O małżeństwie pisze doktor psychologii w Instytucie Psychologii UJ i psychoterapeuta w Klinice Psychiatrii Dzieci i Młodzieży CM UJ
Margaret Mead, antropolog, opisała kilkadziesiąt lat temu plemię z Wysp Samoa, w którym nieznany był, tak powszechny w naszej kulturze, bunt pokoleń. Młodzież nie kontestowała swoich rodziców, nie podważała także istniejących w społeczności zasad, wchodziła w dorosłość bezkonfliktowo. Same plusy, jak mogłoby się wydawać...
Dokładne obserwacje pokazały jednak negatywne strony tego fenomenu. Poszczególne generacje nie różniły się między sobą. To tak, jakby ktoś pozbawił kolejne pokolenia szans wypracowania własnej tożsamości, odpowiedzi na pytania: „Kim jestem?", „Czego tak naprawdę chcę?". Młodzi ludzie nie byli w stanie dokonać wyboru, czy chcą żyć zgodnie z własnymi przekonaniami (bo ich nie mieli), czy też z tymi, które wskazywali im rodzice.
Każda rodzina dziedziczy po poprzednich pokoleniach wartości, osiągnięcia, wzorce zachowania. To są bezcenne podpowiedzi, jak żyć, czym się kierować w codziennych wyborach. Okazuję się, że problemy też mogą mieć charakter transgeneracyjny, tzn. że mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niektóre rodziny zmagają się z alkoholizmem, przemocą, podobnie jak robili to ich dziadkowie i pradziadkowie. Dlaczego tak się dzieje?
Dla dziecka rodzice są wzorem. Obserwując matkę i ojca, uczy się ono, jak reagować w konkretnych sytuacjach. Nie dysponuje jednak z racji wieku umiejętnością, która pozwoliłaby mu dokonać oceny tego, co oni robią. Z łatwością więc naśladuje nawet te zachowania, które są powszechnie nieakceptowane. Posiadanie wzorca, autorytetu, daje dziecku poczucie bezpieczeństwa - to jest tak silna potrzeba, że skłonne jest wziąć odpowiedzialność za wszystkie rodzinne problemy, byle tylko go nie utracić.
Synowie ojców alkoholików powtarzają: „W mojej rodzinie nigdy tak nie będzie, nie będę taki jak on". Kiedy jednak założą już własną rodzinę, wbrew temu, co mówili, często zaczynają postępować identycznie jak ich ojcowie. To nie znaczy, że złożone w dzieciństwie deklaracje były nieszczere. Oni po prostu nie zetknęli się w rodzinnych domach z innymi sposobami reagowania na stres i trudności i powielają te „sprawdzone" rozwiązania. Sprawdza się tu stare przysłowie: „Lepsze znane piekło niż nieznane niebo". Popycha ich do tego często bezradność. Aby cokolwiek zmienić nie wystarczy by poznali i zrozumieli przyczyny swojego dotychczasowego postępowania, muszą także mieć pomysł na to czym je zastąpić.
Podobnie postępują dzieci, które doświadczyły przemocy ze strony rodziców. Chłopiec bity przez ojca może bronić się przed lękiem, dokonując nieświadomej identyfikacji z tym, który sprawia mu ból. Wówczas już nie ma podziału: ja - ofiara, i ojciec - oprawca, jesteśmy „my". Kobiety, które miały podobne doświadczenia w dzieciństwie, w życiu dorosłym często kontynuują rolę ofiary. Mogą one, oczywiście nieświadomie, prowokować złość na siebie, co będzie je utwierdzało w przekonaniu, że wszyscy są tacy jak ich ojcowie. W relacjach z ludźmi nie będą potrafiły zaufać, oczekując, że inni ludzie będą przede wszystkim chcieli je skrzywdzić. Dodatkowo, będą u nich szukać tych cech i zachowań, które tę nieufność będą potwierdzały. Wyjście z tej sytuacji stanie się możliwe, jeśli po pierwsze - uświadomią sobie że utknęły w błędnym kole, a po drugie - odbudują poczucie osobistej wartości i po trzecie - uwierzą, że sązdolne do podejmowania własnych decyzji.
Dzieci zaniedbywane czy odrzucane mogą, nawet już w dorosłym życiu, doznawać głodu opieki, zawsze będzie im brakowało uwagi i troski innych osób. Sami roztoczą nad kimś opiekę tylko pod warunkiem wzajemności. Gdy jej zabraknie, złość i rozczarowanie sprawi, że odrzucą kogoś, tak jak sami zostali kiedyś odrzuceni. Etolodzy zaobserwowali, że małe małpki pozbawione macierzyńskiej opieki nie potrafią bawić się z rówieśnikami, a gdy dorosną - także zaopiekować się własnym potomstwem. Współczesne badania pokazują również, że brak troskliwej opieki powoduje nie tylko trudności z przystosowaniem się do życia, ale może też odpowiadać za zmiany w ośrodku mózgu, który jest odpowiedzialny za przeżywanie emocji. Takie osoby z trudnością rozpoznają własne uczucia i nie potrafią im zaufać.
Uświadamianie sobie swoich zranień jest doświadczeniem bardzo trudnym i bolesnym, ale jeszcze trudniej jest zdecydować się na zmiany. Lęk przed nieznanym bywa tak silny, że niektóre osoby - nawet te, które wcześniej chciały uporządkować swoje emocje i relacje - wolą pozostać w sobie znanym „piekle".
Najbardziej doświadcza się potrzeby uporządkowania tego spadku po poprzednich pokoleniach w chwili podjęcia decyzji o założeniu własnej rodziny. Trzeba sobie wówczas odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań dotyczących tego, co wnoszę w nową rodzinę, jakie są moje wzorce męskości, kobiecości, co to dla mnie znaczy być mężem, żoną, a później ojcem i matką. Nie zawsze jest to proste, ponieważ najtrudniej jest zachować emocjonalny dystans do tego, co jest nam najbliższe. Pomocna w takich sytuacjach może być rozmowa z kimś spoza rodziny, kto nie będzie razem z nami wszystkiego usprawiedliwiał ani też wszystkiego krytykował. Cenne będą tu na przykład rozmowy z naszym partnerem. Oczywiście tylko wtedy, gdy nie wykorzystujemy własnych spostrzeżeń do tego, żeby dopiec czy zadać ból. Bywa też tak, że i najczystsze intencje rozbijają się o mur niezrozumienia. Uwagi o rodzinie partnera, nawet te wypowiedziane z troską, mogą ranić, wywoływać złość, bo będą odbierane jako atak na własną osobę i rodzinę. Z tym ryzykiem trzeba się liczyć.
Małżonkowie raczej rzadko decydują się na rozmowę na temat własnych rodzin. Nie widzą takiej potrzeby albo celowo jej unikają, bo wspomnienia z rodzinnych domów wywołują u nich silne i nieprzyjemne uczucia. Jednak sposób funkcjonowania ich rodziny - nawet jeśli nie są tego świadomi - wpływa na to, jak postrzegają siebie i swojego partnera. Problemy, wynikające z błędnego interpretowania zachowań partnera są dość częstym tematem poruszanym w trakcie terapii małżeńskiej. Przykładowo: mąż nie okazuje żonie tyle czułości, ile ona potrzebuje, ona odczytuje to jako jego obojętność. Tymczasem może się okazać, iż kobieta wychowała się w rodzinie, w której o uczuciach mówiło się dużo i wprost. Natomiast w rodzinie mężczyzny podobne zachowania uważano za nietakt lub coś wstydliwego. Gdyby zdecydowali się na rozmowę, mieliby szansę zrozumieć jak bardzo mylili się swoich ocenach.
Ukryte mechanizmy dziedziczenia rządzą nie tylko poszczególnymi osobami, ale nawet całymi rodzinami. Bywają takie, w których na przykład lęki, doświadczone nawet kilka pokoleń wcześniej są przenoszone, a czasami wręcz wyolbrzymiane, w następnych. Wielokrotnie pracowałem z rodzinami, w których dziadkowie przekazywali swoje wojenne doświadczenia nie tylko w formie powtarzanych opowieści, ale także, na poziomie emocjonalnym. Lęk, który w ich sytuacji był jak najbardziej adekwatny, w następnych pokoleniach był uogólniany w stosunku do całego świata. Konsekwencją tego był między innymi paniczny strach dzieci, pojawiający się przed każdym wyjściem z domu. Uczulanie dzieci na niebezpieczeństwa jakie spotkać je mogą na ulicy, czy ze strony obcych ludzi, jest oczywiście czymś niezwykle ważnym, ale jeśli rodzic przekazuje mu tylko swoje własne lęki, to po pierwsze - dziecko traci emocjonalne wsparcie w rodzicu, a po drugie - sprawia, że dziecko przez pryzmat obaw rodziców postrzega to, co się wokół niego dzieje. Ten lęk bywa wyczuwany przez tych, którzy rzeczywiście chcą komuś zrobić coś złego. Stąd dzieci, zarażone strachem przez swoich rodziców, stają się często ofiarami takich ludzi.
Wysłuchiwane przy rodzinnym stole opowieści nie są obojętne dla naszego doświadczenia. Niezwykle ważne jest to, jaki przekaz o świecie rodzina pozostawia następnym pokoleniom. Czy będzie się go przedstawiać jako bezpieczny, taki, w którym ludziom można zaufać, czy też wręcz przeciwnie - będzie on pełen zła, nic dobrego nas w nim nie spotka, bo ludzie są fałszywi i zawistni. To może zdecydować o tym, czy ktoś będzie umiał zbudować dojrzałe relacje, oparte na zaufaniu, czy też zostanie więźniem we własnym domu.
Oprócz historii, które wspomina się przy wspólnym stole, są i takie, które wiodą żywot utajony. Członkowie rodziny starają się ukryć pewne fragmenty własnej historii, zwłaszcza jeśli dotyczą one czegoś wstydliwego czy trudnego do zaakceptowania, np. alkoholizmu, choroby psychicznej, pobytu w więzieniu, nieślubnego dziecka, samobójstwa. Są to tzw. trupy w szafie. O tym, co kiedyś się wydarzyło, wiedzą tylko niektórzy i to oni mogą ewentualnie o nim rozmawiać. Pozostali mogą się tylko domyślać i zazwyczaj intuicyjnie to robią. Ukrywanie takiej tajemnicy pochłania dużo energii i destrukcyjnie wpływa na relacje, pojawia się podejrzliwość i brak zaufania. Jej ujawnienie jest rzeczą trudną, wywołującą silne emocje lęku, wstydu czy złości. Ostatecznie w większości przypadków przynosi jednak ulgę, wzrasta zaufanie i poczucie wspólnoty, chociaż bywa, że trzeba za to zapłacić pewną cenę, np. rezygnować z idealnej wizji własnej rodziny.
Pracowałem kiedyś z rodziną, w której taką tajemnicą była samobójcza śmierć dziadka jednego z małżonków. O tym, że nie umarł on śmiercią naturalną, dowiedzieli się oni dopiero tuż przed narodzeniem ich własnego dziecka. Od tej pory żyli w ciągłym strachu, że historia może się powtórzyć. Kiedy dostrzegli, że ich dziecko, wchodzące w okres dojrzewania, wycofuje się z kontaktów zarówno z nimi, jak i z rówieśnikami, bywa smutne, obudziły się w nich skojarzenia: „dziadek miał depresję i też tak się zachowywał". Zaczęli bacznie mu się przyglądać, sprawdzali, czym się zajmuje, co czyta, jakiej muzyki słucha. Chłopiec czuł, że rodzice go szpiegują, że mu nie ufają, zaczął się jeszcze bardziej wycofywać. Podczas terapii rodzice bardzo szybko podchwycili metaforę „trupa w szafie". Sami zaczęli opisywać przy jej użyciu to, co się dzieje w ich rodzinie - kto zna tajemnicę, a kto się domyśla, kto zaś stara się, żeby nie ujrzała ona światła dziennego. Ostatecznie zdecydowali się na jej ujawnienie, co znacząco poprawiło ich relacje.
W opowieściach typu „trup w szafie" nie zawsze musi nawet istnieć krąg wtajemniczonych. Może być też tak, że w rodzinie, z niewiadomych powodów, zostaje powtórzony wzorzec, który funkcjonował w niej kilka pokoleń wcześniej. Pradziadek popełnił samobójstwo i pamięć o tym wydarzeniu zanikła. Jego prawnuk w identycznych okolicznościach również podejmuje próbę samobójczą. Dlaczego tak się stało? Trudno to wytłumaczyć. Najprawdopodobniej każda rodzina ma obszar wspólnej nieświadomości. To w niej ukryte są pewne wzorce, pamięć o jakichś wydarzeniach. Chociaż nikt z rodziny ich sobie nie uświadamia, wszyscy pozostają pod ich wpływem.
Wszyscy jesteśmy wplątani w sieci poprzedzających nas pokoleń. Dotyczy to nawet tych, którzy nigdy nie poznali swoich rodziców czy swoich przodków. Niektóre nitki tej pajęczyny pomagają nam w życiu, ale są i takie, które je utrudniają. Jeśli uda nam się oddzielić jedne od drugich - co nie jest łatwe - zyskamy szansę dokonywania samodzielnych wyborów, a nasze relacje z bliskimi staną się bardziej otwarte. Zakładając własne rodziny ustrzeżemy się od popełnienia przynajmniej niektórych błędów poprzednich pokoleń, a w relacjach partnerskich nie będziemy spostrzegać drugiej osoby przez pryzmat własnych nierealnych oczekiwań czy też naszych wyobrażeń na jego temat.
Grzegorz Iniewicz - doktor psychologii w Instytucie Psychologii UJ i psychoterapeuta w Klinice Psychiatrii Dzieci i Młodzieży CM UJ
opr. aw/aw