Muzyka uczy życia

O pasji do muzyki i zdumieniu Bożym planem mówi Jan Budziaszek, perkusista związany z zespołem Skaldowie, współorganizator koncertu "Jednego Serca, jednego Ducha"

Moja praca jako muzyka będzie miała sens tylko wtedy, jeśli piekarz, który znajdzie się  na moim koncercie, postanowi lub choćby zamarzy o tym, żeby od jutra w jego piekarni zaczęły powstawać najlepsze bułki na świecie.

O pasji do muzyki, zachwycie nad drugim człowiekiem i zdumieniu Bożym planem mówi Jan Budziaszek, perkusista jazzowy związany z zespołem Skaldowie, pomysłodawca i współorganizator  rzeszowskiego koncertu „Jednego Serca, jednego Ducha” oraz autor m.in. „Dzienniczka perkusisty”.

Czym jest dla Pana muzyka?

Bardzo proszę, aby tego, co zostanie tutaj powiedziane, nie traktować jako słów mędrca, ale wyłącznie jako prywatne wywody człowieczka niezrównoważonego psychicznie (śmiech).

Na początku trzeba się zastanowić nad tym, o co chodzi w muzyce czy w sztuce. Sztuka jest pożywieniem dla duszy — czym się człowiek karmi, takim się też staje. Dlatego podczas rozmów z młodymi ludźmi powtarzam, że jeśli karmią się agresją, staną się agresją, a jeśli będą karmić się miłością, staną się miłością.

Muzyka jest najbardziej abstrakcyjną ze wszystkich sztuk, bo nie da się jej zważyć ani zmierzyć. Najmocniej działa na zmysły, dlatego na polu muzycznym toczy się tak zaciekła walka o dusze. Pan Bóg mówi do nas: „Obdarowałem was talentami nie po to, aby wam służyły, ale by służyły tym, którym tych darów poskąpiłem”. Dlatego jedną z najbardziej służebnych profesji — zaraz po kapłaństwie — jest działalność artystyczna. Piękno bowiem po to jest, by zachwycało do pracy, jak napisał Norwid. Doszedłem do przekonania, że każdy człowiek, który dostał od Pana Boga życie, jest w czymś najlepszy — ma coś takiego, czego nie znajdzie się u nikogo innego na świecie. To może być jakaś cząstka, jakiś ułamek, ale nikt inny jej nie ma.

O co chodzi w sztuce, w muzyce? Jeżeli na moim koncercie znajdzie się przykładowo piekarz, nie powinien koncentrować się wyłącznie na grze kogoś takiego jak Budziaszek. Moja praca będzie miała sens tylko wtedy, jeśli ten piekarz w czasie mojego koncertu postanowi lub choćby zamarzy o tym, żeby w jego piekarni od jutra zaczęły powstawać najlepsze bułki na świecie. Każdy więc człowiek, który obcuje z moją twórczością, musi ciągle odkrywać swój talent, ponieważ każdy jest ważny — lekarz, nauczyciel czy pracownik MPO. Rolą sztuki nie jest promocja artysty, ale takie oddziaływanie na ludzi, żeby odkrywali swoje talenty. Mój ojciec — cudowny człowiek — mówił do mnie: to, co robisz, rób tak, jakby to była twoja ostatnia szansa w życiu, musisz to napełnić miłością, żeby każdy, kto „dotknie” efektu twojej pracy, tą miłością się zaraził.

Biada mi, jeśli ktokolwiek po spotkaniu ze mną nie odczuje miłości, czyli obecności żywego Boga. Na koncercie najważniejszy nie jest artysta grający na scenie, ale człowiek, który przyniósł w sobie najwięcej miłości.

Nigdy nie pojawiła się w Panu pokusa bycia gwiazdą na scenie?

Każdy młody człowiek musi przez to przejść. Nigdy nie myślałam o sobie jako o gwieździe, dlatego że mam świadomość swoich umiejętności i braków warsztatu. Nie spędziłem w szkole muzycznej ani pięciu minut, jednak od małego miałem zapał do muzyki. Po skończeniu szkoły podstawowej nie marzyłem o niczym innym, jak tylko o liceum muzycznym. Wtedy umiałem już grać na akordeonie i na gitarze. Mój ojciec klęczał natomiast codziennie podczas wieczornej modlitwy i modlił się, żeby Jasiu nie poszedł do liceum muzycznego, bo muzyk kojarzył mu się z knajpianymi „kobietami, winem i śpiewem”. No i wymodlił to sobie. Ale skoro Pan Bóg dał mi talent, muszę zrobić z niego właściwy użytek i będę grał na bębenku aż do trumny. Możliwe, że jeśli skończyłbym studia muzyczne, nie znalazłbym się w miejscu, w którym obecnie jestem. Dlatego — wracając do pytania — każdy musi tę drogę przejść. Na początku trzeba nauczyć się warsztatu, dlatego imponują ci, którzy potrafią zagrać więcej, szybciej, lepiej. Wiesz, czym różni się student od dojrzałego artysty? Student, zdając egzamin, nie może się pomylić, żeby dostać promocję. Artysty natomiast nie obchodzi to, czy się pomyli, czy nie — on musi coś przekazać, o czymś opowiedzieć i owa potrzeba jest tak silna i ważna, że nie bardzo go obchodzi, czy się to komuś spodoba, czy nie. Jeśli wam tego nie powiem, to się rozlecę. Dla wielu twórców ważniejsze od zaszczytów i pieniędzy jest przekazanie czegoś ważnego światu. Można wymienić wielu twórców, którzy umierali jako nędzarze — Norwid jest jednym z nich. Dopiero dzisiaj jest doceniany, a jego twórczość traktowana jako wielki skarb.

Co Pan chce przekazać, stojąc na scenie?

Kiedy stoję na scenie, po pierwsze dziwi mnie fakt, że na sali jest tylu ludzi, a każdy z nich jest ode mnie w czymś lepszy. Na dodatek ci wyjątkowi ludzie chcieli się ze mną spotkać i jeszcze kupili bilety. Dzięki temu mogę im opowiedzieć, co jest we mnie. Oczywiście koncert rządzi się swoimi prawami — jest ustalony repertuar, schemat, według którego działamy. Jednakże zawsze największe moje zadziwienie budzi widok ludzi chcących się ze mną spotkać. Każde spotkanie z drugim człowiekiem jest dla mnie darem. W Księdze Jeremiasza napisano: „Zanim utkałem cię w łonie matki, miałem dla ciebie wspaniały plan” (Jr 1,5n.). Podobnie dawno już u Pana Boga zostało zapisane, że my się dzisiaj spotkamy.

W którym momencie życia odkrył Pan, że talent muzyczny jest darem, którym może Pan służyć innym?

Był taki moment w moim życiu, kiedy zupełnie nieplanowo poszedłem na pielgrzymkę do Częstochowy, po której pojechałem prosto na festiwal do Sopotu, gdzie doznałem wstrząsu. Na pielgrzymce, choć śpiew był niezawodowy, nieczysty, każdy chciał wyśpiewać coś ważnego. Na festiwalu natomiast śpiew, co prawda, był profesjonalny, za pieniądze, jednak służył głównie popisaniu się i zdobyciu nagrody. Wtedy nabrałem przekonania, że sztuka musi nieść jakieś przesłanie. Pamiętam, że wtedy w Sopocie jedna artystka śpiewała swoją piosenkę stojąc na głowie, bo zależało jej na wzmocnieniu wyrazu artystycznego swojego występu. Ja jednak zupełnie nie wiedziałem, co ona chciała wyrazić. Gdy słucham muzyki czy zagłębiam się w sztukę — malarstwo, literaturę — interesuje mnie to, czy autor chce mi powiedzieć coś ważnego, a nie to, czy pragnie się popisać. Sztuka bowiem jest pożywieniem dla duszy — czym człowiek się karmi, takim też się staje.

Ta przemiana w Panu z czasem zaczęła być coraz bardziej widoczna. Jak to wpłynęło na Pana życie?

Obok występowania ze Skaldami grałem z grupą Pod Budą i Marylą Rodowicz. Po wspomnianym festiwalu w Sopocie wyjechałem z Marylą Rodowicz w trasę po Związku Radzieckim. Zaczęliśmy od Wilna — osiem dni,  codziennie dwa koncerty w hali na 10 tysięcy ludzi, po występie bankiety, po których czułem, że coś z dużą siłą przyciągało mnie do Ostrej Bramy. Walczyłem sam ze sobą, bo z jednej strony coś mi mówiło, żebym tam poszedł, z drugiej zaś byłem po bankietach mocno zmęczony. Codziennie o świcie przechodziłem przez całe Wilno, mijając po drodze kilka kościołów, coś jednak pchało mnie do tej maleńkiej kapliczki nad Bramą. Stawałem przed tym cudownym obrazem z charakterystycznym półksiężycem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to obraz Matki Bożej Miłosierdzia. W trakcie modlitwy przed obrazem pytałem: „Co ja tu robię? Czego Ty ode mnie chcesz? Czy mam zmienić zawód, środowisko?”. W odpowiedzi usłyszałem, że mam zostać w tym środowisku. „Posyłam cię do ludzi, którzy niosą podobne krzyże do twojego, a moje wybranie polega na tym, że masz im pomagać, a nie szukać u nich pomocy”. I tak zostałem w tym środowisku. Czy pomogłem komuś? Nie u mnie szukaj odpowiedzi.

Pozostał Pan muzykiem, ale Pańska twórczość zaczęła służyć także ewangelizacji. Przykładem tego jest organizowany przez Pana cykliczny koncert „Jednego Serca, jednego Ducha”.

Oczywiście w środowisku organizatorów, chóru i muzyków, z którymi tworzymy koncert „Jednego Serca, jednego Ducha”, jest bardzo przyjemnie i przebywanie w ich kręgu sprawia ogromną radość, ale Pan Bóg posyła mnie także w trudne miejsca. Dlatego często zadaję pytanie: „Czego chcesz ode mnie, Panie?”. Nie wystarczy nawrócić się jeden, jedyny raz. Czasem trzeba się nawracać wiele razy w ciągu jednego dnia. Nawrócenie jest przede wszystkim dziełem Boga, a nie moim. Dostałem łaskę, że codziennie po porannej pobudce rozważam pierwszą tajemnicę różańca w szkole Maryi, mówiącej o spotkaniu człowieka z Aniołem Stróżem, który został mi przydzielony przez Stwórcę, aby mnie prowadził. Wtedy dźwięczą mi w głowie słowa, że niczego nie powinienem robić po swojemu czy wymyślać na własną rękę. Pan jest tym, który mnie prowadzi. Jego prowadzenie polega na odkrywaniu, że każdy człowiek, którego dzisiaj spotkam, stanie się dla mnie największym darem, jeśli tylko wysłucham go do końca. Nie możemy mieć patentu czy sposobu na to, jak rozmawiać z ludźmi.  Za każdym razem, kiedy nie wiemy, co robić, musimy zapytać: „Panie Jezu, co Ty byś zrobił na moim miejscu?”.

Czy w momencie nawrócenia zmieniło się także Pańskie postrzeganie muzyki?

Tak jak wspomniałem wcześniej, pierwszy szok przeżyłem po pielgrzymce do Częstochowy. Wtedy bardzo wyraźnie zrozumiałem, że sztuka musi być pożywieniem dla duszy. Tworzenie muzyki, granie koncertu nie może się przerodzić w popis umiejętności, ale ma dostarczać pożywienia słuchaczowi.

Powtarza Pan często zdanie: „Jak chcesz posłuchać dobrej muzyki, to sobie zagraj sam”. Co ono dla Pana znaczy?

Człowiek może być  szczęśliwy tylko wtedy, gdy sam coś tworzy własnymi rękami, a nie wówczas, kiedy jest jedynie konsumentem. Ewangelia mówi, że nie to, co przychodzi do nas z zewnątrz, czyni nas nieczystymi, ale to, co wychodzi z nas, z naszego wnętrza. Ze sztuką jest tak samo. Jeśli chcesz być szczęśliwy, to, co jest w Twoim sercu, musi się wydostać przez  usta. Moim marzeniem jest dzielenie się takim doświadczeniem z innymi. Udało mi się je zrealizować przez organizowanie w Rzeszowie cyklicznego koncertu „Jednego Serca, jednego Ducha”. Istotą przedsięwzięcia jest komunikacja za pomocą dźwięków i wspólnego śpiewu, do którego zachęcam ludzi, bo tylko on i modlitwa mogą nas połączyć, a nie żadna partia polityczna.  Dlaczego coraz więcej  ludzi co roku przyjeżdża na ten koncert? Ponieważ uczestnicy przez to, że mieli okazję zaśpiewania, sami coś przeżyli. To wydarzenie nie ma żadnej reklamy i żadnej reklamy nie potrzebuje.

Czy jest Pan w stanie usłyszeć w muzyce nieautentyczność? Czy słyszy Pan, gdy ktoś nie gra z serca?

Oczywiście. Tym bardziej, że dzisiaj większość muzyki rozrywkowej nagrywa się za pomocą bezdusznych maszyn. Staram się słuchać  tylko muzyki nagranej live, dlatego że na żywo można komunikować się za pomocą dźwięków. Muzyka polega na przekazywaniu prawdziwych uczuć. Gdy porównuję rzeszowskie live'y JSJD z tymi samymi utworami nagranymi w studio, te drugie są o wiele słabsze, nie mają już tego ducha. Kiedyś pewien chłopak śpiewający w rzeszowskim chórze powiedział mi, że w trakcie jednego z koncertów był moment, w którym nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku, ponieważ zaczął płakać. Odpowiedziałem mu, że według mnie właśnie wtedy dał z siebie najwięcej podczas całego wstępu, bo przekazał swoje uczucia.

Miał Pan doświadczenie gry z Tomaszem Stańką, ze Skaldami czy grupą Pod Budą. Czego nauczył się Pan od tych wszystkich muzyków?

Choć z Tomaszem Stańką grałem bardzo krótko, bo niecałe dwa lata, najwięcej nauczyłem się właśnie od niego. Przekazał mi prawdę, że muzykowanie nie polega na umiejętności zagrania jakiegoś dźwięku czy frazy, ale — podobnie jak życie — na umiejętności słuchania tego, co nas otacza. Stańko pokazał mi, że dopóki nie wejdzie się w myślenie kogoś, z kim się gra, i nie połączy się wewnętrznie z jego dźwiękami, to nie powinno się nawet siadać do grania. Na tym polega geniusz. Stańko nauczył się tego od Milesa Davisa — guru muzyków jazzowych.

Gdy chodzi o Skaldów — grało tam kilku perkusistów, lepszych i sprawniejszych ode mnie, którym jednak nie zawsze udawało się słuchać gry Andrzeja Zielińskiego. Jest on geniuszem. Jeśli chce się z nim grać, trzeba z nim być i to w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż on kreuje muzykę, która ma swoją pulsację.  Czasem zdarzają się lekkie zawieszenia między frazami i wtedy trzeba umieć „oddychać” tak samo, jak on. Moją grą na perkusji mam sprawić, żeby temu, z kim gram, było dobrze, nie powinienem więc się popisywać. Michał Urbaniak opowiadał kiedyś, że grał w Ameryce koncert, na który zaprosił do wspólnego grania Lenny'ego White'a, jednego z największych perkusistów na świecie. Po koncercie Michał był trochę zdziwiony, że nie było aż takiej petardy, jakiej się spodziewał, a ponieważ zawsze nagrywa swoje występy, razem z Lennym Whitem go odsłuchali i okazało się, że wszystko było w doskonałe, ani jednego zbędnego uderzenia. Wtedy White zauważył, że to był koncert Michała, nie jego, dlatego nie mógł się popisywać, a jedynie wsłuchiwać w to, co grał Michał. To właśnie w muzyce jest dla mnie najważniejsze. Grając, mam nosić swojego partnera muzycznego na rękach i sprawić, by mu było dobrze.

Kiedy mówi Pan o muzyce i o wsłuchiwaniu się w drugiego człowieka, brzmi to tak, jakby Pan mówił po prostu o życiu...

Oczywiście. Bo to samo życie. Najpierw trzeba wysłuchać drugiego człowieka do końca, a my często już na początku rozmowy staramy się dać lekarstwo na jego bolączki, nie czekając na koniec jego opowieści. W ewangelizacji jest bardzo ważne, czy idziemy z miłością do innych. Nie jesteśmy od nawracania, tylko od kochania. Kiedyś Darek Malejonek powiedział bardzo ważną rzecz — jeżeli mówisz coś do drugiego człowieka, a ten człowiek nie poczuje, że jesteś gotów oddać za niego swoje życie, nie kontynuuj rozmowy, bo szkoda czasu — i tak nic z tego nie będzie. Trzeba najpierw zobaczyć w nim największy dar dla siebie. Czasami ludzie pytają mnie, które wydarzenie z mojego życia uznaję za najważniejsze. Liczą, że będę opowiadał o  podróżach po świecie, koncertach np. w Carnegie Hall w Nowym Jorku itp, a ja zawsze odpowiadam, że dla mnie największym wydarzeniem jest spotkanie, które właśnie się wydarza — z konkretnym człowiekiem. Nikt z nas nie wie, czy jutro jeszcze się obudzimy — może mamy ostatnią szansę, aby przeżyć coś pięknego i ubogacić siebie nawzajem. Czy wiesz, dlaczego od ośmiu wieków ludzie przyjeżdżają do grobu św. Antoniego do Padwy? Żeby zobaczyć jego żywy język i żywe struny, zachowane w takim stanie, jakby zostały pobrane dosłownie przed chwilą. Dlaczego został on wyróżniony w ten sposób? Święty ten przez całe swoje życie nie wypowiedział ani jednego słowa, które by nie ubogaciło drugiego człowieka.

Odkryłem ostatnio, że dopóki człowiek nie uświadomi sobie swojej nicości, nie przeżyje dobrze czasu, który został mu dany. Proszę zauważyć, że Mojżesz był dzieckiem wychowanym na dworze faraona, a Pan Bóg wyprowadził go na pustynię do innego narodu i zlecił mu z pozoru mało poważane zadanie pasania owiec teścia, a dopiero stąd powołał go do większych rzeczy. Syn marnotrawny musiał wszystko utracić, żeby w końcu otrzymać godność królewską. Maria Magdalena musiała najpierw zejść na samo dno, żeby później zostać pierwszym apostołem. Dopóki człowiek ma jakiś patent na siebie, po co mu Pan Bóg? Jestem niczym, ale wszystko mogę w tym, który mnie umacnia.

Czy muzyka daje Panu szczęście?

Czuję, że jestem szczęśliwy, jeśli tworzę coś własnymi rękami. Przed rzeszowskim koncertem urządzamy warsztaty połączone z rekolekcjami. W trakcie ostatnich warsztatów  chłopak, który grał na bębnach, musiał na moment gdzieś wyjść. W sali został chór, Hubert Kowalski z kontrabasem i pianista Bartek Kalinka. Przyłączyłem się do nich i zaczęliśmy grać. To, co się stało, było zupełnie niesamowitym doświadczeniem. To był taki czad, taka radość, że nikt nie miał odwagi, aby to skończyć — wszyscy nagle staliśmy się jednością. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba poczuć i przeżyć. W takich momentach, gdy stajemy się jednością, otwiera się niebo.

„Głos Ojca Pio” [118/4/2019]. www.glosojcapio.pl

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama