Kłamstwo jest nie tylko kwestią etyczną - broni się przed nim sam organizm ludzki
Kłamstwo jest nie tylko kwestią etyczną — broni się przed nim nawet organizm ludzki. Potrzeba mówienia prawdy wpisana jest w naturę człowieka. Dziś notorycznych kłamców da się wykryć, wykonując odpowiednią techniką zdjęcia tego obszaru mózgu, który odpowiada za rozpoznawania dobra i zła.
Brałem ostatnio udział w szkoleniu, które miało na celu przygotowanie kadry kierowniczej do prowadzenia negocjacji. Zdobywane podczas niego wiadomości i trenowane techniki budziły u części uczestników wątpliwości natury etycznej. Okazało się bowiem, że podczas treningu radzenia sobie ze stresem i sytuacjami zagrożenia uczono nas m.in. takiego opanowywania własnych reakcji (ciała, mimiki, głosu itp.), by nie można było po nas poznać, że ukrywamy prawdę bądź wręcz... kłamiemy. Z kolei podczas przyswajania technik negocjacyjnych uczono nas wyrafinowanych sposobów zastawiania pułapek na adwersarzy.
Pułapki języka
Ostatecznie zdobyta podczas szkolenia wiedza i umiejętności potwierdziły tylko, jak ważna w życiu człowieka jest prawda. Okazuje się bowiem, że kiedy kłamiemy, w naszych organizmach błyskawicznie zachodzą zmiany: rośnie np. napięcie pewnych grup mięśni, co skutkuje wzrostem rozkurczowego ciśnienia krwi, z powodu jednoczesnego spłycenia i przyspieszenia oddechu przyspiesza także nasze tętno, zmienia się odczyn pH skóry itp.
Z kolei zastawianie pułapek podczas zaawansowanych strategii negocjacyjnych w dużej części oparte jest na rozdźwięku pomiędzy „ja realnym” i „ja idealnym” człowieka. Okazuje się, że osobnik wplątany w sytuację, w której pewny jest odniesienia sukcesu podczas negocjacji (specjalnie daje mu się sygnały, żeby tak myślał), zostaje zaskoczony oczekiwaniami nie do spełnienia i potrafi zgodzić się na niekorzystne dla siebie uzgodnienia, byle tylko wyjść z negocjacji „z twarzą”. Wykorzystuje się tutaj mechanizm polegający na tym, że człowiek chce — za wszelką cenę — uratować przed samym sobą i najbliższym otoczeniem dobrą opinię o sobie (w tym przypadku sprawnego negocjatora). Łatwiej jest mu wmawiać sobie (bo sam stara się w to uwierzyć) i otoczeniu, że wynegocjował coś sensownego, niż w krytycznym momencie (uświadomienia sobie, że wpadł w zastawioną pułapkę) po prostu przyznać się do porażki i na niekorzystne uzgodnienia po prostu się nie zgodzić... Na takie pułapki odporne są tylko te osoby, których własny wizerunek („ja idealne”) jest bliski rzeczywistości („ja realne”). Specjaliści od negocjacji twierdzą jednak, że to bardzo nikły odsetek społeczeństwa...
Na koniec szkolenia odnieśliśmy ulgę, ponieważ — jak się okazało — nie zachęcano nas bynajmniej do stosowania technik ukrywania kłamstwa ani do zastawiania pułapek podczas negocjacji. Chodziło o to, byśmy sami stali się na tego rodzaju „techniki” odporni, w porę umieli je rozpoznać i — w razie „zagrożenia” — nie padli ofiarą tego rodzaju podstępów.
Moje doświadczenia nauczyły mnie, po pierwsze, tego, że kłamstwo jest nie tylko kwestią etyczną — broni się bowiem przed nim nawet organizm ludzki. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że potrzeba mówienia prawdy wpisana jest w naturę człowieka. Dziś notorycznych kłamców da się wykryć, wykonując odpowiednią techniką zdjęcia tego obszaru mózgu, który odpowiada za rozpoznawania dobra i zła. Część komórek tam się znajdująca w wyniku posługiwania się kłamstwem ulega zniszczeniu. Może to zajść tak daleko, że najbardziej zatwardziali kłamcy tracą z czasem zdolność rozpoznawania dobra i zła i muszą o ich wskazanie prosić ludzi z otoczenia. Po drugie, ponownie zdałem sobie sprawę z tego, jak ważne jest poznawanie prawdy o sobie samym i dążenie do maksymalnego zbliżenia wyobrażeń o sobie do rzeczywistości.
Prawda
Prawda o sobie samym to nie wszystko. Równie mocno jak do własnego wizerunku (czyli tego, jak nas widzi otoczenie, a szczególnie widzieli w dzieciństwie rodzice, a co przyjęliśmy za własne widzenie siebie) przywiązani jesteśmy np. do „zaszczepionego” w nas obrazu Boga. Spotkałem się ostatnio z — w większości pozytywnymi — opiniami o głośnej książce „Chata” autorstwa Williama P. Younga. Niektórych czytelników zbulwersował jednak sposób przedstawienia w niej Boga Ojca i — w mniejszym stopniu — Ducha Świętego. O ile przedstawienie Osób Trójcy Świętej jako grubej murzynki i dokazującej dziewczynki może budzić u niektórych „wątpliwości”, o tyle nie protestujemy przeciw słynnemu witrażowi Stanisława Wyspiańskiego z kościoła franciszkanów w Krakowie, ukazującemu Boga Ojca jako sędziwego, siwego staruszka z brodą — wręcz zachwycamy się takim wyobrażeniem... A przecież Bóg taki też nie jest... Jedynym znanym ludzkości Jego obrazem jest Jezus Chrystus, który przyjął na czas ziemskiego życia ludzką postać. Poznaliśmy więc Jego przymioty, ale oprócz tego — tak naprawdę — nic nie wiemy.
Przy takich rozważaniach łatwiej jest przyjąć przesłanie Jezusa: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem” (Łk 14,26). Można rozumieć je tak, że aby zostać Jego uczniem, niezbędne jest odrzucenie „wszczepionych” w nas fałszywych obrazów Boga i samego siebie. To warunek konieczny do rozpoczęcia poszukiwania prawdy, którą poznawać będziemy stopniowo i — najprawdopodobniej — aż do końca życia, ale na szczęście nie sami: „Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy” (J 16,13).
Wyzwolenie
Z tych słów jasno wynika, że nikt nie ma monopolu na prawdę, żadna osoba ani instytucja. Ale czy na pewno do jej poznawania warto dążyć? Nierzadko słyszy się, że o wielu sprawach lepiej nie wiedzieć, bo „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”... Jezus jednak twierdzi: „Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,34). Jestem przekonany, że mowa tu o dosłownym wyzwoleniu — wspomniane już odrzucenie fałszywych przekonań o sobie czy fałszywych obrazów Boga sprawia, że zaczynamy zupełnie inaczej postrzegać otaczającą nas rzeczywistość i własną w niej rolę. Owo nowe spojrzenie to rzeczywiste wyzwolenie, takie „nowe rozdanie kart”.
Oczywiście nie przyjdzie nam ono łatwo, choćby ze względu na sfery tabu istniejące zarówno w rodzinach, w Kościele, jak i w poszczególnych instytucjach, a do pewnego stopnia także w całych społeczeństwach. Bardziej niebezpieczne jest jednak to, że człowiek z wielu powodów często prawdy poznawać nie chce. Tkwienie w dotychczasowym sposobie postrzegania i myślenia, kurczowe trzymanie się własnych przekonań jest po prostu wygodne. Bo poznawanie prawdy to ciągła wędrówka, życie w stanie permanentnej przemiany, nieustanne wchodzenie w nieznane wcześniej obszary, zarówno własnej psychiki i umysłu, jak i życia w ogóle. To także podejmowanie nowych wyzwań oraz przyjmowanie nowych zadań i ról...
Natomiast życie w przekonaniu, że już dobrze wiemy, jaka jest prawda, i dalej poszukiwać nie ma potrzeby, daje poczucie pewnej stabilności i bezpieczeństwa. Wydaje się, że w „bezruchu” żyje się łatwiej. Ojciec Pio mówił o tym tak: „Pan oświeca i wzywa. To ludzie nie chcą usłyszeć więcej”. Dodałbym jeszcze, że chyba właśnie w tym kontekście trzeba się zastanawiać nad istotą grzechu — jedynego, który nie będzie odpuszczony — przeciwko Duchowi Świętemu. Czy właśnie nie chodzi tu o takie zamknięcie się człowieka na poznawanie prawdy o sobie, Bogu i o sprawach w życiu najważniejszych?
Według mnie owo poszukiwanie prawdy — o sobie i swojej relacji z Bogiem — jest zasadniczym powołaniem człowieka. Jestem przekonany o tym, że im więcej prawdy o sobie zdobywa człowiek, tym lepiej rozumie innych, co korzystnie wpływa na jego relacje z otoczeniem.
Moc słowa+
„Bóg chrześcijan jest Bogiem przemiany” — mówi Ojciec Pio. Z moich obserwacji wynika, że kiedy zmieniamy sposób patrzenia, a tym samym myślenia, to niejako automatycznie przemianie ulega również nasz język oraz — jako zwieńczenie naszych wysiłków — sposób postępowania.
Z kolei Stephen R. Covey — jeden z największych autorytetów w dziedzinie zarządzania — rozróżnia dwa etapy tworzenia. Pierwszy z nich to słowo — czyli tworzenie czegoś w umyśle. Dotyczy spraw materialnych, zarówno najprostszych (jak urządzenie własnego pokoju), po bardziej skomplikowane (jak budowa domu czy założenie własnej firmy) oraz niematerialnych (jak budowanie np. małżeństwa). Drugi etap to urzeczywistnienie wcześniejszego zamysłu. Słowo (myśl) ma zatem niesamowitą moc, bo bez niego nie dzieje się nic rzeczywistego — materialnego. Takie widzenie tych spraw potwierdza zresztą początek Ewangelii św. Jana.
„Stwarzanie” słowem ma jeszcze inny wymiar. Tym, co i jak mówimy, kształtujemy w sensie dosłownym nasze relacje z otoczeniem. Słowem można bowiem zarówno wspierać innych na różne sposoby, ale też wyrządzić zło, wręcz „zabijać, tak jak nożem”, o czym śpiewał Czesław Niemen.
Powinniśmy to rozumieć, zwłaszcza jeśli chodzi o nasze zachowania wobec dzieci, ponieważ kształtujemy (a nawet „stwarzamy”) przede wszystkim ich wizerunek samych siebie, ale oczywiście także obraz Boga i przekonania o życiu w ogóle. Jeśli karmimy je komunikatami typu: „zawaliłeś jak zawsze”, „wiedziałem, że tak będzie”, „jesteś do niczego”, „jesteś zdolny, ale leń” i podobnymi, to odbieramy naszym dzieciom poczucie wartości i wiarę w siebie, w wyniku czego naprawdę będzie im w życiu ciężko sobie radzić. Jeśli przeciwnie — bezkrytycznie chwalimy je za wszystko i nie przyjmujemy do wiadomości krytycznych uwag otoczenia o nich, to hodujemy nadętych narcyzów, którzy też będą mieli w życiu poważne — choć zupełnie inne — kłopoty. Jak zawsze najlepszy jest „złoty środek”.
Odrębną kwestią jest moc słowa — jego uwiarygodnienie przez autorytet wypowiadającego. W słowa Jezusa wierzono, bo uwiarygodniał je czynami. Swoim uczniom nakazał podczas rozesłania nie tylko głosić ewangelię, ale także uzdrawiać chorych i wyrzucać złe duchy, wiedział bowiem, że samo słowo to za mało. Trudno natomiast przyjąć za wiarygodne np. wypowiedzi gwiazdy popkultury mającej aktualnie czwartą żonę, o tym, że najważniejsza w życiu jest rodzina. Podobnie niewiarygodnie brzmi z ust biskupów mieszkających w wykładanych marmurami pałacach i jeżdżących luksusowymi limuzynami przesłanie o prymacie „być nad mieć”, czyli spraw duchowych nad materialnymi.
O odpowiedzialności za wypowiadane słowa mówię z przekonaniem, gdyż sam językiem wyrządziłem sporo szkód. Po wielu latach dowiaduję się, jak głęboko w kogoś zapadły „dołujące” stwierdzenia, aż stały się one bolesnymi ranami w duszy, które wymagają długiego, troskliwego leczenia. Bardzo dosadnie ujął to w wierszu pt. „Zemsta słów” poeta Jan Rybowicz:
Twoje słowa, głupcze,
będą Cię kiedyś sądzić.(...)
Twoje słowa, głupcze skażą cię
na wieczną śmierć. (...)
Twoje słowa, które teraz
bezrozumnie wydmuchujesz.
Słowa lekkie jak bańki mydlane.
One kiedyś nabiorą wagi, urosną,
nabiorą siły i wtedy wbiją
nieoczekiwanie swój ostry nóż w twoje plecy.
Grzechy języka to nie tylko kłamstwo, ale także nadmierny krytycyzm, sianie zwątpienia w możliwość pozytywnych zmian w życiu, odbieranie nadziei. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jeśli chcemy nad naszym językiem zapanować, by działać nim dobre rzeczy, musimy zacząć od pracy nad zmianą naszych przekonań — obrazów siebie, a w szczególności Boga — o czym tak mówi św. Paweł: „Przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża” (Rz.12,2).
„Głos Ojca Pio” (nr 2[62]/2010)
www.glosojcapio.pl
opr. aś/aś