Homilia na 5 niedzielę Wielkiego Postu, rok B
Ci, którzy korzystając z protekcji Filipa chcieli „ujrzeć Jezusa”, nie spodziewali się zapewne, że zostaną wciągnięci w obszar spraw tak ważnych jak ich własne życie oraz problemów, które były także ich osobistymi problemami. Z relacji św. Jana Ewangelisty wynika, że owi Grecy, którzy w czasie święta przyszli oddać pokłon Bogu Izraela, musieli już wcześniej coś słyszeć o Jezusie z Nazaretu. Czy jednak wiedzieli, że jest on Chrystusem? Wydaje się, że powodowała nimi raczej ciekawość poznania kogoś, kogo poznanie jest zaszczytem. Nie wiedzieli jeszcze, że bliższe poznanie Jezusa Chrystusa może się okazać wielką osobistą szansą na to, by umierając życie ocalić.
Odpowiedź, którą otrzymali, nawet dla uczniów Chrystusa musiała być zaskakująca: „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto miłuje swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. (...) A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec”. Co z tego zrozumieli ówcześni słuchacze? Czy mieli świadomość, że otrzymują receptę na udane życie?
Gdy mówił, „jaką śmiercią miał umrzeć”, jednocześnie tłumaczył im, jak żyć owocnie, twórczo, godnie, jak żyć, aby umierając życie ocalić, „zachować”, a nawet pomnożyć, to znaczy nadać mu głębszy, zbawczy sens, „zachować je na życie wieczne”. Nieprzypadkowo Chrystus odwołał się do obrazu ziarna pszenicy rzuconego w ziemię. Przed ziarnem takim stoją dwie, i tylko dwie możliwości: albo ziarno zakiełkuje i (sensownie obumierając) wyda „plon obfity”, albo nie zakiełkuje — to znaczy poleży w ziemi może trochę dłużej — ale zostając „samo”, w końcu i tak ulegnie zniszczeniu. Pan Jezus uświadomił im i uświadamia dzisiaj nam, że wszyscy podlegamy pokusie takiego „miłowania swojego życia”, które jest jakąś bardziej lub mniej ukrytą formą egoizmu.
Zbyt często człowiek woli myśleć tylko o sobie oraz żyć i pracować tylko dla siebie, bo tak jest po prostu wygodniej. Chrystus przestrzega nas, że w takiej koncepcji życia tkwi groźna pułapka. Człowiek nigdy nie znajdzie szczęścia, jeśli będzie go szukał tylko z myślą o sobie. Przeciwnie, odnajduje swoje szczęście niejako po drodze, uszczęśliwiając innych, służąc im tak, jak człowiekowi służy Bóg. Tak żyjąc, człowiek staje się podobny Bogu w stylu życia („A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną”) i ma udział w chwale nieba („A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec”).
Chciałoby się powiedzieć: „Trudna jest ta mowa!”. Jednak jeśli nie uwierzymy, że w tej trudnej mowie zawarta jest zbawienna dla nas prawda, nigdy nie będziemy chrześcijanami. Jeśli według tej recepty zaczniemy żyć, Chrystus uczyni nas ludźmi rzeczywiście szczęśliwymi, nawet jeżeli po drodze trzeba będzie wypić kielich goryczy. Prawdę tę dobrze ilustruje życie i śmierć św. Maksymiliana Kolbego, który kilka lat przed wojną nauczał swoich braci w Niepokalanowie: „My przyszliśmy do zakonu, aby cel osiągnąć, a nie zdrowie konserwować. Na ołtarzu miłości trzeba złożyć wszystko — tylko żeby się powoli paliło. Może więc być poświęcenie całkowite i zupełne. A jeżeli się komuś zdarzy, że życiem zapłaci za sprawę Niepokalanej, to możemy tylko pozazdrościć”. Potem dodał — jakby mimowolnie — że sam chciałby w tej służbie być „startym na proch” i żeby wiatr rozniósł ten proch po polach, aby nawet po swojej śmierci mógł jeszcze służyć życiu. Czy wypowiadając te słowa o. Maksymilian mógł wiedzieć, „jaką śmiercią miał umrzeć”? Trudno przypuszczać. Jedno jest pewne — dobrze wiedział, jak życie ocalić.
opr. mg/mg