Recenzja: Ryszard Nycz, ekstowy świat. Poststrukturalizm a wiedza o literaturze, Warszawa 1993, Wydawnictwo IBL
1. Na różne sposoby można pisać o książce Ryszarda Nycza. Przede wszystkim apologetycznie: że nie ma do niej podobnej, że w niezwykły sposób łączy w sobie szerokość badawczej perspektywy z precyzją argumentacji i wysłowienia, że chyba nikt poza jej autorem nie przebiega tak swobodnie i pomysłowo od Trentowskiego do Derridy, od Buczkowskiego do de Mana, że jej bibliografia stanowi żelazny kanon współczesnej metodologii badań literackich, że sprawiła - i być może to właśnie stanowi o jej wyjątkowości - iż hermetyczna książka teoretycznoliteracka przez jakiś czas wczesnoletniej kanikuły mogła się znaleźć na liście najlepiej sprzedających się książek (przynajmniej tak było w Krakowie).
Następnie należałoby pisać sprawozdawczo: skrupulatnie odnotowując tematy poszczególnych rozpraw (poza odautorskim wstępem jest ich 9: od 38-stronicowej Teorii interpretacji do 8-stronicowych Tez o mimetyczności), starannie oddzielając tradycję (zwaną potocznie stanem badań) od innowacji, która zresztą i tak - jak mawiał przywoływany przez autora Nietzsche - "polega na tym, by w starym i znanym znaleźć rzecz nową"(s. 6), cytując kolejne tezy autora i kontynuując szlachetne dzieło metametateoretycznej parafrazy, by wreszcie przejść do pisania krytycznego i stwierdzić, z niejakim rozczarowaniem, iż poza kilkoma nieistotnymi dla oceny całości detalami trudno w książce Nycza, doskonale odpornej na małostkowe zaczepki, dopracowanej tyleż w generalnym projekcie, co szczegółach, odnaleźć zarzewie metodologicznego sporu.
Nie chcąc jednak, by moja atencja dla Ryszarda Nycza, głównego dystrybutora poststrukturalistycznego literaturoznawstwa na Polskę, przysłoniła możliwość polemicznej lektury, postaram się, nie podejmując żadnego z trzech zaproponowanych wyżej sposobów pisania, wskazać w Tekstowym świecie miejsca, przy których mój ołówek pozostawił znaki zapytania. Nie mają one, rzecz jasna, charakteru zarzutów. Prowadzą raczej do przedyskutowania na nowo kilku nie całkiem pozornych problemów, z jakimi co rusz borykają się nowoczesne badania literackie.
2. Gdyby Ryszard Nycz zechciał opatrzyć swoje dzieło mottem, mógłby, jak sądzę, wybrać spośród wielu świetnie na tę okazję przysposobionych Athenaeums-Fragmente Friedricha Schlegla zapis w kolejności 41: "Równie zabójcze dla ducha jest posiadanie systemu, jak jego nieposiadanie. Nie pozostaje nic innego, jak połączenie obu postaw." O tym właśnie mówi Tekstowy świat: o konieczności wystrzegania się w badaniach literackich "pułapki bezkompromisowości" i "przymusu wyłącznie alternatywnego wyboru" (14), o postulowanej czujności metodologów wobec natrętnej, "doktrynersko-histerycznej" perswazji terroretyków, nazbyt często ciągnących łatwowiernych wyznawców nad przepaść "błędu skrajności" (15). Dalej: o potrzebie ciągłej negocjacji między dwoma pozornie niezgodliwymi porządkami - mimesis i semiosis, referencji i autoteliczności, reprezentacji i jej destrukcji, źródłowego słowa i tego-co-zawsze-już-powiedziane, świata i tekstu.
Świat jest tekstem, powiada Nycz, pozbawiając to twierdzenie znamion ekscentryczności. Wypowiedziane bowiem w kontekście metodologicznych sporów, oznacza ono ni mniej ni więcej tylko przekonanie, że niemożliwe jest już uprawianie badań literackich w ramach tradycyjnych dychotomii: "tekstu i kontekstu, porządków: wewnątrzliterackiego i zewnątrzliterackiego, literatury i rzeczywistości" (82). Jest to oczywiście prawda, wydaje się wszelako, że ustalenia Nycza wykraczają poza stosunkowo wąskie poletko literaturoznawczego agonu. Tekstowy świat bowiem kryje w sobie zachętę dla czytelnika, by ten, śledząc elegancki tok wywodów autora, zaakceptował jednocześnie tkwiącą u ich podstaw opcję światopoglądową. Najkrócej rzecz ujmując, opiera się ona na przeświadczeniu, że nie istnieje źródłowe doświadczenie rzeczywistości, usytuowanej poza wszelkim przed stawieniem, że jesteśmy wieczyście wplątani w korowód semiotycznych zapośredniczeń, z którego nie sposób się wyrwać w nadziei osiągnięcia absolutnej poznawczej pewności. W tej mierze, książkę można czytać jako jeden z trafniejszych opisów poststrukturalistycznej episteme. Opisów, dodajmy, podwójnie czytelnych: w zastosowaniu do wysublimowanej teoretycznej debaty oraz interpretacyjnej praktyki. Przydatnych tyleż w odnowionym sporze o istnienie świata, co w lekturze wierszy współczesnych.
3. Książkę otwiera niewielkich rozmiarów tekst zatytułowany Nicowanie teorii. Uwagi o poststrukturalizmie, o którym czytamy: "Wygląda (...) na to, że pod wpływem wewnętrznej i zewnętrznej krytyki teoria szukać zaczęła swej szansy w ujawnianiu dotąd wstydliwie zatajanych znamion własnej historyczności i, wywracając na nice normatywne własności swej budowy, spróbowała na nowo określić swój status i funkcje" (17). Przenicowanie współczesnego dyskursu teoretycznego oznacza, według Nycza, ostentacyjną tematyzację jego uwikłania w lokalne (historycznie zmienne) konteksty powstawania, ujawnianie doraźności procedur uprawomocniających, jednoznaczne wskazywanie na "metkę wytwórcy, technikę wykonania", zadowolenie z prezentacji własnego statusu jako wypowiedzi. Metafora stroju przenicowanego, pisze autor, służy uświadomieniu, iż "hermetyczny pancerz języka teoretycznego strzeże dostępu nie tyle do uprzywilejowanego (epistemologicznie) wglądu w naturę prawdziwego kształtu badanej rzeczywistości, ile do sposobu, w jaki sam jest z nią powiązany" (18). Jeśli dobrze rozumiem, wynika stąd przeświadczenie, że skoro ową "badaną rzeczywistością" jest literatura lub - traktując to maksymalnie szeroko - tekstowy świat wokół badacza, to łącznikiem między teorią i owym "światem" jest jej manifestacyjnie odsłaniany tekstualizm.
Poststrukturalizm, pisze Nycz, "ostentacyjnie usytuował teorię w ramach aktu wypowiedzi" (13). Czyniąc to jednak, stanowczo pozbawił ją dostępu do swego przedmiotu, istniejącego od niej niezależnie i suwerennie. Tekstualizację teorii, będącą znakiem jej poststrukturalistycznego przenicowania, pojmować należy w myśl rozważań Nycza nie tyle w kategoriach czystej performatywności, pozbawionej przedmiotowego odniesienia, co radykalnego jej usytuowania w zmiennej, historycznie zdeterminowanej konfiguracji okoliczności. W ten sposób zdanie Derridy "il n`y a pasd`hors-texte" - zostaje przez Nycza trafnie zastosowane do ogólnej charakterystyki sposobu istnienia poststrukturalistycznego dyskursu. Nie ma niczego poza tekstem: wypowiadając taką tezę nie neguje się - jak sądzą zdroworozsądkowi krytycy Derridy - istnienia rzeczywistości (co byłoby absurdem), lecz tylko stwierdza, iż "tekstualność w najogólniejszym znaczeniu [rozumiana jako niezbywalna reguła semiotycznej mediacji] jest (...) właściwa sposobowi istnienia tego, co rzeczywiste" (43).
Oznacza to, że poststrukturalistyczna teoria (literatury) możliwa jest jedynie w tekstowym świecie, tzn. po przyjęciu wyżej opisanej tezy. To z kolei prowadzi do wniosku, że skoro uznajemy tekstualność za wyłączny modus essendi naszej rzeczywistości (nigdy nie danej bezpośrednio w polu naszego doświadczenia), to zadziwiająco oczywista wydaje się postać tego naprędce zbudowanego sylogizmu. Otóż, jak zdaje się twierdzić Nycz, skazani jesteśmy na dekonstrukcję. W wersji zaś łagodniejszej i nie tak prowokującej: nie ma ucieczki przed poststrukturalizmem.
Wyrazista, stanowcza obrona tej tezy, jaką jest Tekstowy świat, zwraca, mimo pozornej skromności, mimo starannego wymazywania przez autora śladów jego obecności, uwagę na siebie samą. Czy Nyczowanie teorii pokrywa się z jej nicowaniem? Czy jest jedną z rozlicznych jego wersji współczesnych i czy w ogóle istnieje jako wyrazista postawa metodologiczna? A jeśli tak, to jakie są jej osobliwości? Wszystkie te pytania po to tylko, by zdać sprawę z kłopotu z określeniem miejsca zajmowanego przez Nycza na mapie współczesnych metodologii.
Wśród różnorodnych, często rozbieżnych koncepcyj i inicjatyw badań poststrukturalistycznych - pisze we Wprowadzeniu autor - coraz wyraźniej uchwytne są dwie tendencje. Jedna, bardziej wyrazista programowo, skrajna we wnioskach i nader hałaśliwa, uwikłana jest w antynomie, o których była mowa [teoria jako metajęzyk versus teoria jako autonomiczna wypowiedź; teoria budująca na skale poznawczej pewności versus teoria wyprofilowana sceptycznie]. Druga, mniej jednoznaczna w deklaracjach i mniej dbała o rozgłos, zaprzątnięta jest przede wszystkim rozpoznawaniem konsekwencji zajmowania określonego miejsca w historii i kulturze, a także faktycznymi sposobami uprawomocniania wyników poznawczych (19).
Z tego, co napisałem do tej pory, wynikałoby, iż poststrukturalizm Nycza, niedeklaratywny, koncyliarystyczny i diagnostyczny, mieściłby się po stronie drugiej. Tam, gdzie w pełni panuje świadomość "zajmowania określonego miejsca w historii i kulturze", gdzie podmiot teoretycznej refleksji nie pozwala sobie na zapomnienie o swoim zrelatywizowanym wobec innych usytuowaniu, gdzie - powiedzmy wprost - teoria istnieje o tyle, o ile przekształcona zostaje w określoną praktykę. Nicowanie teorii, powtórzmy, nie zmierza do jej odrzucenia. Prowadzi tylko do problematyzacji zakrzepłych opozycji sterujących jej postępowaniem (system-zdarzenie, świat-tekst, zewnętrzne-wnętrze etc.), problematyzacji dokonywanej nie z miejsca przekraczającego wszelkie doraźne uwikłania, lecz, by tak rzec, z wnętrza historyczności. I tu właśnie pojawiają się pod adresem Nycza pytania.
4. Autor powiada tak: "Dylemat teorii jako systemu (metajęzyka) i teorii jako zdarzenia (wypowiedzi) można traktować poważnie tylko przy założeniu oczywistej ahistoryczności jej statusu; tak system bowiem, jak i osobliwość wymykają się historii" (16). Dla potwierdzenia tej tezy Nycz cytuje Paula Ricoeura, wedle którego "historycznością (...) jest to, co nie może dojść do ostatecznego stopnia rozjaśnienia, ani w obrębie systemu, ani w łonie osobliwości". Zwróćmy uwagę na różnice w kontekstach: dla Nycza historyczność (choć może trafniej byłoby tu mówić o "uhistorycznieniu") jest żywiołem umożliwiającym dyskursowi teoretycznemu ominięcie "błędu skrajności", wyjście poza fałszywe dychotomie; dla Ricoeura zaś, historyczność jest tym, czego nie jest świadoma ani historia powszechna, ani dzieło doskonałe, i co poddane jest działaniu "sił, dążeń, prądów o charakterze anonimowym". Właśnie: anonimowym. Uhistorycznienie dyskursu teoretycznego zaproponowane, a ściślej - uprawiane przez Nycza, oparte jest, jak sądzę, na nieprzezwyciężalnej sprzeczności. Przyjmując bowiem założenie o niehistorycznym charakterze tego, co jednostkowe i ulokowane w porządku osobliwości, nie może on jednocześnie bronić własnego uhistorycznienia, własnego usytuowania, własnej skończoności. Innymi słowy: niemożliwe jest jednoczesne domaganie się uznania własnej historyczności i chronienie się przed nią pod postacią czystego rozumu teoretycznego. Niemożliwa jest też, w odniesieniu do przedmiotu rozważań, jednoczesna zgoda na jego uhistorycznienie i niezgoda na jego ekscentryczność. W dyskursie Nycza swe miejsce znajduje to tylko, co daje się przedstawić, co niejako samo się przedstawia w "wersji umiarkowanej, racjonalnie akceptowanej" (56). To zaś, co osobliwe, co niełatwo poddaje się teoretycznej obróbce, co nie daje się całkowicie wyeksplikować, zmierza do nieistnienia. W rozumieniu Nycza: osadza się poza miazgą historyczności. Kto jednak o tym decyduje? Podmiot, który pragnąc wyzwolenia od pozahistorycznej fikcji teoretycznej, chcąc nie chcąc, popadł w fikcję (czytaj: złudzenie) historyczności własnej.
Najlepiej widać to na przykładzie dwóch kategorii, najczęściej chyba w omawianym kontekście dyskutowanych: reprezentacji i podmiotu. Pierwszą z nich czyni Nycz głównym tematem swojej książki. Zawsze jednak mowa o reprezentacji literackiej, nigdy zaś o strategiach reprezentacji wykorzystywanych przez dyskurs teoretyczny. A przecież, po strukturalizmie, sposób przedstawienia, organizujący ramy wypowiedzi krytycznej, utracił przywileje przejrzystości i instrumentalności, jego de(kon)strukcja zaś nie może być już traktowana jako przejaw nic nie znaczącego formalnego dziwactwa. Ujmując rzecz w kategoriach poststrukturalistycznego stylu, polegającego - jak pisze Nycz za Cullerem - na "zakwestionowaniu możliwości usytuowania teorii poza czy ponad swą przedmiotową dziedziną, jak też dokonania obiektywnego (neutralnego) opisu jej reguł i konwencji" (130), zaryzykowałbym twierdzenie, iż Nycz, który na poziomie metateoretycznej refleksji trafnie opisuje wszystkie najważniejsze wyznaczniki tego stylu, na poziomie własnego tekstu stanowczo przed owym stylem ucieka. Powierzchnia jego wypowiedzi nieodmiennie pozostaje nienaruszona, nie widać na jej gładkiej tafli śladów niezgodności między tym, co przedstawione a sposobem przedstawienia, zaś to właśnie tu, w tej nieobliczalnej przestrzeni skrywa się historyczność, to właśnie tu, w nieprzystawalności przedmiotu i jego reprezentacji afirmuje się różnica: arche i telos wszelkiej historii. Ogarniając ją wszechobejmującym spojrzeniem metateoretyka, Nycz próbuje nas przekonać, iż zdarzeniowość pozostaje w trwałym konflikcie z pojęciową kategorializacją, że to, co przygodne, może istnieć tylko w postaci exemplum, że inność jest tylko ułomną wersją tożsamości. W przyjętej przez siebie perspektywie, konsekwentnie utrzymanej w całym tomie, ma rację. Pytanie tylko, czy to wystarcza?
Drugi, nie całkiem dla mnie jasny moment w uhistorycznieniu dyskursu teoretycznego zaproponowanym przez Nycza przybiera postać - parafrazując formułę autora - paradoksu podmiotowego przyświadczenia. Najwyraźniej widać to na przykładzie interpretacji, zarówno jej teorii (której poświęcony jest w książce obszerny rozdział referujący spory na temat interpretacyjnego pluralizmu), jak wykładni poszczególnych tekstów (Leśmiana, Różewicza, Karpowicza). Zgodzić się należy z przeświadczeniami Nycza, iż akt interpretacji, jako akt właśnie, uprawomocniony zostaje w perspektywie "podmiotowego przyświadczenia", które określając sens tekstu jednocześnie go relatywizuje. Oznacza to, że interpretacja, jako interpretacja właśnie, czyni z wypowiedzianej "prawdy" tekstu prawdę czyjąś, jakąś, gdzieś tak a nie inaczej sformułowaną. Nycz pisze tak: "w każdym akcie interpretacji można ujmować znaczenie jedynie w jakiś jeden, określony sposób, a nie wielorako" (120) i jest to zrozumiałe, gdyż każdy z nas, odmiennie w tekstowym świecie usytuowany, relatywizuje efekty interpretacyjnej praktyki. Dalej jednak Nycz powiada, iż "uznanie w procesie własnej krytycznej lektury możliwości dokonania innych (a zatem również i lepszych) odczytań znaczenia utworu pozbawia - w moim przekonaniu - własną praktykę interpretacyjną racji bytu, czyniąc ją dziwacznym, zarazem bezzasadnym i bezskutecznym, sprzecznym w sobie przedsięwzięciem" (120).
Przyznać muszę, że jest to dla mnie najbardziej kontrowersyjne zdanie w całej tak przecież wyważonej książce. Być może dzieje się tak dlatego, że ten jeden raz podmiot Tekstowego świata odrzuca maskę nieprzeniknionego rozumu teoretycznego, by przemówić głosem Ryszarda Nycza, świetnego interpretatora poezji współczesnej. Czyniąc to jednak, zajmuje w dyskusji niezbyt wygodną pozycję. Trudno bowiem, jak sądzę, z jednej strony wygłaszać pochwały poznawczego perspektywizmu, wedle którego tyle jest prawd, ile tworzących je kontekstów i determinujących upodmiotowień, z drugiej zaś strony uznawać absolutną zwierzchność jednego z tych kontekstów i ustanawiać niekwestionowane pierwszeństwo jednej tylko (mojej!) interpretacji. Chyba, że jest się Nietzschem, albo... Nyczem (patrz Ecce Homo, rozdz. 3: Dlaczego tak dobre książki piszę).
5. Wedle Umberto Eco istnieją dwa typy intelektualnych mistrzów. Jedni starają się zaoferować innym swoje życie i swoją aktywność, nie troszcząc się o wzniesienie stabilnego gmaszyska metodologii. Drudzy, odwrotnie, spędzają życie na konstruowaniu modeli o ponadjednostkowym zastosowaniu, na dostarczaniu innym uniwersalnych narzędzi.
"Można być - powiada Eco - heglistą, nie można zaś, chyba że metaforycznie - kierkegaardystą. Mistrzowie drugiego typu wymagają, by, podążając ich śladami, weryfikować hipotezy w celu ich udoskonalania bądź falsyfikacji. Mistrzowie pierwszego typu wprawiają w zakłopotanie swoich uczniów, stawiając ich w obliczu koniecznej, a zarazem niemożliwej imitatio magistri, niespełnionej dopóty, dopóki nie powstanie dzieło inne od dzieła mistrza. Pracować z mistrzami drugiego typu to wypróbowywać lokalnie ich modele, nieustannie je korygując i każdorazowo ryzykując herezją. Pracując z mistrzami typu pierwszego, zawsze jest się heretykiem i niemożliwe byłoby nim nie być" ("Magazine Litteraire", octobre 1993).
Tekstowy świat jest z pewnością książką mistrza. Brakuje w niej jednak miejsca na herezję, zgodnie zresztą z głębokim przeświadczeniem jej autora o konieczności łagodzenia postaw skrajnych, racjonalnie nieakceptowalnych. Powyższe zdanie nie jest wymierzone przeciwko Nyczowi, lecz napisane obok niego lub może raczej poza nim: w oczekiwaniu na Wielkiego Herezjarchę polskiego literaturoznawstwa. Tadeusz Komendant porównał kiedyś sprawność, z jaką Ryszard Nycz porusza się pośród zawiłości poststrukturalistycznych teorii, do zwinności Nietzscheańskiego linoskoczka. Zastanawiam się, czy jest to pochwała, zważywszy na tragiczny los, jaki spotyka tę postać w 6 rozdziale Tako rzecze Zaratustra: "... stracił głowę, a zarazem i linę pod sobą, odrzucił drąg, który trzymał w rękach, a sam, w spadku prędszy od drąga, runął w głębię niczem kłębowy wir ramion i nóg" (w przekładzie Wacława Berenta).
Linoskoczek pomiędzy dwiema wieżami. Czyż nie jest to, mimo wszystko, trafny alegoryczny wizerunek autora śmiało balansującego między opozycjami? Cóż z tego, że spadł, skoro na ziemi usłyszał z ust Zaratustry: "tyś z niebezpieczeństwa uczynił powołanie". Dla teoretyka literatury nie może być większej pochwały.
MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI, ur. 1962, pracownik Instytutu Filologii Polskiej UJ, teoretyk literatury. Publikował m.in.. w "Znaku", "Arce", "Pamiętniku Literackim", "Tekstach Drugich".