Fragmenty książki: "W drodze z umierającymi"
Copyright © Wydawnictwo WAM 2004
Jest czas zabijania i czas leczenia
Jest czas zabijania? Nie ma chyba sytuacji, która napawałaby nas większym lękiem niż ta, gdy umierający mówi: "Ja tego nie wytrzymuję, nie chcę tak dłużej żyć. Proszę, zatroszcz się o to, by położyć temu kres".
Przypuszczalnie dochodzi do tego w takim czasie, w którym my sami nie mamy już prawie sił, by dalej razem z chorym współcierpieć, a to z kolei jeszcze bardziej czyni trudną naszą sytuację.
Gdy jednak spróbujemy wstawić się w położenie osoby, która nas prosi o wyzwolenie jej z sytuacji, która stała się dla niej nie do zniesienia, przypuszczalnie w reakcjach naszych będziemy wstrzemięźliwi.
Po raz pierwszy spotkałam się osobiście z tą problematyką przed wieloma laty. Dziś zareagowałabym inaczej, ale wówczas, niestety, zachowałam się tak, że najprawdopodobniej - nie mam w tym względzie pewności - zatrzasnęłam drzwi, które mogły umożliwić mi jakże ważne, wspólne przebycie, ostatniego odcinka jego drogi.
W szpitalu leżała znajoma, nie przyjaciółka, ale jednak kobieta, która była mi dostatecznie bliska, by mogła mieć do mnie wiele zaufania. Wiedziałam, że choruje na raka, że operacja nie jest wskazana, a jej dni są właściwie policzone. W ostatnich tygodniach odwiedzałam ją raz po raz. Nasze rozmowy przeważnie nie miały większego znaczenia, nieraz zaś poruszałyśmy także tematy, które, jak mi się wydawało, ujawniły jej religijne nastawienie, na przykład jej wdzięczność dla parafialnego kręgu dialogowego, gdzie chora spotkała kobiety, które później, gdy była jeszcze w domu, zaopiekowały się nią. O moim nastawieniu nie wiedziała zbyt wiele, zaledwie tyle, że modlitwa jest mi droga i że chętnie chodzę do kościoła.
Gdy więc w czasie moich kolejnych odwiedzin, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie powiedziała, że nie chce dłużej żyć i że mam jej dopomóc w znalezieniu możliwości, aby jej życiu położyć kres, wszak byłam przecież kiedyś pielęgniarką, a zatem znam środki...; byłam tak przerażona, że zaczęłam mówić nie zastanawiając się zupełnie nad treścią. Bóg mi świadkiem, nie chciałam odegrać roli sędziego, nic nie było mi bardziej obce. Ale gdy powiedziałam, że przecież wie, jakie jest moje zdanie na ten temat i że z tego powodu coś takiego jest po prostu niemożliwe, zostało to przez nią przypuszczalnie tak odebrane, jakbym potępiała ją i to, co w tej chwili zdawało się być jedynym wyjściem z jej cierpień. Zapewne musiała się poczuć w pełni niezrozumiana, a ponadto także zawiedziona, nie mówiąc już o tym, iż odebrała mnie zapewne jako tę, która wyrokuje w nieprzyjemnie łagodny sposób, z pozycji osoby wszystko lepiej wiedzącej. Jeszcze dziś na wspomnienie tej chwili jest mi niezwykle nieprzyjemnie, wręcz przykro, i mogę jedynie mieć nadzieję, że mi wybaczyła. Nie takie wszakże były moje zamiary. Reakcja była jednak odczuwalna: powoli rosnąca dotąd bliskość, od tego dnia ustąpiła miejsca dystansowi i to było już nieodwracalne.
Tak więc wiele się od niej nauczyłam, jak zresztą od każdego człowieka, któremu dotąd towarzyszyłam. Niestety, w tym przypadku była to nauka na własnym błędzie.
Wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu mogło być bliskie ferowaniu wyroków, w tego rodzaju sytuacjach z pewnością nie jest korzystne. Palcem wskazywać na naszą etyczną albo religijną postawę znaczyłoby: my nie tylko nie traktujemy na serio prośby chorego, ale potępiamy tego, kto ją wysuwa. Każda również próba, aby poprzez analizę sytuacji rozmydlić ją albo popaść w domorosłe psychologizowanie, albo w poszukiwanie pocieszających słów, w których wszyscy zrozpaczeni próbują znaleźć ratunek, może zburzyć całą otwartość i szczerość, jaką darzy nas pacjent.
Gdybyśmy nawet przeszli na płaszczyznę rzeczową albo prawniczą i próbowali tu wyważać kompetencje lub prawa, albo gdybyśmy próbowali im się przeciwstawić, w tym momencie przestalibyśmy być partnerami dialogu z człowiekiem umierającym, za jakich on nas uważał - zburzylibyśmy pełną zaufania podstawę, która sprawiała, że razem szliśmy tą samą drogą. Zapewne i to byłoby wydarzeniem nieodwracalnym. Podjęcie próby, aby człowieka, który zwrócił się do nas z tego rodzaju prośbą, o czymkolwiek przekonać, z pewnością nie wywoła u niego niczego innego, jak tylko opór.
Myślę wręcz, że w ogóle jest błędem tak postępować, jak gdybyśmy potrafili z tą sytuacją obchodzić się w sposób pewny i dobry. Bądźmy zresztą szczerzy - przypuszczalnie nikt tego nie potrafi. Szczerość jest jednak w tym momencie tym najlepszym, co możemy ofiarować drugiemu człowiekowi. Przynajmniej to. A może jeszcze i to, że będziemy dzielić z nim naszą bezsilność, naszą bezradność.
To zaś nie może, oczywiście, stanowić "opatentowanej i łatwej w zastosowaniu recepty", którą dla tego przypadku mamy już w pogotowiu jako rodzaj rozwiązania problemu. Również to byłoby nieszczere. Zatem: pragnę wszystkim dodać otuchy, byśmy w tej sytuacji, wraz z całym natłokiem odczuć, jaki może w nas powstać, pozostali autentyczni. I jeszcze raz: nie spieszyć się, przeciwnie, znaleźć dostatecznie dużo czasu. Bo nawet jeżeli wcześniej już w rozmowie z innymi albo w naszych długich przemyśleniach rozważaliśmy w ostatnich dniach, w sposób abstrakcyjny, problem możliwości aktywnej pomocy przy umieraniu, to nasza odpowiedź teraz, w chwili, gdy prośba została przez umierającego wyrażona, będzie najprawdopodobniej inna niż przedtem, przynajmniej jeszcze bardziej niepewna.
Ale czas, jaki sobie w tym momencie rezerwujemy, może być zbawienny także dla tego, kto prosi nas o pomoc. Dzięki temu bowiem może on swoją własną decyzję jeszcze raz zobaczyć odbitą w naszych oczach, w naszym ociąganiu się, w naszej bezradności, i sam może ją nawet ponownie w tym świetle przemyśleć.
Nie spieszyć się - to znowu prowadzi nas samych do większej czujności, która jest nam tu bardzo potrzebna, aby jeszcze raz wsłuchać się w to, co zostało powiedziane i aby usłyszeć to jedno słowo, które stanowi może tajemnicze centrum tego, co umierający powiedział, mianowicie słowo "tak".
"Ja nie chcę tak żyć" albo "Ja nie chcę dłużej tak żyć", albo "Ja nie mogę tak dalej ciągnąć". To są sformułowania wyrażane w myślach lub słowach także przez ludzi zagrożonych samobójstwem. Oni nie mówią: "Ja nie chcę żyć", ale mówią: "Ja nie chcę tak żyć".
Przynajmniej wówczas, gdy ostrożnie sformułujemy pytanie zawierające w sobie owo "tak": "Ty nie chcesz tak żyć?", otrzymamy prawdopodobnie odpowiedź potwierdzającą. I tu znajduje się klucz do tego, by się zorientować, czemu jeszcze możemy i chcemy przyjrzeć się teraz wspólnie z człowiekiem ciężko chorym, który domaga się swego uśmiercenia.
Możemy na przykład zapytać: "Co jest tak ciężkie, nieznośne, co tu jest najtrudniejsze dla ciebie?", a wówczas, gdy się dowiemy, co to jest, znajdziemy może wyjście z ciasnego zaułka.
Pewien aspekt sprawy zdaje się tu szczególnie często pojawiać: ostre bóle albo lęk przed bólami, które jeszcze mogą nadejść. A przecież istnieje tu możliwość ponownego, starannego skonsultowania z lekarzem całej terapii bólu. Zacząć należy od tego, by ustalić, czy lekarz, który opiekuje się chorym, jest tym właściwym, a więc kimś, kto w zakresie medycyny paliatywnej jest biegły i rzeczywiście potrafi przeprowadzić dobrą terapię bólu? Nie wszystkie, ale jednak prawie wszystkie stany bólowe są dzisiaj właściwie do opanowania, przynajmniej w takim stopniu, by były do wytrzymania. Bajka o tym, że morfina może wprawdzie łagodzić bóle, ale ogranicza przy tym świadomość, zamazuje jasne spojrzenie, a pacjenta wprowadza w półsen, nie jest jeszcze, niestety, w Niemczech wykorzeniona; na szczęście w rzeczywistości nie spotykamy jej u lekarzy zbyt często. Wciąż jednak możemy spotkać pacjentów, którzy wzdragają się przed stosowaniem farmakologicznych środków antybólowych, argumentując: pragnę przynajmniej mieć jasny umysł do samego końca; chcę przy pełnych zmysłach przeżyć moje ostatnie tygodnie, ostatnie dni. Że jest to całkowicie możliwe, także i akurat dzięki optymalnej terapii antybólowej, stanowi to dla umierającego absolutnie istotną informację, z którą trzeba go zapoznać. Nadto: gdy uświadomimy sobie do końca sytuację chorego wraz z przerażeniem, jakie ona z sobą niesie, to ten, kto z bólu staje się na pół oszalały, tym bardziej będzie takim przy w pełni sprawnej świadomości.
W tej, jak i w wielu innych sprawach, niezwykle ważne jest, żeby pomiędzy personelem pielęgnacyjnym a lekarzem rodzinnym istniała optymalna współpraca, dzięki której umierającemu będą przekazywane wszystkie informacje, jakich potrzebuje, w taki sposób, iż będzie widział możliwość podejmowania dobrych dla siebie decyzji, i miał świadomość, że nigdy nie będzie pozostawiony samemu sobie w tego rodzaju rozpaczliwej sytuacji, w której jedynie pozostaje mu już tylko jedno pragnienie - chcieć umrzeć, by położyć kres okropnym cierpieniom.
Podobnie jak ból fizyczny, tak też i ból psychiczny potrafi być nie do zniesienia.
Gdy zapytamy, co jest powodem tej nieznośności bólu, pełna rozpaczy odpowiedź może brzmieć: "Tej niegodnej, upokarzającej sytuacji dłużej nie wytrzymam". W takiej chwili bardzo pomocna może się okazać rozmowa na ten temat z umierającym. By przezwyciężyć moralne cierpienia, które już od dawien dawna kryją się za takim stwierdzeniem, ciężko chory człowiek potrzebuje sporo czasu. Czasu, aby narzekać, skarżyć się, użalać, ale także by płakać nad tym wszystkim, co dzień po dniu stanowi jego biedę, gdy bywa pielęgnowany, przewijany, obmywany, gdy bezradny jak małe dziecko bywa karmiony i doglądany pod każdym względem, jak gdyby nie istniała u niego sfera intymna, którą należy uszanować. Z pewnością dobrze przyjęte będzie przez niego, jeżeli nie od razu zaczniemy uspokajająco przemawiać albo nawet tłumaczyć: "Przecież są przypadki o wiele gorsze...". To, co go spotyka, upokorzenie, jakiego on doznaje, jest dla niego rzeczą najgorszą. Wszystko to jest do tego stopnia nieznośne, że nawet śmierć byłaby lepsza. Tak to pacjent odczuwa i to stanowi jego prawdę. Teraz.
W tej sytuacji nasze zadanie może polegać na tym, że obraz, który dla niego - człowieka ciężko chorego - oznacza prawdę, zaopatrzymy w szerszą ramę tak, by odtąd w większym stopniu zaczął on brać pod uwagę istniejące zależności i związki, a dzięki temu był rzeczywiście w stanie zrelatywizować swoje nieszczęścia.
Jeżeli jesteśmy mu dostatecznie bliscy, z pewnością następujące pytanie wyda mu się w zetknięciu z nim tak ważne, że rzeczywiście usłyszy je mimo swego zwątpienia: "Wyobraź sobie, gdybym to ja leżała tu, na twoim miejscu, a ty musiałbyś mnie pod każdym względem pielęgnować. Czy zrobiłbyś to dla mnie?" - "A gdybyś to wszystko dla mnie uczynił, czego życzyłbyś sobie ode mnie? Czy tego, że powiem: wynoś się, ja tego nie potrafię wytrzymać? Albo raczej: Ciężko nam w tej chwili, obojgu. Jak dobrze, że tu jesteś...?". A gdy on potem powie: "Ale przecież to nie tak! Ty nie jesteś nim, tym chorym, ale ja...", wówczas moglibyśmy delikatnie wtrącić: "Jest to dla mnie niezmiernie ważne, że ty mi to mówisz". Gdyby zaczął choć przez krótką chwilę zagłębiać się w postawione pytanie, byłoby możliwe, że zobaczyłby również swoją własną sytuację w innym świetle. By to jednak osiągnąć, przypuszczalnie nie wystarczyłoby, żebyśmy chorego jedynie zapewniali: "Ty nie musisz przecież uważać tego za uwłaczające czy zawstydzające, my wszyscy chętnie czynimy to dla ciebie, o czym zresztą doskonale wiesz!".
Następującą historię odebrałam zaiste jako najbardziej zaskakujący sposób zmierzenia się z tą problematyką. Powtarzam do znudzenia, ona nie może, rzecz jasna, służyć jako opatentowana recepta, ma tylko pokazać, jak bardzo różnie może się kształtować zbliżenie do człowieka, który boryka się z dręczącym go poczuciem pozbawienia ludzkiej godności.
Starsza wiekiem siostra zakonna zbeształa swego czasu, postępując w sposób niemal drastyczno-rubaszny, pewną pacjentkę, która skarżyła się, iż nie chce dłużej żyć, ponieważ wszystko odbiera jako strasznie upokarzające i ponieważ dla wszystkich jest już tylko ciężarem. Na to zareagowała zakonnica i huknęła swoim donośnym, niskim głosem: "Ach, co za bzdura! Niechże Pani będzie zadowolona, że innym daje sposobność uczynienia wreszcie czegoś dobrego!!!". Stałam obok i wstrzymałam oddech, bo to nie było to, czego można było spodziewać się po - skądinąd bardzo empatycznej - osobie zakonnej. A skutek? Ten był absolutnie zaskakujący. Pacjentka jeszcze przez chwilę była zajęta sobą i swoim samopoczuciem, a następnie zmieszała się. Potrzebny był jeszcze moment, aż ta okropność przewaliła się, a potem pojawił się mały uśmiech na jej twarzy, najpierw ociągający się, a następnie stał się prawie szczerym szczerzeniem zębów, co jeszcze dziś mam przed oczyma.
Jeżeli, podobnie jak tu, uda się pacjentce czy pacjentowi ukazać ich sytuację z innego punktu widzenia i w ten sposób wyprowadzić ich ze zbyt zamkniętego sposobu ujmowania jej, śmierć nie będzie już może jawić się jako jedyne wyjście z cierpienia.
Na moje pytania dotyczące powodów, dla których wszystko staje się tak strasznie nieznośne, pewna pacjentka dała przerażającą odpowiedź, że mianowicie nie widzi żadnego wyjścia ze swego położenia, ponieważ przepełniona jest jednym jedynym, rozpaczliwym poczuciem bezsensowności i opuszczenia przez Boga, gdyż owładnięta jest myślą o utracie wszystkiego, co mogłoby stanowić coś więcej niż to, co tu w jej pokoju chorych trzyma ją jak w więzieniu.
Zaczęłam, dotykając lekko sprawy, dopytywać się, czy zawsze tak było, czy też może był okres, w którym istniały sensowne relacje i miała poczucie bliskości Boga albo też odczuwała coś, co zapewniało jej spokój. Gdy w odpowiedzi na to padły znowu tylko rozpaczliwe skargi, a nadto oskarżenia, nie stanowiło to, oczywiście, żadnego dowodu na to, iż lepiej byłoby wcale o to nie pytać. Wielka energia, z jaką chora ubrała w słowa swoje opuszczenie przez Boga i tkwiące w niej poczucie bezsensowności, była już częścią jej poszukiwań, z których przecież jeszcze nie zrezygnowała. Tym poszukiwaniom i tej tęsknocie dać upust, było niczym wejście na drogę, na której mogła - jak przypuszczam - dalej kroczyć; było czymś, choć czymś zupełnie małym, co mogłam dla niej uczynić. Wkrótce po tym już nie ja byłam partnerką rozmów, których tak bardzo potrzebowała, ale jeden z jej braci, z którym wcześniej chora prowadziła obfitą wymianę myśli na temat swoich obniżonych albo podwyższonych nastrojów. Z nim też potem rozpoczął się dla chorej ostatni okres wspólnego zmagania się i poszukiwania ostatecznych odpowiedzi, które dla niej były tak ważne, że czasu swego życia nie próbowała już w sposób samowolny skrócić, ale przeciwnie, prawie do samego końca była skoncentrowana na tym poszukiwaniu, aż wreszcie mogła się uwolnić.
Rzeczywiście, co potwierdzają wypowiedzi lekarzy, najczęstszym powodem prośby o aktywną pomoc przy umieraniu zdaje się być poczucie bezsensowności.
Wspólne wysiłki zmierzające do odnalezienia sensu w tej ostatniej fazie życia - zwłaszcza wtedy - stanowią tak centralne zadanie w pełnieniu posługi przy umierającym, że poświęciłam mu oddzielny rozdział (s.185). Uważam tę tak szczególną potrzebę poszukiwania sensu za jedną z najbardziej palących. Przypuszczalnie nieczęsto bywa ona przez umierających za taką uważana, a zatem tym bardziej potrzebna jest tu nasza czujność. Samo już wspólne zmaganie się o drogę prowadzącą do sensownego życia aż do samego końca, może - zgodnie z moim doświadczeniem -życzenie chorego, dotyczące samowolnego przyspieszenia jego śmierci, uczynić wyświechtanym, nieaktualnym. Nie oznacza to wszakże, iż musimy od razu służyć gotowymi projektami pomocy i rozwiązania problemu. Decyzja, iż wspólnie udajemy się na poszukiwanie, jest już pierwszym istotnym krokiem wychodzenia z beznadziejności.
"Kto może umrzeć na rękach drugiego człowieka, ten zapewne nie będzie sobie życzył, aby umrzeć z ręki człowieka". To powiedzenie (nie wiem, kto jest jego pierwotnym autorem, ja spotykałam je raz po raz w literaturze hospicyjnej) stanowi ostatecznie jedyną chyba odpowiedź, jaką możemy sobie zapisać w pamięci na wypadek, gdy zostaniemy postawieni wobec trudnego problemu aktywnej pomocy przy umieraniu. Bez względu na to, co może tu oznaczać "na rękach drugiego człowieka...".
opr. ab/ab