Lojalnie i z godnością

Wizyta na Kubie - nie całkiem podobnej do PRL

Nareszcie wiem, co czuli i myśleli kolonizatorzy, o których tak dużo czytałem w pacholęcych latach. Dlaczego, niekiedy na całe życie, opuszczali ojczyste kraje. Co ciągnęło Europejczyków na wygnanie, które tak naprawdę wygnaniem nigdy nie było. Zrozumiałem to wszystko wygodnie rozparty w rikszy jadącej ulicami Hawany.

W kieszeni czułem ciężar portfela z kilkoma setkami dolarów, które kubańskiej rodzinie wystarczyłyby na rok przyzwoitego życia. Zalotnie uśmiechały się do mnie przepiękne kubańskie dziewczyny. Z tyłu dobiegało sapanie ciężko pedałującego rowerzysty. On był jeszcze bardziej zadowolony niż ja. W końcu z tłumu oferujących mi swe usługi rikszarzy wybrałem właśnie jego. To nic, że nie wiedział, gdzie znajduje się mój hotel i błądził po mieście ze czterdzieści minut, choć na dojazd prostą drogą wystarczyłoby zaledwie dziesięć. Przecież ja miałem zapłacić tylko trzy dolary. On miał zarobić aż trzy dolary. Jedną szóstą przeciętnej miesięcznej kubańskiej pensji. I jeszcze, nie bezpodstawnie, liczył na napiwek, którym — niedoszły i nieudany kolonizator — chciałem uspokoić wyrzuty sumienia. Tak, sumienia. Przecież przyjechałem z kraju, który stawał się, który mógł stać się Kubą.

Wspomnienia PRL-u

ogarnęły mnie już na lotnisku w Mexico City, skąd odlatywaliśmy na wyspę. Arogancka obsługa kubańskich linii lotniczych przez 20 minut sprawdzała, czy Polaków rzeczywiście — jak twierdziliśmy — nie obowiązują już wizy. W samolocie panował niemożebny bałagan i tłok. Mniej więcej taki, jak w polskich pociągach jadących za wschodnią granicę. Wypchane do granic możliwości sakwojaże, walizy i zwyczajne kartonowe pudła wypełniały każdy wolny kąt.

Siedzący obok mnie Kubańczyk, nazwijmy go Jose, okazał się nadspodziewanie rozmowny. Prawdopodobnie język rozwiązała mu radość z pomyślnego załatwienia formalności — podczas odprawy dostrzegłem, że nadawał na bagaż kilkanaście dość sporych pudeł. Chociaż okazał się przedstawicielem handlowym jakiejś państwowej firmy, pudła były jak najbardziej prywatne. Odległy zaledwie o dwie godziny lotu Meksyk jest dla Kubańczyków prawdziwym oknem na świat. Tutaj ci, którym reżim wyda zgodę na wyjazd, mogą w miarę swobodnie podróżować. Przez Meksyk przyjeżdżają na Kubę Amerykanie, pragnący ominąć przepisy zabraniające im kontaktów z wyspą. Ale przede wszystkim Meksyk jest dla Kubańczyków hurtownią dóbr wszelakich, umożliwiającą — niektórym z nich — przetrwanie. Jose odwiedza ten kraj dwa, trzy razy do roku, załatwiając przy okazji zakupy. Jak mówił, nigdy nie myślał o wybraniu wolności. Choć o tym nie wspominał, z pewnością jest członkiem partii. Możliwość wyjazdu z kraju to przywilej dostępny tylko nielicznym.

Jose to typowy Kubańczyk. Przyjaźnie nastawiony, niebojący się kontaktu z obcokrajowcami. Pytany o legalność swoich handlowych poczynań i o kubańskich celników, tylko się porozumiewawczo uśmiechnął. Jednak gdy zagadywałem go o rewolucję, Fidela, partię,

natychmiast zmieniał temat.

Tak samo jak inni spotkani już na wyspie rozmówcy, chętnie opowiadający za to o zwyczajnym życiu, swoim i swoich rodaków. Za to, czyli za zimną, prawdziwą coca-colę, za skromny obiad, czy po prostu za to, że symbolizowałem dla nich inny świat. Nie wiedzieli, że jestem dziennikarzem. I — że wykorzystam te rozmowy w druku. Dlatego mogące ich zidentyfikować szczegóły zachowam dla siebie. Za nadmierną wylewność moi przelotni przyjaciele mogliby zapłacić zbyt wysoką cenę. Jednego z Kubańczyków, poznanego przypadkowo na ulicy, zapytałem, czy mogę sfotografować kubański sklep, a raczej jeden z obskurnych i pustych punktów wydawania żywności. — Pan może wszystko. To tylko ja nie powinienem z Panem rozmawiać, bo mogę trafić za to do więzienia — odpowiedział.

Nie wiem, może przesadzał, przecież nie wszyscy moi rozmówcy byli aż tak ostrożni. Z pewnością jednak nie chcę, by ktokolwiek z moich przygodnych znajomych trafił do więzienia. Ba, chciałbym nawet, by towarzysz Castro kilku swych poddanych zechciał

nagrodzić za lojalność.

Pilotkę, eskortującą naszą grupę z lotniska do położonego w centrum Hawany hotelu, z dumą wskazującą nam parę niezrujnowanych jeszcze budynków. Oprowadzającego wycieczkę po hawańskim starym mieście przewodnika, który z jeszcze większą godnością pokazywał ekskluzywne lokale dla obcokrajowców, gmachy ambasad i najważniejszych kubańskich urzędów. A, przyznaję ze wstydem, próbowaliśmy naszych przewodników prowokować. W Varadero, największym nadmorskim kurorcie, trafiliśmy do znacjonalizowanej rezydencji rodziny Dupontów. Dziś mieści się tu ekskluzywna restauracja, hotel (200 dolarów za dobę), spore pole golfowe. Nie omieszkałem zapytać przewodniczki, czy mieszkańcy wyspy często spędzają wakacje w tym miejscu. — Kubańczycy nie grywają w golfa, wolą piłkę nożną i baseball — odpowiedziała z godnością.

Porównania z Polską, nawet z Polską początku lat 80., skończyły się zaraz po wylądowaniu. Kuba przypomina kraj, w którym przed paroma dniami skończyła się wojna. Istny

„krajobraz po bitwie”.

Za oknami autobusu co chwilę pojawiały się ongiś piękne, a dziś całkowicie zrujnowane hacjendy, na niemal pustej szosie mijaliśmy prawie wyłącznie rowerzystów. Co jakiś czas próbowali zatrzymać nas autostopowicze. Na Kubie komunikacja publiczna w zasadzie nie istnieje. W Hawanie tłumy potencjalnych pasażerów wystają na przystankach całymi godzinami. Tamtejsze autobusy, tzw. camele, przypominające nasze ciągniki siodłowe z ogromnymi naczepami, z reguły potwornie zatłoczone, poruszają się po trasach, którymi miało jeździć nigdy nie wybudowane metro. Poza tymi szlakami podróżuje się głównie rowerami lub okazją, choć prywatnych samochodów jest na Kubie niewiele, a benzynę można kupić tylko za dolary. Za to

nieliczne auta

mogą wprawić w ekstazę każdego miłośnika motoryzacji — większość powstała przed rokiem 1958, czyli upadkiem rządu Batisty. I — co najważniejsze — owe przepiękne krążowniki szos (dodge, plymouthy, pontiaki, chevrolety) są nadal na chodzie, świadcząc o zmyślności tamtejszych mechaników. Samochód na Kubie to prawdziwa fortuna. Właściciel kilkudziesięcioletniego „garbusa”, którego pomagałem pchać na jednej z hawańskich ulic, oznajmił mi z dumą, że mógłby sprzedać swój pojazd za 12000 dolarów. Co ważne: móc sprzedać — to na Kubie wielki przywilej, poświadczany wpisem do dowodu rejestracyjnego. Ci, którzy za różnorakie zasługi otrzymali kiedyś prawo kupna nowego auta (nawet „malucha”), mogą je odstąpić wyłącznie państwu. Ale nie wszystkie zabytkowe krążowniki szos należą już do ich oficjalnych właścicieli. Przyjeżdżający z USA, Kanady i Meksyku wielbiciele starych samochodów odkupują je od Kubańczyków, pozostawiając im prawo użytkowania pojazdu i licząc, że po upadku reżimu Castro będą mogli zabrać samochody do siebie.

Hotel, w którym zamieszkaliśmy, nie odbiegał od typowych środkowoeuropejskich standardów. Przyzwoita, choć droga restauracja, czynne windy, w pokojach prysznice i telewizory. Ale gdy, z głupia frant, zapytałem o możliwość wymiany pieniędzy, recepcjonistka popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.

Kubańska waluta

nie odgrywa już na wyspie żadnej roli. Choć wypłaca się w niej pensje, kubańskie peso służy tylko do wykupywania kartkowych przydziałów żywności. Normy, zmieniające się zależnie od sytuacji na rynku, pozwalają zaledwie na przeżycie — 3 kilogramy ryżu, 12 jajek, pół kilograma fasoli, 4 paczki papierosów miesięcznie. Mięso przydziela się od przypadku do przypadku, najczęściej z okazji narodowych świąt. Za wszystko, czego nie obejmują przydziały, trzeba płacić w dolarach. Za nieco lepszą żywność, za ubrania i posiłki w restauracjach, za większość usług. Władze Kuby, borykając się z fizycznym brakiem amerykańskich monet i banknotów, wprowadziły nawet drugą walutę — tzw. peso wymienialne, przeliczane na dolary w stosunku 1:1. Coś na podobieństwo dawnych polskich bonów Banku PKO SA.

(cdn.)

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama