Żyjemy na politycznym przedmurzu - Polacy nigdy nie powinni o tym zapominać
Profesor Jan Kieniewicz w swoim programowym tekście, który podsunął pomysł tematu wiodącego marcowego „Przeglądu Powszechnego”, zapytuje, gdzie w przeszłości Polacy wyznaczali granice swojej wspólnoty. Jak — wobec czego i wobec kogo — mieszkańcy ziem dawniej i obecnie wchodzących w skład państwa polskiego definiowali swoją cywilizacyjną tożsamość? Czy tereny między Łabą a Dnieprem rzeczywiście cechowała w ciągu dziejów kulturowa swoistość? Jeśli tak — to na czym owa odrębność zasadzała się? Odpowiadając na te kwestie, Kieniewicz dokonuje intrygującej rewizji różnorakich kontekstów historycznych. Jednak problemy, które stawia, bez wątpienia odnoszą się nie tylko do przeszłości.
W roku 2004 Polska weszła do Unii Europejskiej. Tym samym granica na Bugu stała się polityczną granicą Europy. Na wschód od tej granicy leżą kraje, z którymi przez wieki łączyła nas nie tylko państwowa, ale przede wszystkim kulturowa i cywilizacyjna więź. Czy Polska mogłaby dziś bez zażenowania zrezygnować z tej wielowiekowej wspólnoty? Tysiącletnia historia Europy Wschodniej dowodzi przecie, jak pokazuje Kieniewicz, że więzi cywilizacyjne są dużo trwalsze niż granice polityczne. Dlatego to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, nie powinno Polaków przestawać interesować.
Niemniej zgoda na taką konstatację nie jest już dziś chyba nad Wisłą powszechna. Klęska przywódców pomarańczowej rewolucji na Ukrainie czy okrutna rozprawa „ostatniego dyktatora Europy” z opozycją na Białorusi wzmocniły ostatnio wyraźnie głosy przeciwstawiające się większemu zaangażowaniu Polski w tych krajach. Romantyczny kod walki „za naszą i waszą wolność” wielu Polakom wydaje się dziś nienowoczesny. Prawdą jest bowiem, że za wierność romantycznym kodom zapłaciliśmy ogromną historyczną cenę. Nie bez powodu spór o powstanie warszawskie — kolejną odsłonę tej dyskusji przedstawiamy w obecnym numerze „Przeglądu Powszechnego” — ciągle porusza to, co we współczesnej tożsamości polskiej zapewne najboleśniejsze. Trauma po klęskach doświadczanych w XIX i XX wieku wciąż wpływa na stosunek Polaków do Polski, innych i samych siebie. Wyraża się on często w zachowaniach skrajnych: albo hołdujemy martyrologicznym nostalgiom i mesjanizmowi, albo na Polskę wyrzekamy i, uznawszy dumę z jakichkolwiek polskich osiągnięć za niedopuszczalną i fałszywą, odmawiamy własnej ojczyźnie rzeczywistego znaczenia w Europie (postawa raczej rzadko spotykana wśród mocno patriotycznie nastawionych narodów kontynentu — nawet jeśli ów cokolwiek „banalny” patriotyzm wyraża się głównie w stadionowych okrzykach).
Skutki opowiadania się za takimi skrajnościami są niebezpieczne. W pierwszym przypadku nadto jesteśmy w siebie zapatrzeni, byśmy mogli przyglądać się sobie z odpowiednim krytycyzmem, a innych traktować podmiotowo. W drugim — potraumatyczny kompleks niższości służy jednocześnie za usprawiedliwienie rodzimej bylejakości („bo przecież nigdy Zachodowi nie dorównamy!”) oraz nieudzielania pomocy innym („bo na Ukrainie i Białorusi nic sensownego ostatecznie nie możemy zdziałać...”). Taka na dwa sposoby zakompleksiona polskość nie bardzo może tedy sprostać podstawowym wyzwaniom, jakie dziś przed Polakami stoją: modernizacji i podtrzymywaniu cywilizacyjnych (nie tylko kulturowych, ale i politycznych) więzi z tymi, z którymi długo dzieliliśmy wspólne mieszkanie.
Bohdan Cywiński we wstępie do najnowszego wydania swoich słynnych „Rodowodów niepokornych” napisał:
Niepodległe państwo polskie mamy nieprzerwanie od 21 lat. To już drugie takie dwudziestolecie od lat... ponad 300. Tak, to nie błąd w rachunku — w 1710 roku Rzeczpospolita Obojga Narodów już rzeczywiście niepodległym państwem nie była. Ta chronologiczna arytmetyka mówi coś o naszej „niewzruszenie pewnej” egzystencji politycznej i o prawdziwości sloganów o jej bezpieczeństwie. W tej kwestii nie wolno wierzyć niczyim gwarancjom. Żyjemy na politycznym przedmurzu i nie powinniśmy o tym zapominać. Dla Rosji jesteśmy po pierwsze uciążliwym zawalidrogą na szlaku do Europy, po drugie — odwiecznym wichrzycielem budzącym odruchy buntu różnych narodów przeciwko moskiewskiemu czy petersburskiemu imperium. Dla Europy Zachodniej z kolei jesteśmy ziemią kresową, którą dobrze jest mieć, ale której nie traktuje się jako integralnej i niezbędnej do życia części całego organizmu i w której obronę inwestować warto tylko ograniczone siły i środki. Toteż bywaliśmy, bywamy i będziemy bywać przedmiotem przetargów. Pierwsze rokowania na temat rozbioru Polski toczyły się między Iwanem Groźnym a cesarzem w roku 1570, a ostatnie, o których wiemy — w Jałcie i Poczdamie. (...) Cynicznie i inteligentnie pisał o tym pod koniec lat 20. francuski nacjonalista Bainville, twierdząc, że idea samostanowienia narodów może w Europie być stosowana tak długo, jak długo Rosja będzie jeszcze słaba — i ani roku dłużej. Historia całego XX wieku w pełni przyznała mu rację. Wniosek nasuwa się oczywisty: na mapie Europy nie ma miejsca na Polskę słabą i potulną — utrzyma się tylko Polska silna i bardzo samodzielna politycznie.
Ale o taką Polskę walczyć zdołają tylko ludzie psychicznie i ideowo niepokorni.
Ludzie, dodajmy, którzy będą mieli też odwagę walczyć o włączenie do politycznego europejskiego krwioobiegu Białorusi, Ukrainy i wszystkich tych, którzy razem z Polakami trwali od dawna w jednej cywilizacyjnej wspólnocie.
Czas nagli. Jak słusznie wskazuje profesor Jarosław Hrycak w debacie redakcyjnej publikowanej tym numerze, projekt europejski przestaje powoli być w świecie — także za wschodnią granicą Polski — atrakcyjny. A w całej Europie dochodzi do głosu pokolenie, które nie pamięta krwawych totalitaryzmów. Nie miało też już okazji dowiedzieć się, na czym polegają siła i korzyść płynące z doświadczenia zbiorowych pojednań. Czy w takiej sytuacji liczenie na polityczną stabilność w Europie nie jest dziś tylko pobożnym życzeniem?
opr. mg/mg