Biologia etyki a etyka biologii

Czy zagadnienia etyki dadzą się rzeczywiście sprowadzić do biochemii lub genetyki?

Ostatnio furorę robi biologia etyki. Robi ją w dziedzinie, która wydawałoby się najdłużej pozostanie terenem dla nauki dziewiczym. Tak, dla nauki, albowiem nowe ujęcie etyki przenosi ją ze sfery podatnej na filozoficzną swobodę w dziedzinę systematycznych i obiektywnych dociekań. Do tej pory nawet racjonalistom, chyba najmniej przychylnym konformistycznemu moralizowaniu, wydawało się, że spośród czterech gałęzi filozofii to metafizyka i epistemologia prędzej uczynią przynajmniej ze swoich źródeł naukę niż z tą ostatnią będą miały do czynienia etyka i estetyka. Nawet przeniesienie estetyki do dziedziny gustów, a stąd w sferę percepcji zmysłowej wydawało się bliższe niż wyrwanie etyki filozofom.

Tymczasem etyczne rozważania spotkał spory postęp w dziedzinie nauki. Zaczęło się od samolubnego genu, pojęcia stworzonego przez Huxleya i Williamsa. Zdanie sobie sprawy z tego, że ewolucja rozpatrywana z punktu widzenia osobnika ma nie więcej sensu niż rozpatrywana z punktu widzenia grupy (co kompletnie mija się z sensem selekcji naturalnej), pozwoliło na zrozumienie takich zjawisk jak altruizm krewniaczy.

Dalej przyszła teoria gier ze swoja sławną grą w dylemat więźnia. Wspierając przy okazji socjologiczną teorię wymiany, oraz rozjaśniając empiryczne odkrycie psychologii, zasadę wzajemności (niekiedy błędnie nazywaną normą), wyjaśniała ona inne niż wewnątrz rodzinne przykłady kooperacji wśród ludzi. Po czym Maynard-Smith rozszerzył ją na świat przyrody (w tym roślin).

Tym co stanowiło grunt dla wszystkich wątków biologicznych wyjaśnień istnienia moralności, było uznanie, że geny stojące za zachowaniami moralnymi mimo popychania (w sposób deterministyczny lub poprzez kształtowanie w nim tendencji) osobnika do altruizmu w rezultacie i tak na tym jego altruizmie (egoistycznie) zyskują. Czynią tak zawsze, czy będzie to za sprawą przetrwania większej ilości swoich kopii w osobnikach spokrewnionych z osobnikiem, którego zachowanie kształtują, obdarzanych przez niego altruizmem krewniaczym czy też za sprawą wydłużenia współpracy tego osobnika z traktowanym uczciwie partnerem.

Jednak teoria ta natrafiła na gwałtowny bunt. Odrazę budziło przede wszystkim wrażenie wszechobecnego egoizmu w dodatku udającego altruizm. Teoria altruizmu krewniaczego wyjaśniała, że osobniki pomagają swoim krewnym tylko dlatego, że geny, które determinują zachowanie tych pierwszych, wspierają swoje kopie w ciałach tych ostatnich. Teoria gier mówiła, że współpracujemy, bo podczas długiej współpracy możemy więcej zyskać niż podczas jednorazowej zdrady, i została później przeniesiona w dziedzinę genów, wyjaśniając, że do takiej strategii warunkują nas właśnie one.

Być może w strachu przed mechanicyzacją etyki było wiele przesady. Po pierwsze nikt tu nie mówił o świadomych ani nie świadomych egoistycznych motywach. Ojciec dbający o dziecko nie robił tego nawet podświadomie mając na uwadze swoje geny, zresztą zwierzęta, przez dłuższy czas cała ludzkość a nawet teraz większa —nie umiejąca pisać- jej część nie mają pojęcia o genetyce czy ewolucji. Etyka ewolucyjna mówi jedynie, że takie geny są dominujące, gdyż szczere i altruistyczne motywy, do których tendencję one warunkowały, są korzystne również dla samych tych genów.

Po drugie zapomina się o tym, iż twórcy i zwolennicy tej teorii są osobami, które chyba najlepiej wiedzą, że geny ukształtowały przede wszystkim skomplikowany i nie dający się przewidzieć mózg. Dlatego geny warunkują tylko tendencję w naszym zachowaniu. A mózg w założeniu powinien być urządzeniem sprawnym w przetwarzaniu bodźców, w tym tych tendencji. Tyle że, jakby to powiedzieć, mózg za bardzo przetwarza a za mało zwraca uwagi na tendencje, do których „przymuszają” go „instynkty”. Rozwój mózgu był czymś w dziejach spektakularnym. Tymczasem ewolucja jest nie tyle procesem dążenia do doskonałości (przystosowawczości) co tępienia niedoskonałości. Z nie do końca jasnych powodów otrzymaliśmy tak duży mózg. Wraz z nim pojawiło się mnóstwo zdolności tak skomplikowanych, że ukształtowanie ich przez naturę wiązało się z zaniechaniem kontroli nad dokładnością ich funkcjonowania. To zaowocowało faktem, że hurtowo wytworzone przez naturę jako korzystne, w swojej masie takie były, jednak większość z nich straciła swój bezpośredni związek z dążeniem zysku. Teraz ten wielki mózg ma więc w zanadrzu mnóstwo sztuczek, które jeszcze przez miliony lat będzie mógł stosować zanim ewolucja je wyeliminuje, zakuwając człowieka z powrotem w okowy zwierzęcości. W okowy mechanizmu przetrwania, niezdolnego do buntu przeciw własnym interesom, a zdolnego co najwyżej do determinowanej przez geny świadomej motywacji do altruizmu.

Być może w tym właśnie kryje się mądrość tajemnicy apokalipsy, nadejdzie ona na długo nim ewolucja poradzi sobie z niesfornym człowiekiem, a najsprytniejszymi nie będą ci, którzy chytrze chcieli przyspieszyć swój powrót na łono natury i swoje przeistoczenie się w skuteczne maszyny przetrwania, lecz ci, którzy sprytu się wyrzekli i chcieli jak najdogłębniej wykorzystać te dziwaczne możliwości, chęci i motywy buntu przeciwko korzyści. Być może dlatego Biblia opisuje dzieje zbawienia na przestrzeni kilku tysięcy lat, podczas gdy „księga przyrody” robi to na przestrzeni kilkunastu miliardów lat, których owe kilka tysięcy może być jedynie fluktuacją. W końcu nie bez powodu najbardziej cenionymi przez ludzi, którym w głowie coś więcej niż jedzenie, spanie i kopulacja, są filozofia i sztuka — najbardziej bezużyteczne z ludzkich zajęć. Jeżeli nie znajdujemy wartości ani sensu w celu, jakim jest przetrwanie, i jest ono dla nas tylko martwą i bezduszną realizacją programu wpisanego w rozwój materii wszechświata, to może owe wartości i sens znajdują się gdzieś wśród tych bezużytecznych pomysłów, jakich produkcję umożliwia nam nasz bogaty umysł, i warto takie pomysły sprawdzić lub chociaż ich próbować.

Jednak mimo tych wyjaśnień strach przed biologią w dziedzinie etyki pozostaje — i powinien. Nadal jesteśmy w sytuacji, w której nasze świadomie altruistyczne uczucia warunkowane są przez egoistyczne geny. Zanim przejdę do próby uspokojenia tej obawy, chciałbym się zastrzec, że biologiczne (i matematyczne) wyjaśnienia pojawienia się kooperacji w świecie przyrody (w tym w świecie kształtowanym przez ludzkie geny), włączając w nie karanie nieposłusznych, są jak najbardziej poprawne. Rzeczywiście doszło do niego w sposób opisywany przez te wyjaśnienia.

Zapytajmy siebie teraz jednak, czy wykonujemy nasze powinności mechanicznie? Czy nasze wartości to wpisane nam w głowy programy z rozkazem wykonania? Czy może raczej przed słusznym zachowaniem odczuwamy pewne wewnętrzne poruszenie, pewną dążność świadomości do celu wyznaczonego przez wartości, pewną wolicjonalną skłonność do czynu będącego do wykonania i jego atrakcyjność?

Do kooperacji można zmusić także maszyny, można je ukształtować do takiej kooperacji. Według biologii myśmy zostali właśnie tak przez naturę ukształtowani. Ale czy analiza naszych zachowań moralnych powinna kończyć się na opisie wykonywania wspólnych działań? A co z owymi dostępnymi tylko dla nas stanami, którymi posługujemy się działając moralnie? Przecież istnieją one i mają swój udział w działaniach. Czyżby natura po prostu z ich istnienia korzystała i właśnie ich używała do programowania ludzi do wykonywania określonych działań? Czyżby tendencja do jakiegoś zachowania to była właśnie chęć takiego zachowania się?

Jeżeli tak właśnie miałoby być, że nasze wewnętrzne poruszenia, subiektywne stany, system wartości i poczucie sensu to tylko różne od zjawisk fizycznych zjawiska natury, których istotą jest powodowanie dążności jakiegoś stanu im podlegającego do przeistoczenia się w inny stan (np.: zjawisko wartość życia ludzkiego polegałoby na przekształcaniu pewnego stanu świadomości zagrożenia drugiego człowieka w ruchy mięśni dążące do ratowania go), które natura wykorzystuje w procesie kształtowania człowieka w wyniku ewolucji, to implikacje takiego faktu są ogromne. Nie zapominajmy, że według biologii procesy wyboru dokonywanego w naszym mózgu mają być procesami tego samego rodzaju, jakiego są procesy wyboru w mózgu goryla. A te z mózgu goryla to taka sama chemia jak ta w pniach drzew. Natomiast ta ostatnia to nic innego niż ta zachodzące na powłoce Ziemi, Słońcu czy w innych częściach martwego kosmosu.

Czy więc rzeczywiście nasze subiektywne odczucia i dążności to są właśnie te procesy chemiczne, których skomplikowany przebieg jest ludzkim procesem decyzyjnym? Jeżeli tak, to takimi sensownymi dążnościami są wszystkie procesy we wszechświecie, który staje się w takim wypadku światem wartości w każdym swoim aspekcie. Są takie idee. Chociażby Jainizmu, pewnego indyjskiego systemu religijno-filozoficznego. Głosi on, iż wszystko we wszechświecie jest żywe, choć nie, że wszechświat jako całość to żyjątko. Każda cząsteczka materii i każdy przedmiot posiada mniej lub więcej zmysłów, jest mniej lub bardziej świadomy. Podobne, ni to materialistyczne, ni idealistyczne, a jednak monistyczne (historycy filozofii mają z tym zawsze problem), są poglądy Leibniza i jego monadologia. Wszechświat złożony jest z monad, a te, mimo że są bazą dla wszelkich zjawisk fizycznych we wszechświecie, same w sobie są świadome.

Ale przecież nie są to przecież poglądy naukowe! Wolno więc je głosić, ale nie mogłaby tego czynić biologia. Wydawało się, że wybrnęliśmy już z czasów, kiedy ducha dostrzegano w każdym drzewie, a życie w każdym strumyczku. Nawet zwolennicy New Age, w dodatku zwolennicy tego prądu wśród samych naukowców, przyznają (na przykład Fritjof Capra w swoim Tao Fizyki), że przejście od domysłów do nauki wiązało się z odejściem od postrzegania procesów jako dążności, a rozpoczęciu postrzegania ich jako bezdusznych mechanizmów.

Pamiętając jednak, że w dziedzinie filozofii takie rozważania są jednak dopuszczalne, a więc że mogłyby się pojawić, chciałbym zaproponować coś na obronę przed takim podejściem. Rzeczywiście, jak już nieprzymuszany przyznałem, naturalistyczna nauka daje spójny obraz procesów toczących się na Ziemi i we wszechświecie, łącznie z etycznym zachowaniem się człowieka i całą ludzką sferą sensu. Badania prowadzone przy pomocy poznania empirycznego i rozumowego wyjaśniają, skąd się wzięło nasze poznanie moralne i duchowe, gdzie ono błądzi, na czym polega. Jednak ich wyniki nie są jeszcze pełne. Jestem pewien, że etyka, mistyka i metafizyka są w stanie osiągnąć taki sam spójny obraz świata, jak ten naukowy, i również zawrzeć w nim opis konkurencyjnej metody poznania, tj. w tym wypadku nauki, empirii i rozumowania, tak jak nauka stara się zawrzeć w sobie etykę. Wyjaśnić w nim przyczyny powstania rodzajów poznania, jakimi się ona posługuje, ich błędy i istotę, jakość i istotę działania jej metod, znaczenie wydarzeń z jej historii, jej ukryte cele oraz nie możliwe do zauważenia u samej siebie błędy. Jestem pewien, że etyka, mistyka i metafizyka są w stanie również uczynić obraz ten pełnym. Jestem też przekonany, że są one bliżej uzyskania owej pełności niż nauka, mimo iż dziedzina ich badań, rzeczywistość wartości i sensu, jest nieporównanie bardziej zagmatwanym światem niż świat materii. Nauce do pełni jaszcze daleko, a póki jej nie osiągnie, nie wie, czy nieodkryte fakty nie znoszą jej dotychczasowych przekonań. Etyka nie jest więc wcale na straconej pozycji.

Oczywiście wyścig ten jest pozorny. Toczy się on z punktu widzenia obserwatora — takiego jak ja i czytelnik- nie wiedzącego jeszcze jak się przedstawia sytuacja faktyczna. Sytuacja ta jednak już istnieje. Tylko jedno z dyskutowanych wyżej wyjaśnień może być zarazem prawdziwe i nadrzędne wobec drugiego. Osobiście mam nadzieję, że będzie to wyjaśnienie etyczne, nadające światu sens i — jak już napisałem wyżej- spodziewam się, że to dziedzina wartości i sensu okaże się prawdziwym i obejmującym sobą inne rodzaje wyjaśnień. Jako sceptyk, w nadziei, że gdy takie wyjaśnienie się już znajdzie, nie ogarnie mnie niepewność, czy nie przyjąłem go jeszcze zanim zostało odnalezione, a moje opinie nie są aby podyktowane nie tylko dostrzeżeniem prawdy, nie przesądzam jeszcze sprawy.

Jak takie wyjaśnienia i ich wzajemna relacja mogłyby wyglądać, przedstawię na zmyślonym przykładzie pierwotnej nauki i etyki. Wyobraźmy sobie, że fizycy wyjaśniają świat poprzez istnienie czterech żywiołów: ziemi, wody, powietrza i ognia. Z tych czterech ogień jest tym, który nadaje ruch, a ziemia tym, który nadaje stabilność. Do tej pory traktowano, życie jako zbudowane z ziemi ożywionej ogniem. Zdawano sobie jednak sprawę z tego, iż ziemia jest zbyt ciężka, aby ogień nadawał jej tyle energii, aby było ono w stanie unieść się. A ponieważ za sprawą introspekcji zdawano sobie sprawę z tego, iż fluid ludzki jest elementem lotnym i zmierzającym do celu, uznano, iż nauka o czterech żywiołach nie jest w stanie go wyjaśnić. Lecz nagle pewien genialny naukowiec odkrył, że tak naprawdę to nie przedmioty stałe się palą lecz gazy wydzielane przez nie podczas ogrzewania. Nauka na tym poziomie była już w stanie stwierdzić, że oprócz ziemi w człowieku występuje też łatwopalne powietrze i to ich spalanie jest odpowiedzialne za nasze odczucie lotności i celowości fluidu ludzkiego.

Wyobraźmy też sobie, że tym, co w owym czasie głosili etycy i metafizycy, było utożsamianie celowości świata z ruchami Wielkiego Żółwia podtrzymującego Ziemię. Żółw był centrum kosmosu, jego centralnym, największym i najważniejszym punktem była Ziemia, a więc to, co z nią czynił, wyznaczało nie tylko los ale i cel wszechświata. Cele ludzkie były natomiast powodowane transmisją tych ruchów przez człowieka. Jako obiekt wilgotny, nie był on, jak skały, przytwierdzony do ziemi, ale jako obiekt złożony z ziemi, nie reagował on na drgania, jak woda, samymi tylko falami, lecz rzeczywiście poruszał się.

To miałoby świadczyć według owych zmyślonych etyków i metafizyków o niezwykłości jego i jego ludzkiego fluidu. Przyjęli więc oni wiadomość o objęciu tego fluidu wyjaśnieniem żywiołowym, nie obejmującym Wielkiego Żółwia i celu, jaki on wyznacza, z oburzeniem.

Rozwój wydarzeń do takiego momentu byłby analogią wydarzeń rzeczywistych. Jednak ani fizycy nie wzięli pod uwagę tego, że cztero-żywiołowa teoria nie jest wyjaśnieniem ostatecznym, nie wyjaśnia wszystkiego, więc wyjaśnieniem takim jeszcze być nie może, ani nie wzięli tego pod uwagę nawet metafizycy. Nie wzięli oni też pod uwagę tego, iż pomysł Żółwia również nie był ostateczny, a teraz okazał się być fałszywy. Gdyby wzięli oni to pod uwagę, wystarczyłoby wykazać większą elastyczność i mobilizację (a o motywację nie trudno szukając celu wszechświata), aby fizyków wyprzedzić. Można byłoby wprowadzić pojęcia dobra i zła i stworzyć teorię mówiącą o tym, że rzeczy dążą do swojego miejsca, te podlejszego gatunku ciążą ku dołowi, a te dobre lecą ku górze. Fizycy więc mają rację, że fluid zbudowany jest z płonącego powietrza; nie wzięli oni jednak pod uwagę własności tego powietrza jaką jest jego jakość (dobro), której ich cztero-żywiołowa teoria nie posiada wśród swoich kategorii, więc też nie może wyjaśniać. Zajmuje się nią etyka. Na to mogliby, nowymi badaniami, odpowiedzieć fizycy, a na tę odpowiedź znowuż etycy. I tak aż do odpowiedzi ostatecznej, udzielonej przez którąś ze stron.

Powyższa opowiastka ilustruje cechy i wzajemną relację dziedziny nauki oraz dziedziny sensu i wartości na bardzo podstawowym poziomi. Lecz nasze poznanie w porównaniu z jego potencjalnymi możliwościami jest jeszcze na takim poziomie. Zwłaszcza poznanie niematerialne.

Nasze poznanie dotyczące wartości i sensu jest jeszcze bardzo liche, a może to dziedzina owego poznania jest tak skomplikowana. W każdym razie względem dziedziny, którą bada, jeszcze niewiele może. Zwykłe ludzkie odczucie tego, że istnieje coś ponad bezduszną rzeczywistość, porównałbym do wytworzenia się komórek światłoczułych u pierwotnych organizmów. Pozwalały one tym organizmom jedynie rozpoznawać, czy występuje wokół nich światło czy nie, dzięki temu istoty te mogły na przykład rozpoznawać dzień i odróżniać go od nocy. Tak samo ludzie potrafią zorientować się, że istnieje coś takiego, jak sfera pozazmysłowa, i w którym miejscu należy jej szukać (w świecie wartość i sensu), a w którym nie (w świecie materii). Nie potrafią jednak nic jednoznacznie powiedzieć o tej sferze, opinie wydawane przez nich są arbitralne i nieugruntowane w żadnych przesłankach.

Istnieją jednak doskonalsze formy poznania zawartości ponadzmysłowej dziedziny rzeczywistości. Od zawsze występowali wśród ludzi mistycy, pojawiały się objawienia, można się ćwiczyć w medytacji i kontemplacji. Jednak również te sposoby nie są doskonałe. Prowadzą one do rezultatów przeczących sobie nawzajem, a często nie możliwych do zakomunikowania osobom rozumiejącym inne rezultaty lub. Są jak zmysły człowieka, które potrafią dostrzegać kształty i kolory jednak same nie pozwalają zrozumieć widzianych rzeczy. Jakiegoś rodzaju systematyczność, nie koniecznie matematyczna lub logiczna i prawdopodobnie nie tego rodzaju lecz na wzór metod stosowanych w tych dziedzinach, jest potrzebna. Dopiero ona pozwoli zagłębić się w poznawane fakty a nie tylko ich doznawać. Pozwoli też wreszcie przeczącym sobie świadkom tego samego wypadku zrozumieć prawdziwą wersję wydarzeń i spotkać się wszystkim na szczycie góry alpinistom wspinającym się po różnych jej zboczach.

Sama świadomość nie mówi nam, że jest niematerialną, a same poczucie sensu czy wartości nie mówi nam, że nie jest ponadnaturalnym procesem. Jednak z pewnością jest ono rodzajem poznania, tak jak rodzajami poznania są takie metody, które chcą to poczucie oraz świadomość sprowadzić do fizyki. Nie widzę zatem sensu w faworyzowaniu jednego rodzaju poznania względem innego, zwłaszcza gdy ten zaniedbywane daje nadzieję, której w nawet najmniejszym stopniu nie daje ten uprzywilejowany.

Lecz nawet, gdyby moje nadzieje miały okazać się płonne, i to metoda naukowa miałaby dosięgnąć ostatecznych rezultatów poznania, to nie byłaby to aż taka tragedia, jaką mogłoby się to z początku wydawać. Uznanie działań sensownych za mechaniczne ruchy ma większą wagę niż uznanie świadomości za materialną. Uznanie całej materii za świadomą pociąga za sobą jedynie w konieczność zmiany sposobu opisu zjawisk. Jeżeli empiryczny obraz myśli przedstawiający się neurologowi (tj. to, jak neurolog zaglądający do czaszki widzi materię cudzych myśli) różni się od samych myśli tylko dlatego, że jest jedynie ich odzwierciedleniem a nie nimi samymi w sobie, a cała materia wszechświata ma charakter tego samego typu, co nasze wewnętrzne stany mentalne, to zmusza nas to tylko do zmiany sposobu, w jaki traktujemy metafizyczny aspekt materii (i tak obecnie ignorowany), natomiast sam opis fizycznego świata nie wymaga zmian. Jeżeli zdałem sobie sprawę z tego, że w mojej świadomości myśl o babci wywołała skojarzenie z powidłami, to opis tego zjawiska przez osobę trzecią (dysponującą jedynie empirycznym obrazem mojej świadomości i tylko zewnętrznym dostępem do niej) odda to samo. Osoba ta po prostu zobaczy to zjawisko jako wyładowania elektryczne i reakcje chemiczne na połączeniach (synapsach) pomiędzy neuronami. Jeżeli więc te jawiące się osobie trzeciej wyładowania byłyby tak naprawdę i same w sobie naszymi subiektywnymi stanami mentalnymi, to nie zmieniałoby to nic w metodach badania świata. Wymagałoby jedynie uznania przez naukę, że osoba trzecia nie ma dostępu do zjawisk samych w sobie i musi polegać na ich zewnętrznym empirycznym przedstawieniu, ale opis (tj. struktura elementów tego przedstawienia, do których samych istoty dostęp mają tylko same te elementy) tych zjawisk oddaje schemat powiązań, w ramach którego występują. Natomiast (każdy) podmiot o samym sobie musiałby stwierdzić jedynie to, na co już teraz się godzi, że nie zdaje sobie sprawy z tych powiązań wewnątrz siebie czy też swojej świadomości, bo nie jest w stanie jednocześnie jej posiadać i ją śledzić. A nawet kiedy jest, to nie jest w stanie śledzić jej z zewnątrz i śledczy staje się również śledzonym. (Podmiot taki może co najwyżej przeprowadzić niedokładny eksperyment i sprawdzić z punktu widzenia osoby trzeciej to np.: z czym mu się kojarzy babcia)

Natomiast z uznaniem świata za wewnętrznie sensowny wiążę się nie tylko zmiana postrzegania dogłębnego sensu zjawisk, ale też zmiana metody ich opisu. Jeżeli świat jest w swej głębszej warstwie sensowny, to świadczy to o istnieniu (i to powszechnym) innych niż naukowe, empiryczne źródeł poznania, a także o celowości wyznaczanej przez takie poznanie. Jeżeli przyciąganie elektronu i protonu ma charakter moralny i proton stanowi dla elektronu cel, którego ten usiłuje dosięgnąć, tak jak celem człowieka jest bóg czy nirwana, to staje się to pierwszorzędną cechę (celowego) świata. I to na niej, jako na ważniejszej, należy się opierać. I to ona powinna wyznaczać nam kierunki działania i poznania. Jeżeli moje odczucie tego, co dobre, to tak naprawdę skomplikowany sensowny taniec cząstek elementarnych, to on, jako wskazujący dobro, przede wszystkim powinien stać się dla nie metodą poznania, a nie to, jak mi się jawią inne niż ja bryły fizyczne (tj. jak empirycznie postrzegam innych ludzi i pozostałe obiekty). W takim wypadku należy w swojej pracy badawczej stosować przede wszystkim metody tę sensowność uwzględniające, analizujące świat właśnie z punktu widzenia tego podstawowego aspektu sensowności; a nie metody materialistyczne.

Człowiek żyje w świecie sensu a nie materii. Jako eks-antymetafizyk mam najlepsze kwalifikacje, aby o tym Państwu zaświadczyć.

Adam Hajduk

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama