„Nastąpiło we mnie jakieś pęknięcie, głębokie i nieoczekiwane” – pisze o swojej drodze do Kościoła katolickiego Michał Gołębiowski, redaktor „Christianitas”. Następnego dnia kupił Pismo Święte. Protestanckie sposoby wyjaśnienia, że chleb i wino to tylko symbole – nie dawały mu spokoju. Myślami uciekał do złotej monstrancji...
Wychowałem się w rodzinie, która nie kultywowała religijnej czci. A nawet więcej – rodzice nie kryli wrogiego nastawienia do Kościoła katolickiego. Mamę od zawsze otaczała atmosfera kultury hipisowskiej, rodzaj świeckiej, niereligijnej duchowości, zainteresowania literaturą, stylem życia i sztuką wolnych duchów. Z dzieciństwa pamiętam puszczany na okrągło utwór Riders on the storm grupy The Doors. Ojciec, zdystansowany do rodziny w nie mniejszym stopniu niż do wiary nadprzyrodzonej, miał własny kult. Były nim stare zespoły heavy metalowe.
W każdym razie, Kościół był przez oboje rodziców kojarzony z instytucją okupującą ludzkie umysły. Tak widziała to zwłaszcza mama, z jednej strony inspirowana odwagą awangardzistów, a z drugiej zrażona do wiejskiej religijności naznaczonej nieuzasadnionym cierpiętnictwem i biernością. Stosunek ojca był mniej bojowy, a bardziej prześmiewczy. Nie tylko do Kościoła, ale też do wszystkiego, co nosi znamiona metafizyki. Tym różnili się rodzice: u ojca brak było tego dramatyzmu, który widziałem u mamy.
Lubiłem bluźnierców i obrazoburców
Dorastając w takiej atmosferze, naturalnie przejąłem wrogi stosunek do uzurpacji zwanej chrześcijaństwem. Jednocześnie gdzieś na przełomie gimnazjum i liceum zacząłem interesować się wielką myślą humanistyczną. Ponieważ ojciec był w tym czasie zasadniczo nieobecny w moim życiu, lektury oraz inspiracje intelektualne aktywnie wspierała mama. Dzięki niej zyskałem dostęp do starych filmów i dawnej muzyki, a przede wszystkim – motywację oraz środki do dalszych poszukiwań.
Najbliżej było mi do egzystencjalizmu, zwłaszcza tego spod znaku Jeana-Paula Sartre’a. Fascynacja zaczęła się od Mdłości, które uznałem za jedyny wiarygodny opis ludzkiego losu. Moim ulubionym poetą był wówczas Arthur Rimbaud. Ukochanym pisarzem – Louis-Ferdinand Céline. Zacząłem nosić koszulki z Jimem Morrisonem i Janis Joplin. W tamtym czasie rozglądałem się też za znajomościami, dzięki którym miałbym dostęp do substancji, przed którymi przestrzegano nas w szkole.
Ludzie to kawały mięsa, śmierdzącego, bezkształtnego i gnijącego z godziny na godzinę, skazanego na bezsensowną śmierć, a jednocześnie dążące do reprodukcji, z nieznanych do końca przyczyn, chyba tylko po to, aby z zemsty za swój absurdalny los skazać na cierpienie życia kolejne istnienia. Tak wtedy myślałem, inspirowany filozofią Sartre’a. Rzeczywiście, szczerze w to wierzyłem, tak patrzyłem na rzeczywistość i podziwiałem francuskiego egzystencjalistę za to, że jako jeden z niewielu miał odwagę odrzeć nas ze złudzeń i rzucić nam prawdę prosto w oczy. Bardzo sobie ceniłem tę bezwzględną szczerość.
Mój stosunek do chrześcijaństwa nie był może bardzo wrogi. Na pewno jednak podobała mi się idea wykradania świętości z tego, co w moim przekonaniu było tylko pustką i mięsem. Spotykałem się z dziewczyną, która podsycała płomień uczucia ciągłym powtarzaniem, że ma w planach zamach na pobliskie kapliczki. Lubiłem bluźnierców i obrazoburców. Wyczuwałem w nich tę samą okrutną szczerość, która nie znosi pięknych kłamstw na temat sensu życia i raju po śmierci. „Spójrz jaki to złom”, mówiła Patrycja, pokazując mi wykradzione skądś święte obrazki i medaliki. A ja, patrząc na nie, przekonywałem się o tym, że religia to wytwór czysto ludzki. Czymś absolutnie niemożliwym wydawało mi się to, aby Dzieciątko Jezus wygrało z prawdą o absurdzie istnienia.
… wyszedłem jako chrześcijanin
Było to tuż przed maturą, do której zresztą nie miałem zostać dopuszczony z powodu złego prowadzenia się. Gdy szedłem drogą, złapał mnie deszcz. Jedynym najbliższym miejscem schronienia, do którego miałem się udać, okazał się kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nowym Targu. O tym jednym popołudniu mógłbym pisać znacznie dłużej, ale ograniczę się do kilku zdań. Bóg sprawił, że wszedłem do kościoła jako osoba napełniona ateistycznym egzystencjalizmem Sartre’a, a wyszedłem jako chrześcijanin. Otwarte ręce Jezusa na rzeźbie ostatniej wieczerzy, fragment ewangelii o tym, jak Bóg wcielony umywa nogi apostołom. Nastąpiło we mnie jakieś pęknięcie, głębokie i nieoczekiwane.
Dotychczas żywiłem przekonanie o prawdziwości stwierdzenia Feuerbacha, Nietzschego i Sartre’a, że to człowiek stworzył Boga, na swój obraz i podobieństwo, szukając protekcji w świecie pozbawionym sensu, a przede wszystkim upodmiatawiając w swojej nędzy i słabości wyidealizowany obraz samych siebie. Wtedy, w pustym kościele dotarło do mnie, że takiego Boga ludzie nie byliby w stanie sobie wymyślić. Nie takiego, który zniża się do najgłębszych warstw człowieka, nie po to, aby panować, ale aby służyć.
Następnego dnia kupiłem Pismo Święte, które odtąd wszędzie ze sobą zabierałem. Zabrakło mi formacji katolickiej, więc sądziłem, że ludzie wierzący po prostu chodzą z Biblią i czytają ją przy każdej okazji, zwłaszcza w pustym kościele. Pamiętam, jak pewnego dnia spotkał mnie samego przed ołtarzem pewien ksiądz, który prowadził wtedy rekolekcje. Zapytał, kto mnie nauczył tak czytać Pismo Święte. Odpowiedziałem, że nikt, po prostu je ze sobą zabieram i czytam. „Ktoś musiał cię nauczyć, ktoś cię na pewno w ten sposób prowadził”, rzucił, odchodząc.
Biblię czytałem także nad rzeką, na przystanku i w parku. Któregoś dnia zaczepiło mnie dwóch młodych mężczyzn. Chcieli się dowiedzieć, kim jestem, a następnie poprowadzili mnie ze sobą do zielonego budynku z wielkim napisem na ścianie: Rzeczywistością jest Chrystus. Powiedziano mi, że jest to zbór zielonoświątkowy, co dla mnie wtedy nie miało najmniejszego znaczenia. Po pierwsze dlatego, że nie znałem się na podziałach, jakie istnieją w świecie chrześcijan. A po drugie – jedyne, co wówczas miało dla mnie znaczenie, to poznanie ludzi, którzy służą Bogu. Pod tym względem Kościół katolicki kojarzył mi się zdecydowanie negatywnie. Pracowałem wtedy, jeszcze przed podjęciem studiów, w piekarni, i wiedziałem, że moi klienci, ludzie dalecy od bycia wzorem moralności i dobrego zachowania, lubią pokazać się co niedzielę na Mszy. Tutaj było inaczej.
Chleb i wino to tylko symbole…
W zborze spotkałem jednego ze swoich dawnych nauczycieli. Na mój widok łzy napłynęły mu do oczu. Zapamiętał mnie jako osobę życiowo pogubioną, aż tu nagle i niespodziewanie zjawiam się jako ktoś inny, odnaleziony, należący do Chrystusa. Doskonale rozumiem tę radość i to wzruszenie.
Neofici mówią prawdę. Mogę to poświadczyć. Nigdy wcześniej jedzenie nie smakowało mi tak, jak wtedy. Muzyka, której słuchałem, nigdy nie brzmiała tak pięknie. Dalej czytałem Rimbauda, a nawet nieszczęśliwego i brzydkiego Sartre’a, puszczałem The Doors, The Grateful Dead i The Who, ale tym razem wszystko to zaczęło mi mówić o ukrytym Bogu i próbach Jego przywołania na ziemię. Świat nabrał zupełnie innych barw.
Nigdy wcześniej nie miałem takiego powodzenia u dziewczyn, a jednocześnie straciło to dla mnie jakiekolwiek znaczenie, ponieważ liczył się dla mnie tylko Bóg. Wyobraziłem sobie samego siebie jako misjonarza. Rozpłakiwałem się na Pasji Mela Gibsona. Moją ulubioną piosenką była wtedy More Than This Roxy Music, ponieważ zobaczyłem towarzyszący jej teledysk, w którym Bryana Ferry’ego oświetla okno w kształcie krzyża. Z pewnością nie był to czas, w którym musiałem dostosowywać się do wymagań nowej religii. Chrześcijańska krew zaczęła płynąć w moich żyłach, a najchętniej dawałbym z siebie więcej, niż to ode mnie wymagano (i czasem pewnie więcej, niż wskazywałby zdrowy rozsądek).
Moją ulubioną postacią z historii świętej był Abraham. Nadal nią jest. Jakoś spontanicznie utożsamiłem się z jego powołaniem. Mam na myśli całą drogę. Jego cierpliwość, ale także niewierności. Rozmowy z Bogiem i gęste ciemności pustyni. Jeden tekst dotyczący Abrahama szczególnie utkwił mi jednak w pamięci. Wiarą powodowany usłuchał wezwania Bożego (Hbr 11,8). To o mnie na dzień dzisiejszy, myślałem. Abraham opuścił dom ojców, bo usłyszał głos. A co dalej? Wyruszył w drogę, choć nie wiedział, dokąd idzie (Hbr 11,8).
Przez najbliższe kilka lat stałem się członkiem wspólnoty zielonoświątkowej. Byłem też przygotowywany do włączenia się w posługę nauczania wiary. Do dziś odczuwam swego rodzaju wyrzut przed ludźmi, których wtedy mogłem nazwać braćmi i siostrami, a którzy z ogromną dozą niekłamanej troski i zaangażowania pomagali mi w dojrzewaniu do tego, abym był w zborze nauczycielem. Wtedy jednak odezwały się we mnie wątpliwości. Nie znałem się na teologii Eucharystii, ale coś w głębi serca mówiło mi, że właśnie jej mi brakuje. Protestanckie sposoby wyjaśnienia, że chleb i wino to tylko symbole, a obecność Chrystusa nie jest dosłowna, ale metaforyczna – nie dawały mi spokoju.
Myślami uciekałem do złotej monstrancji
Życie wśród i razem z zielonoświątkowcami mogę wspominać chyba wyłącznie z sentymentem. Doświadczyłem tam, z całą pewnością, więzi osób żyjących wiarą bez kompleksów wobec świata, pozbawioną uporczywego ale albo chyba. Była to pewność wiary. Katolicy nie wyglądali na takich, którzy byliby choć w połowie przekonani do prawdziwości łaski i zmartwychwstania Chrystusa, jak zielonoświątkowcy.
Wspieraliśmy siebie nawzajem na duchu, prowadziliśmy długie rozmowy o naszym życiu z Bogiem, w domach i na tarasach, przy ognisku i z piwem w ręku. Po prostu wszędzie. Z łatwością można było nawiązać trwałe przyjaźnie i relacje uczuciowe, w przekonaniu, że będą one rzeczywiście oparte na Chrystusie. Nie miałem, mówiąc szczerze, podobnego zdania o ludziach chodzących do kościołów katolickich. A jednak odczuwałem jakiś inny głód. Myślami uciekałem do złotej monstrancji z chlebem w środku, pytając siebie i Boga: Czy to jest rzeczywiście Chrystus? Ten sam, wczoraj i dziś (Hbr 12,8).
Podwójne życie: zbór i adoracja
Z czasem uwikłałem się w podwójne życie. Jednego dnia chodziłem do zboru, a następnego – do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu. Uczestnictwo we Mszy świętej było traktowane przez zielonoświątkowców jak jedna z najcięższych form bałwochwalstwa. A jednak i na to w którymś momencie się odważyłem. Trwało to jakiś czas, a rozdarcie, jakiego wówczas doświadczałem stawało się na tyle nieznośne, że prosiłem Boga o to, aby skierował mnie na tę drogę, która jest właściwa. Do dziś pamiętam wątpliwości, jakie miałem wokół samej tej prośby. Bóg dał nam przecież rozum i wolną wolę, powinniśmy decydować. Ale odczuwałem wtedy tak wielki zamęt, że jedynie sam Chrystus mógł mnie popchnąć we właściwym kierunku.
Czy nie tak samo było z Abrahamem? On też nie wiedział, dokąd idzie (Hbr 11,8). Pozostało mi jedynie stawiać kroki, gdziekolwiek, w nadziei, że z czasem droga zacznie wyłaniać się z cienia.
Wspólnota „zrobiona przez człowieka”
Rozwiązanie miało przyjść wraz z konkretnym zadaniem, jakie powierzyli mi starsi zboru. Miałem mianowicie opracować wszystkie katolickie dogmaty maryjne, aby następnie wykazać ich niebiblijność. Zacząłem więc od tego, co wydało mi się najprostsze, bo najbardziej niewiarygodne, a mianowicie – od wniebowzięcia Maryi Panny. I wtedy zdarzyło się coś, na co nie byłem przygotowany. Im więcej czytałem o źródłach i podstawach katolickiego kultu maryjnego, tym mocniej napierała na mnie fala przekonania o nadprzyrodzonych, a nie tylko ludzkich korzeniach Kościoła. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, zacząłem myśleć, że wspólnota zielonoświątkowa, przy całej swojej godnej podziwu gorliwości w wierze, była kościołem „zrobionym przez człowieka”, wedle ludzkich starań i ludzkiej inicjatywy, podczas gdy Kościół katolicki po prostu j e s t. Ustanowiło go coś większego. Ktoś większy. Dlatego będzie trwał. Nawet wtedy, gdy duch w nim osłabnie, choć tak, oczywiście, nie powinno być.
Myślałem też o Mszy. O tym, że chociaż praktykowałem codzienną lekturę Pisma Świętego, to właśnie Msza, prócz przyjmowania Chrystusa w chlebie, daje też ten właściwy posiłek w ciągu dnia, wydzielając konkretne porcje Słowa Bożego. W sakramentach, tych samych, które współbracia ze zboru uważali za wyraźną oznakę bałwochwalczego kultu materii, zacząłem postrzegać jako prostą konsekwencję Wcielenia.
Patrząc z punktu widzenia zielonoświątkowca, wiedziałem że w Kościele katolickim wielu księży to pasterze pozbawieni nie tylko poczucia odpowiedzialności za swoje powołanie, ale także wiary nadprzyrodzonej. Nie powierzyłbym im swojej duszy, a wystękiwana tonem człowieka, który z niejednego pieca chleb jadł mądrość czysto ludzka i ziemska nie była tą samą mądrością Ewangelii, która napełniała mnie zupełnie innym życiem. A jednak w jakiś sposób widziałem tam, w tej zdewastowanej owczarni, właściwe miejsce.
Przy okazji obserwowałem, jak we wspólnotach zielonoświątkowych skoncentrowanych naturalnie na samym Piśmie, zaczęły tworzyć się oddolne tradycje. Pastorzy i starsi zborów zaczęli od ustalania oficjalnego i obowiązującego przekładu Biblii, inne traktując jedynie jako pomocnicze. Później coraz częściej mówiono o określonej wykładni, a wreszcie – o tym, jak dostosowywać indywidualną lekturę do przekazu ustnego wiary, tego, jak „u nas zawsze się wierzyło”. Jeżeli nawet tutaj, w miejscu, w którym panuje resentyment do pojęcia tradycji, rodzą się jednak tradycje, choć nienazwane w ten sposób, to dlaczego miałbym ufać raczej im, aniżeli Tradycji, która włącza Ojców i Doktorów – myślałem. To skłoniło mnie, swoją drogą, do ukierunkowania moich studiów polonistycznych z fascynacji Młodą Polską na piśmienne przejawy autorytetu Ojców Kościoła w wiekach późniejszych.
Ład i cichość liturgii
Coraz większe znaczenie zaczął odgrywać dla mnie porządek. Bóg bowiem nie jest Bogiem nieładu, lecz pokoju (1 Kor 14,33). Nie wątpiłem w uzdrowienia, które miały miejsce na zgromadzeniach zielonoświątkowych. Część z nich do dziś uważam za prawdziwe. Bóg w ten sposób odpowiadał na wiarę ludzi. Ale z utęsknieniem patrzyłem na ład i cichość liturgii. Msza wydała mi się czymś nie tylko bardziej stabilnym, ale dojrzalszym. Czymś w znacznie większym stopniu integralnym. Zresztą nie o kwestię dojrzałości chodziło tutaj przede wszystkim. Znowu – Msza, Eucharystia, komunia jawiły mi się jako właściwe miejsce. Obiektywnie właściwe, nawet jeśli własna słabość intelektualna nie pozwalałaby mi to wiarygodnie uargumentować.
Rozdarty między przekonaniem o prawdzie, która właśnie się przede mną odsłaniała a ludzkimi względami podziwu, szacunku, wdzięczności i miłości do zielonoświątkowców, ludzi prawdziwie żyjących wiarą, udałem się nad jezioro w Krauszowie, aby tam aż do wieczora, do zachodu słońca, który wreszcie zasłoni mi cieniem litery, czytać i rozważać Pismo Święte. Może coś się w ten sposób rozstrzygnie, myślałem. Postanowiłem nie opuścić tego miejsca, dopóki nie będzie mi wiadomo.
Wiatr wiał wtedy tak, jakby zanosiło się na burzę. Swoje postanowienie zatem złamałem. Ale wracając znad jeziora, przypadkiem napotkałem procesję z figurą Matki Bożej, Gaździny Podhala, zmierzającą w stronę bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Ludźmierzu. Pomyślałem, że wiele z tych osób jest, być może, przywiązanych wyłącznie do zewnętrznej strony rytuału. Może nie ma tam tak żywej wiary, jaką znajduję u zielonoświątkowców. Ale wszyscy oni, wiedząc o tym lub nie wiedząc, kierują się do domu ze złota, w którym mieszka On sam, w chlebie i winie.
Wtedy już wiedziałem, że jestem częścią tej procesji.
Nota: Wszystkie opisane tu sytuacje zostały przez autora uregulowane tak, aby było możliwe regularne życie sakramentalne.
Źródło: Christianitas.org