Dlaczego naprotechnologia ma taki słaby PR?
Dyskusja wokół in vitro nie milknie. Dlaczego rząd chce finansować zapłodnienie pozaustrojowe, a nie np. naprotechnologię?
Dyskusja, jaka przetoczyła się w polskim parlamencie, mediach wyraźnie pokazuje podział na medycynę opartą na emocjach, którą reprezentują zwolennicy in vitro, oraz medycynę opartą na faktach. Te z kolei są takie, że zapłodnienie pozaustrojowe to metoda o niskiej skuteczności, gdyż tak naprawdę niewielki procent poczętych w ten sposób dzieci przychodzi na świat, i bardzo wysokiej szkodliwości zdrowotnej zarówno wobec nich, jak i ich matek. Skutki populacyjne są niemożliwe do oszacowania. W zasadzie jedynym argumentem podnoszonym przez proponentów in vitro jest możliwość dania potomstwa niepłodnym kobietom, rzadziej małżeństwom, i płynąca stąd radość dla zainteresowanych. Niewątpliwie techniki in vitro to zaawansowana inżynieria, niemniej skala błędów genetycznych wywoływanych ich stosowaniem staje się ogromna. Sam fakt zaawansowania eksperymentów nie przesądza ani o ich doskonałości, ani o adekwatności posługiwania się nimi w danej sytuacji. Nikt przecież nie użyje telefonu komórkowego do wbijania gwoździ, choć jest on technologicznie bardziej zaawansowanym narzędziem niż młotek.
Czemu zatem in vitro jest tak natarczywie forsowane?
To oczywiste: głównymi lobbystami w tej sprawie byli i są ludzie, którzy mają z tego wymierną korzyść finansową. To do klinik in vitro i koncernów farmaceutycznych spłynie zdecydowana większość dotacji rządowych - dotacji za procedury, które z medycznego punktu widzenia są nieskuteczne i szkodliwe. Jaki problem stanowi naprotechnologia? Po pierwsze jej logika ukierunkowana jest na wykrycie i leczenie przyczyny niepłodności. Tym samym staje się oskarżeniem wobec medycyny sztucznego rozrodu, która nie diagnozuje lub robi to źle, i nie leczy, bo nie jest tym zainteresowana. Znacznie szybciej i łatwiej osiągnie zysk z przeprowadzenia zabiegu in vitro. Zatem rządowi eksperci opowiadający się za tą metodą nie mogą rekomendować naprotechnologii, która wykazałaby, że oni leczą źle lub nie leczą wcale. Tak więc pierwsza przyczyna oporu przed naprotechnologią ma charakter wizerunkowy. Po drugie, jak już wspomniałem, zysk z przeprowadzania in vitro jest zdecydowanie większy i może być kasowany wielokrotnie. Tymczasem wyleczona pacjentka, a ku trwałemu przywróceniu płodności zmierza napro, przestaje generować wpływy. Dodatkowo naprotechnologia wyklucza stosowanie antykoncepcji hormonalnej będącej osobnym źródłem przychodu koncernów farmaceutycznych i lekarzy. Nie chodzi mi tu o to, jakoby otrzymywali oni swoją „działkę”, ale jeżeli lekarz zajmuje się przepisywaniem środków antykoncepcyjnych, nierzadko bez badań, wyjaśnień i monitorowania stanu pacjentki, to jego „przepustowość” radykalnie wzrasta.
To poważny zarzut.
Zdaję sobie z tego sprawę, lecz zbyt wiele kobiet opowiedziało mi swoją historię spotkań z takimi lekarzami. Zbyt wiele słyszałem świadectw ze strony tych, którzy byli uczestnikami programu zapłodnienia pozaustrojowego. Mówiąc krótko, in vitro jest jednym z największych przekrętów w nowoczesnej medycynie. Zapłacą za niego następne pokolenia. W moim przekonaniu naprotechnologia to jedna z nielicznych szans, by zadbać o ich zdrowie, jednak mało kto jest nią naprawdę zainteresowany.
Dlaczego? Przecież badania mówią, że naprotechnologia dnosi sukces nawet u 50% niepłodnych par...
Powodów jest kilka. Większość mediów jest w rękach środowisk liberalnych, więc nie ma tam woli rzetelnego zaprezentowania, czym jest naprotechnologia. Blokowane są artykuły w fachowej prasie, gdyż recenzentami są tam z reguły ci, którzy sami propagują antykoncepcję hormonalną oraz in vitro. Nie będą rekomendować opracowań, które by dowiodły, że są w błędzie. Z tych samych powodów na konferencjach naukowych nie są dopuszczani do głosu lekarze i naukowcy ukazujący możliwości, jakie oferuje naprotechnologia. Raz po raz próbuje się jej przyszyć religijno-ideologiczną łatkę. Tymczasem napro jest po prostu dobrą ginekologią, traktującą płodność jako przejaw zdrowia. Obszarów sukcesów tej metody leczenia jest wiele. Sa to np.: skuteczne leczenie endometriozy, zespołu policystycznych jajników, plastyka miednicy mniejszej, selektywna histerosalpingografia, chirurgia niemal bezzrostowa, skuteczne leczenie zespołu napięcia przedmiesiączkowego. W sytuacji, gdy wiele kobiet słyszy od swoich lekarzy, że „nic się nie da zrobić”, napro oferuje nadzieję na solidną diagnozę i skuteczną terapię. Oczywiście, przez skuteczną rozumiem „wysoki odczynnik skuteczności”, a nie „zawsze skuteczna”. Praktycznie każde z wymienionych działań ma wyższy stopień skuteczności terapeutycznej przy zastosowaniu protokołów napro niż działań proponowanych przez współczesny ginekologiczny mainstream. Jednocześnie trzeba pamiętać, że warunkiem sukcesu jest dokładne zastosowanie rozwiązań wypracowanych przez prof. Thomasa Hilgersa, co niekiedy - ze względu na ograniczenia prawne odnośnie finansowania procedur leczniczych w szpitalach publicznych - staje się w polskich warunkach niemożliwe. Innymi słowy: lekarze naprotechnolodzy mają wiedzę i umiejętności, by skutecznie leczyć pacjentki, ale nie mają możliwości sfinansowania skomplikowanej operacji, ponieważ polskie prawo nie pozwala szpitalowi publicznemu na dofinansowanie operacji ze środków zewnętrznych, np. przez pacjenta. Sukcesem dla naprotechnologa jest nie tylko urodzone dziecko. Wcale nierzadko kobiecie chodzi o przezwyciężenie uporczywego bólu lub innej dolegliwości. Dokładna diagnoza pozwala na skuteczną terapię. Dlatego mówimy, że celem w naprotechnologii jest zdrowie pacjentów.
Tymczasem bywa traktowana nie jako metoda leczenia, ale kościelny zabobon.
NaProTechnology - skrót oznacza „technologię naturalnej prokreacji”, czyli zastosowanie wiedzy i techniki medycznej do diagnozy i terapii tak, aby przywrócić małżeństwu zdolność poczęcia w naturalny sposób, czyli poprzez współżycie. Zdrowie prokreacyjne to wypadkowa wielu czynników i w gruncie rzeczy jedynym sensownym podejściem do problemu płodności staje się ujęcie ogólnoustrojowe. Pionierem napro w Europie jest lekarz rodzinny dr Phil Boyle z Galway w Irlandii. Oczywiście potrzeba w opiece ginekologicznej specjalistów ginekologów, endokrynologów, chirurgów... Naprotechnologia jest bardzo zaawansowaną medycyną. Jednocześnie medycyną mądrą, „krojoną na miarę”, bo dozuje metody i środki adekwatnie do stanu indywidualnego pacjenta. Nie narzuca agresywnego działania tam, gdzie nie jest to konieczne, zawsze starając się eliminować przyczyny schorzeń, a nie tylko objawy. W tym procesie partnerem lekarza jest pacjentka, a w praktyce małżeństwo, które pod kierunkiem instruktora uczy się rozpoznawać symptomy płodności zgodnie z modelem Creightona. Edukacja pacjentów umożliwia im aktywne uczestnictwo w procesie diagnostyczno-terapeutycznym, znacznie podnosząc jego skuteczność. Chodzi o to, że kiedy małżonkowie dobrze rozumieją przyczyny, dla których mają zrobić zlecone badania w ściśle określonym czasie i dlaczego mają przyjąć zapisane leki o określonej godzinie, wówczas przykładają się do tego znacznie bardziej. Otrzymane dane są wówczas miarodajniejsze, zaś terapia - skuteczniejsza.
Ile czasu zajmuje diagnostyka w naprotechnologii?
Każda sytuacja jest inna, a zarówno diagnostyka, jak i terapia są dostosowane do konkretnej pacjentki lub małżeństwa. Trudno zatem podać ramy czasowe całego procesu. Jednak pewne uśrednienie jest możliwe. Nauka modelu Creightona zajmuje ok. pół roku, przy czym pacjentka jest wysyłana do lekarza na konsultacje mniej więcej w połowie tego okresu. Trzymiesięczny czas pozwala jej zgromadzić informacje o przebiegu cyklu płodności, co dla lekarza stanowi nieocenioną skarbnicę wiedzy. Kobieta, uzyskując podstawy wiedzy na temat własnej płodności, może kompetentnie odpowiedzieć nawet na bardzo szczegółowe pytania oraz - co ma ogromne znaczenie - może już aktywnie współuczestniczyć w procesie diagnostycznym. Jego elementem nierzadko jest bowiem cykl badań hormonalnych, które muszą być wykonane w odpowiednich dniach. Innymi słowy, to kobieta musi - w oparciu o występujące w jej ciele znaki - rozpoznać, którego dnia ma zgłosić się na kolejną wizytę. Wstępna diagnostyka zajmuje ok. trzech miesięcy, lecz w przypadku bardziej złożonych problemów wydłuża się nawet o rok. Leczenie podejmowane jest na bieżąco, przy czym działania inwazyjne stosuje się tylko w przypadku konieczności. Gdy już do nich dochodzi, lekarz stara się, by były one z jednej strony jak najdokładniejsze, a jednocześnie by maksymalnie ograniczyć ryzyko powikłań. W naprotechnologii zawsze dążymy do przywrócenia kobiecie i mężczyźnie, bo leczeni są także panowie, pełni zdrowia prokreacyjnego.
Jest Ksiądz dyrektorem Ośrodka Wsparcia Płodności „NaProTechnologia” działającego przy sanktuarium w Licheniu. Jaka jest skuteczność naprotechnologii?
Nasz ośrodek zajmuje się nie tylko przywróceniem płodności małżeństwom. Pomagamy kobietom zatroszczyć się o ich zdrowie. Zarówno tym mającym dzieci, jak i nieposiadającym potomstwa, a także tym, które ze względu na swoje powołanie nigdy nie będą matkami. Zatem to nie dzieci są wskaźnikiem „skuteczności”, ale zdrowie. Dzięki temu małżonkowie mogą podjąć decyzję o poczęciu potomstwa - jeśli są świadomi swojej płodności, w 75% mają szansę na powodzenie już w pierwszym cyklu. Tymczasem jeśli nie znają swojego rytmu płodności i próbują na „chybił trafił”, prawdopodobieństwo poczęcia waha się w okolicach 23%. Naprotechnologia daje nie tylko szansę na zdrowie, ale też wiedzę o zachodzących w ciele procesach, która umożliwia podejmowanie dojrzałych, odpowiedzialnych decyzji.
Z jakimi środkami finansowymi wiąże się takie leczenie?
Mówimy, że naprotechnologia to relatywnie tania metodą, ale to nie oznacza, iż jej koszt jest niski. Proces nauki metody obserwacji w zależności od instruktora, ośrodka, ale też uczącego się małżeństwa wynosi od 800 do 1,2 tys. zł w ciągu pierwszego roku. Koszt diagnostyki i terapii uzależniony jest od stanu zdrowia pacjentów i waha się od 2 do 8 tys. zł na przestrzeni trzech lat. Oczywiście bywają sytuacje, gdy konieczne jest wykonanie droższych badań albo przeprowadzenie operacji chirurgicznych za granicą, co może podnieść koszty. Jednak takie sytuacje nie są powszechne. Obciążenia finansowe są rozłożone w czasie, a choć większość z nich przypada na początek leczenia, są nieporównanie niższe od kosztów związanych z in vitro, gdzie jednorazowe podejście do zabiegu oznacza wydatek rzędu 15 tys. zł. Oczywiście wprowadzenie dofinansowania ze środków publicznych niejako „wyrównało” ten brak równowagi, jednakże logika tej decyzji jest mocno pokrętna: dotowane zostały działania, które nie są diagnostyką ani terapią, a jednocześnie generują poważne obciążenia dla budżetu państwa ze względu na szkodliwość stosowanych procedur dla zdrowia. Odmówiono wsparcia finansowego parom leczącym się w ramach naprotechnologii, mimo iż byłoby to rozwiązanie tańsze zarówno na poziomie bezpośredniego finansowania, jak i konsekwencji ogólnopopulacyjnych. Dla mnie to nie ma sensu, ale w obecnym układzie politycznym niewiele decyzji rządzących ma sens. Niestety.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 33/2015
opr. ab/ab