Dni powstańczych zmagań

Co kierowało powstańcami, że gotowi byli narażać życie nie tylko swoje, ale także najbliższych? Czy dziś bylibyśmy gotowi na takie poświęcenie w imię patriotyzmu?

Maria Urbańska- Majewska: - Męża Tadeusza poznałam w 1936 roku w pociągu „Popularny” mknącym z Warszawy na pielgrzymkę do Częstochowy. Nigdy nie przypuszczałam, że los w czasie okupacji zwiąże nas na zawsze. Po ślubie urodził się nam synek. Mieszkaliśmy wtedy na nieistniejącej już dziś ulicy Kamedułów. Pamiętam, że ulica ta na Marymoncie była pierwszą biegnącą wzdłuż Wisły. Z okien naszej kamienicy roztaczał się przepiękny widok na rzekę i drugi brzeg. Widokiem tym zachwycała się codziennie moja mama. Kamienica po upadku powstania została wysadzona w powietrze dzieląc losy całego miasta. Na jej miejscu jest obecnie betonowy plac obramowany nowymi blokami.

Nie wiem, o czym myślała bohaterka mojej opowieści będąc tam niedawno.

Może to było wspomnienie niepokoju okupacyjnej nocy, kiedy tuliła do piesi ich niemowlę. Trosk było co niemiara. W każdym bądź razie w tym domu przy ulicy Kamedułów podjęła stanowczą decyzję walki z okupantem niemieckim.

Dziś trudno uwierzyć w determinację wówczas skromniutkiej nauczycielki, która przed wybuchem wojny dojeżdżała kolejką EKD do podwarszawskiej wsi, gdzie za darmo przez rok uczyła dzieci w wiejskiej szkółce. Potem było lepiej — 75 złotych pensji za miesięczną pracę. Według  niej nie zapłata była najważniejsza, uważała że ucząc dzieci miłości do ojczyzny sama nie może stać na uboczu.

- Przydzielono mnie do kampanii sanitarnej — opowiada o skutkach powziętej decyzji. - Jednak trochę wcześniej przy ulicy Bugaj, pod numerem 13, przed księdzem, oczywiście w głębokiej konspiracji, złożyłam wojskową przysięgę. Przydzielono mnie do baonu im. Łukasińskiego, kompania „Supraśl”, której komendantką była Henryka Kalinowska ps. Fela, Kalia. Cykl szkolenia sanitarnego odbywałam pod bokiem Niemców w szpitalu” Maltańskim” - ul. Senatorska. Potem otrzymywałam zadania poważniejsze, związane z przewozem broni do Puszczy Kampinowskiej. Na jednym ręku trzymała dziecko, w drugiej zaś  dzierżyłam koszyk bądź teczkę z meldunkami, między którymi ukryty był jeden pistolet, czasami więcej. Pewnego dnia tak wyekwipowana zostałam zatrzymana na Placu Krasińskich. Błyskawicznie zajechały „budy”. Po zastrzeleniu jakiegoś chłopca zaczęto złapanych ustawiać po mur i rewidować wywalając zawartość toreb, koszyków czy walizek. O jakiejkolwiek ucieczce nie było mowy. To już koniec - byłam zrozpaczona. Nie wiem co mi wpadło do głowy, lecz mocno, kilka razy mocno uszczypnęłam synka, który wniebogłosy zaczął wrzeszczeć. Ten „bek” tak mocno rozsierdził szwaba, który wymierzył mi potężnego kopa w tyłek. Jego „Raus!” ocaliło nam życie. Do konspiracji wciągnęłam jeszcze dwie moje młodziutkie siostry. Jedną z nich Janinę straciłam. Została rozstrzelana na Woli. Stasia przeżyła. Pyta pan dlaczego aż do takiego stopnia narażałam ludzi, również sobie najbliższych?

Pani Maria tłumaczy mi to co w tamtych czasach było oczywiste.

- Dzieci w tamtych okrutnych czasach potrafiły wspaniale wykonać wiele skomplikowanych zadań takich, jak przenoszenie meldunków, ostrzeganie przed niebezpieczeństwem, dyskretna obserwacja okupanta, dostarczanie bibuły czy przemycanie broni, zresztą sam jeden Pan Bóg wie czego one nie potrafiły. Były to przedwcześnie dojrzałe osoby,chociaż bardziej kochały bajki niż karabin, lecz życie nie dało im wyboru- jak to ktoś trafnie napisał.

- Czuło się pierwszego sierpnia, coś wisiało w powietrzu- opowiada dalej pani Maria ps. Kaczka.— Otrzymałam dyspozycję stawienia się na punkt zborny przy ulicy Bugaj — na Starym Mieście. Niestety nie udało mi się tego wykonać. Niemcy z Cytadeli i ze szkoły na Mariensztacie rozpoczęli tak potężny ostrzał, że nie było mowy o przedarciu się. Wróciłam do domu. Ale jutro przez Powązki znajdę drogę do mojej jednostki. Dookoła drewniane domki płonęły jak pochodnie. Nocą podeszło do mnie dwóch powstańców i kategorycznie zażądało, żebym zaprowadziła ich do akuszerki, ponieważ potrzebne są im zastrzyki znieczulające ból dla ich ciężko rannego towarzysza broni. Powiedziałam wówczas — wspomina. — Chodźcie do pani Gajcy. Tak to była matka Tadeusza, którego dobrze znałam z okresu przedwojennego. Otrzymali drogocenne ampułki, a ja ponownie wróciłam do domu. Na drugi dzień mówię” Mamusi, zostawiam ci Jacka i obrączkę, ruszam sama”. Nic nie odpowiedziała, wiedziała że muszę iść. Pierwsza próba przedarcia się zakończyła się tym, że utknęłam w kartoflisku. Jakiś mężczyzna rozkazał mi : „ Pomagaj ściągać trupy!”. Odpowiedziałam, że mój pseudonim Kaczka i mam rozkaz stawić się w swojej kompanii. A on na to, że to go g... obchodzi. Pierwszą moją czynnością w powstaniu było znoszenie zabitych.

Na „Żoliborzu” „Kaczka” trafiła do baonu „Żywiciel”, którego głównym zadaniem było zdobycie Instytutu Wychowania Fizycznego na Bielanach.

- Walki były bardzo ciężkie — wspomina. - Wieczorem znosiłam i opatrywałam rannych. Nocą, kiedy w tym rejonie ustawały walki docierałam do mojego Marymontu. Do synka Jacka i mamy. W pewnym momencie uznałam, że w trójkę będzie nam bezpieczniej na Żoliborzu. Jednak nadszedł tam taki dzień, kiedy wyłuskano nas z piwnicy. Gdy przechodziłam z innymi przez szpaler żołdaków, obrabowano mnie z walizeczki i zegarka. Postawiono nas pod ścianę. Było bardzo gorąco. Rozgrzane powietrze wręcz parzyło płuca. Dołączono nas do dużej gromady warszawiaków. Szłyśmy na końcu widząc jak pijani własowcy gwałcą dziewczęta. W lasku na Bielanach oddzielono kobiety od mężczyzn. W czasie krótkiego pobytu w składzie papierów poznałam lekarza, którego poinformowałam o swoim przeszkoleniu. Wpędzono nas do podziemi kościoła oo. Marianów. Tu odnalazł mnie lekarz i zaczęliśmy organizować prowizoryczny „szpital”. Zabrana ze składu bela papieru została zużyta na opatrunki. Czy można było tym pomóc?... Na ranę opanowaną przez zgorzel można było jedynie to przyłożyć. A jednak... Świadomość człowieka, że drugi chce mu pomóc też przynosiła ulgę. Do dziś czuję przesączającą się przez sienniki ropę i słyszę błaganie ciężko rannego chłopca „ Panie doktorze, niech pan coś zrobi, bym umarł”. A ten wspaniały lekarz musiał go „leczyć” wodą z Wisły, którą ktoś odważny przyniósł między trzecią a czwartą w nocy.

Gehenna powstańcza pani Marii, jej synka Jacka obfitowała w wiele jeszcze tragicznych momentów. Dzięki przypadkowi przeżyli unikając obozu w Pruszkowie. Po dotarciu do znajomych w Częstochowie doczekali wolności. Potem była podopolska Zawada, gdzie pani Maria zorganizowała szkołę dla 252 uczniów. Nauka w niej od 25 kwietnia 1945 r. odbywała się na cztery zmiany. W Zawadzie nie było męża Tadeusza, którego losy powstańcze przeprowadzą przez liczne obozy i postawią  na ląd dokładnie w dniu 8 stycznia 1947 roku w Gdańsku.

* * *

Pani Maria Urbańska — Majewska  po przejściu na emeryturę zamieszkała w Opolu. Najprawdopodobniej pochowana  jest na Cmentarzu Komunalnym „Półwieś” w Opolu. Wspomnienia spisałem w 1986 roku.

W Encyklopedii Medyków Powstania Warszawskiego odnalazłem informację o bohaterce  powyższej relacji:

Maria Urbańska-Majewska ps. Kaczka

Na punkt zbiorki powstańczej na Starówce nie stawiła się; brała udział w Powstaniu od 3.08.1944 r. na odcinku ul. Suzina, a następnie na Marymoncie, skąd jako sanitariuszka została skierowana wraz z ludnością cywilną do szpitalika oo. Kamedułów na Bielanach; w drodze do obozu w Pruszkowie zbiegła.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama