry więźniowie, którzy cierpią, a niekiedy czują, że ich prawa ludzkie są szanowane w niewielkim stopniu, czują się wręcz pogardzani i żyją w sytuacji, w której naprawdę potrzeba obecności Chrystusa. Gdy Jezus w rozdziale 25. Ewangelii Mateusza zapowiada sąd ostateczny, wyraźnie mówi o tej sytuacji: byłem więziony, a nie odwiedziłeś mnie; byłem w więzieniu, a przyszedłeś do mnie.
A zatem wdzięczny jestem księdzu za poruszenie problemu zagrożenia, na jakie wystawiona jest godność ludzka w takich okolicznościach, abyśmy się nauczyli, że także jako kapłani musimy być braćmi tych «najmniejszych», dostrzegać w nich Pana, który na nas czeka, bo jest to rzecz niezmiernie ważna. Mam zamiar, wraz z kard. Martinem, wypowiedzieć się także publicznie na temat tych szczególnych sytuacji, które są wyzwaniem dla Kościoła, dla wiary, dla miłości. Na koniec, wdzięczny jestem za to, co ksiądz powiedział, że w naszej pracy kapłańskiej ważne jest nie tyle to, co robisz, lecz to, czym jesteś. Niewątpliwie musimy robić bardzo wiele, nie ulegając gnuśności, lecz cały nasz wysiłek przynosi owoc jedynie wówczas, gdy jest wyrazem tego, czym jesteśmy. Gdy w naszych czynach przejawia się nasze głębokie zjednoczenie z Chrystusem: to, że jesteśmy narzędziami Chrystusa, ustami, przez które Chrystus przemawia, ręką, przez którą Chrystus działa. Jesteśmy przekonujący i działamy w sposób przekonujący jedynie w takiej mierze, w jakiej nasze życie i nasze czyny są rzeczywiście owocem i wyrazem bytu.
Inny kapłan poruszył zagadnienie komunii św. wiernych rozwiedzionych, którzy ponownie zawarli związek cywilny. Oto odpowiedź Ojca Świętego:
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jest to szczególnie bolesne dla osób, które są wyłączone z komunii eucharystycznej, i oczywiście dla kapłanów pragnących pomóc tym osobom, by kochały Kościół, by kochały Chrystusa. Jest to problem.
Nikt z nas nie ma gotowej recepty, również i dlatego, że sytuacje są zawsze różne. Sądzę, że szczególnie bolesna jest sytuacja osób, które zawarły związek małżeński w Kościele, choć nie były naprawdę wierzące, lecz zrobiły to ze względu na tradycję, a następnie już w nowym, nieważnym związku nawróciły się, odnalazły wiarę i poczuły się wyłączone z Sakramentu. Jest to rzeczywiście wielkie cierpienie i kiedy byłem prefektem Kongregacji Nauki Wiary, wezwałem Konferencje Episkopatów oraz ekspertów do przestudiowania problemu, jakim jest przystąpienie do sakramentu bez wiary. Nie śmiem powiedzieć, czy rzeczywiście można się tu doszukać elementu decydującego o nieważności, z uwagi na to, że sakrament był pozbawiony podstawowego wymiaru. Osobiście myślałem, że tak właśnie jest, ale przeprowadzone przez nas dyskusje pozwoliły mi zrozumieć, że problem jest bardzo trudny i trzeba go jeszcze zgłębić. Ze względu na cierpienie tych osób należy go dokładniej przestudiować.
Nie śmiem udzielać teraz odpowiedzi, w każdym razie wydaje mi się, że bardzo ważne są dwa aspekty. Po pierwsze: nawet jeśli osoby te nie mogą przyjąć komunii sakramentalnej, nie są pozbawione miłości Kościoła oraz miłości Chrystusa. Eucharystia, podczas której nie przystępuje się do komunii sakramentalnej, z pewnością nie jest pełna, brakuje jej czegoś istotnego. Jednakże jest również prawdą, że uczestnictwo w Eucharystii bez przyjęcia komunii eucharystycznej nie jest czymś nieistotnym. Jest to zawsze udział w tajemnicy Chrystusowego Krzyża i zmartwychwstania. Jest to zawsze uczestniczenie w wielkim Sakramencie w wymiarze duchowym i pneumatycznym, a także w wymiarze kościelnym, choć nie ściśle sakramentalnym.
Zważywszy, że jest to Sakrament Męki Chrystusowej, cierpiący Chrystus przygarnia do siebie te osoby w sposób szczególny i nawiązuje z nimi więzy komunii w inny sposób, a więc mogą czuć się w objęciach ukrzyżowanego Pana, padającego na ziemię, umierającego i cierpiącego za nie i z nimi. Trzeba więc pomagać zrozumieć, że nawet jeśli brakuje, niestety, zasadniczego wymiaru, to nie są one jednak wykluczone z wielkiej tajemnicy Eucharystii, z miłości obecnego w niej Chrystusa. Wydaje mi się to ważne, podobnie jak ważne jest, żeby proboszcz oraz wspólnota parafialna pomagali zrozumieć tym osobom, że z jednej strony musimy szanować nierozerwalność sakramentu, ale z drugiej kochamy te osoby, które cierpią również za nas. Powinniśmy także cierpieć z nimi, ponieważ to ich świadectwo jest ważne i ponieważ wiemy, że w chwili, w której ustępujemy z miłości, uchybiamy sakramentowi, a jego nierozerwalność wydaje się coraz mniej prawdziwa.
Znamy problem nie tylko Wspólnot protestanckich, ale także Kościołów prawosławnych, często przytaczanych jako przykład, że jest możliwe ponowne zawarcie związku małżeńskiego. Jednakże tylko pierwsze małżeństwo jest sakramentalne: oni również uznają, że inne nie są sakramentem, są małżeństwami w stopniu ograniczonym, zredukowanym, w sytuacji pokuty. W pewnym sensie mogą przystąpić do komunii, ale wiedzą, że jest to dozwolone «w ekonomii» — jak mówią — ze względu na miłosierdzie, co nie zmienia faktu, że ich małżeństwo nie jest sakramentem. Innym problemem w Kościołach wschodnich jest to, że tym małżeństwom dały z wielką swobodą możliwość rozwodu i dlatego zasada nierozerwalności, prawdziwa sakramentalność małżeństwa została poważnie naruszona.
Tak więc z jednej strony mamy dobro wspólnoty oraz dobro sakramentu, które powinniśmy uszanować, a z drugiej strony cierpienie osób, którym powinniśmy pomóc.
Po drugie, powinniśmy uczyć i uwiarygodniać również i naszym życiem to, że cierpienie w różnych swoich formach wpisane jest nieodłącznie w naszą egzystencję. A to cierpienie można nazwać szlachetnym. I znów trzeba pomóc zrozumieć, że przyjemność to nie wszystko, że chrześcijaństwo przynosi nam radość, podobnie jak miłość. Ale miłość oznacza zawsze wyrzeczenie się samego siebie. Pan dał nam formułę opisującą, czym jest miłość: kto traci samego siebie, odnajduje się; kto zyskuje i zachowuje samego siebie, gubi się.
Zawsze jest to «Wyjście», a zatem także cierpienie. Prawdziwa radość różni się od przyjemności. Radość zawsze rośnie, dojrzewa w cierpieniu w łączności z Chrystusowym Krzyżem. Tylko z tego rodzi się prawdziwa radość wiary, z której również i te osoby nie są wykluczone, jeśli nauczą się przyjmować swoje cierpienie w łączności z cierpieniem Chrystusa.
Kapłanom, którzy prosili o wyjaśnienia w kwestii udzielania sakramentu chrztu w szczególnych okolicznościach oraz pytali o Kompendium Katechizmu, Ojciec Święty odpowiedział w następujący sposób:
Pierwszy problem jest bardzo trudny. Zajmowałem się już nim, gdy byłem jeszcze arcybiskupem Monachium, ponieważ mieliśmy tego rodzaju przypadki.
Przede wszystkim trzeba rozpatrzyć każdy pojedynczy przypadek: czy przeszkoda jest taka, że nie można udzielić chrztu bez uchybienia sakramentowi, czy sytuacja pozwala stwierdzić, że nawet jeśli kontekst jest pełen problemów, ten człowiek naprawdę się nawrócił, jego wiara jest kompletna, pragnie żyć według wiary Kościoła i być ochrzczony. Uważam, że określenie teraz generalnej zasady nie uwzględniłoby zróżnicowania konkretnych sytuacji: oczywiście staramy się czynić wszystko, co możliwe, by udzielić chrztu osobie proszącej o to z całą wiarą, ale mówimy, że szczegóły powinny być rozważone osobno w każdym przypadku.
Kościół powinien zaspokoić pragnienie osoby, która rzeczywiście wydaje się nawrócona i chce przyjąć chrzest, włączyć się we wspólnotę z Chrystusem i Kościołem. Kościół powinien być otwarty, jeśli nie ma przeszkód, które rzeczywiście uniemożliwiałyby udzielenie chrztu. A więc trzeba szukać możliwości, i jeżeli osoba jest rzeczywiście przekonana, wierzy z całego serca, wtedy nie ulegamy relatywizmowi.
Katechizm Kościoła KatolickiegoDrugi punkt: wszyscy wiemy, że w kulturowej oraz intelektualnej sytuacji, o jakiej mówiliśmy na początku, katecheza stała się bardzo trudna. Z jednej strony potrzeba nowych odniesień, pozwalających na jej zrozumienie i kontekstualizację, aby można było dostrzec, że to prawda i dotyczy ona dziś i jutra. Potrzebna kontekstualizacja została dokonana w Katechizmach różnych Konferencji Episkopatów.
Jednak, z drugiej strony, potrzebne są jasne odpowiedzi, by było widoczne, że to jest wiara, a inne rzeczy to kontekstualizacje, zwykły sposób ułatwiający zrozumienie. I tak powstał «spór» w środowisku katechetycznym, dotyczący katechizmu w sensie klasycznym i nowych narzędzi katechezy. Z jednej strony jest prawdą — mówię teraz tylko o doświadczeniu niemieckim — że wiele z tych książek nie osiągnęło celu: zawsze przygotowywały teren, ale tak bardzo były zajęte przygotowaniem terenu, drogą, którą idzie człowiek, że nie dochodziły do końca, do odpowiedzi. Z kolei klasyczne katechizmy wydawały się tak zamknięte w sobie, że prawdziwa odpowiedź nie docierała już do umysłu dzisiejszego katechumena.
W końcu zdecydowaliśmy się na to wielowymiarowe przedsięwzięcie: opracowaliśmy Katechizm Kościoła Katolickiego, który z jednej strony daje konieczny kontekst kulturowy, ale udziela również dokładnych odpowiedzi. Napisaliśmy go ze świadomością, że od tego Katechizmu do konkretnej katechezy prowadzi następnie niełatwa droga. Zrozumieliśmy również, że sytuacje, zarówno językowe, jak kulturowe czy społeczne, są tak odmienne w różnych krajach, a nawet w tych samych krajach, lecz w różnych kręgach społecznych, że przemierzanie tego ostatniego odcinka drogi jest zadaniem biskupa albo Konferencji Episkopatu i katechety, dlatego też przyjęliśmy następujące stanowisko: nasz Katechizm jest punktem odniesienia dla wszystkich, tu można zobaczyć, jak wierzy Kościół. Następnie Konferencje Episkopatów muszą opracować narzędzia uwzględniające sytuację kulturową i przebyć brakujący odcinek drogi. Ostatnie kroki musi uczynić sam katecheta i być może na tym ostatnim etapie też można znaleźć odpowiednie pomoce.
Po kilku latach odbyło się spotkanie, podczas którego katecheci z całego świata powiedzieli nam, że Katechizm się sprawdza, że jest książką potrzebną, że wyraża piękno, organiczność oraz pełnię wiary, ale że potrzebna jest jego synteza. Ojciec Święty Jan Paweł II, przyjmując do wiadomości stanowisko wyrażone podczas tego spotkania, zlecił Komisji sporządzenie Kompendium, to znaczy syntezy wielkiego Katechizmu, który jest jego podstawą, przez wydobycie z niego rzeczy istotnych. W początkowej fazie redakcji uważaliśmy, że Kompendium powinno być jeszcze krótsze, ale w końcu zrozumieliśmy, że aby rzeczywiście, dzisiaj, powiedzieć to, co istotne, katecheta potrzebuje właśnie tego, co powstało. Dodaliśmy również modlitwy. Uważam, że jest to książka naprawdę użyteczna, będąca summą tego wszystkiego, co zawiera wielki Katechizm, i dlatego też wydaje mi się, że może odpowiadać dzisiaj temu, czym był Katechizm Piusa X.
Pozostaje zawsze zadaniem poszczególnych biskupów oraz Konferencji Episkopatów wspomaganie kapłanów i wszystkich katechetów w pracy z tą książką i docieraniu do określonych grup, ponieważ sposób mówienia, myślenia i pojmowania bardzo różni się nie tylko we Włoszech, Francji i w Niemczech czy Afryce, ale także jest odmienny w tym samym kraju. Tak więc narzędziami Kościoła powszechnego pozostają Katechizm Kościoła Katolickiego oraz Kompendium, zawierające zasadniczą treść Katechizmu. Ponadto potrzebujemy zawsze współpracy biskupów, którzy w kontakcie z kapłanami i katechetami pomagają w znalezieniu wszelkich potrzebnych narzędzi, byśmy mogli dobrze pracować przy zasiewie Słowa.
Na zakończenie Ojciec Święty powiedział do zgromadzonych:
Chciałbym wam podziękować za pytania, które mi pomagają zastanowić się nad przyszłością, a zwłaszcza dziękuję za to doświadczenie wspólnoty z licznym prezbiterium pięknej diecezji. Dziękuję.
Na zakończenie spotkania odśpiewano «Je te salue, Marie».
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (10/2005) and Polish Bishops Conference